sobota, 19 kwietnia 2014

PRZEPROWADZKA!

Hej. Dostałem kwaterunek w większym mieszkaniu:) Przenoszę się tu: http://rossbieg.przegladsportowy.pl/

PS. Nie wiem czy będzie wygodniej, na pewno wpadnie więcej gości. Zamierzam jednak pozostać takim samym gospodarzem;)
Wesołego jajka! Spokoju i uśmiechu codziennie i od święta.
Hough! Rosół

sobota, 5 kwietnia 2014

LICHO NIE ŚPI!

No i licho palnęło mnie. Nie ma wyjazdu, nie ma meczu, nie ma odwiedzin u Przyjaciela, nie ma biegu. Straciłem 70 złociszy. Zdycham w wyrze. Rozpakowuję prezencik od Córeczki - pięknego wirusa. Trzeba to przetrwać. Hough! Rosół

piątek, 4 kwietnia 2014

PAL LICHO!

Dopadło mnie, słabość jakaś. Najpierw zrobiłem dwa dni wolnego. Poniedziałek bardziej rowerowy, wtorek wolny zupełnie. Siedziałem w domu z Marysią, bo się rozchorowała. Niby nic poważnego, ale po wizycie u lekarza, wskazanie do domatorstwa było jednoznaczne. A skoro Maria to i ja. Mój tydzień pracowy ułożył się idealnie pod chorobę najmłodszego domownika. Musiałem jednak coś od Niej przechwycić w locie podczas parskania, prychania i dmuchania małego kinola, wspólnego spania, gdy rozwijał się wirus. Jakieś licho mnie kręci złośliwie. Dyskretnie, upierdliwie, przeciągle.

Miałem jednak sporo spraw, które musiałem załatwiać zdalnie. Pobiegałem tylko w środę o świcie, ale czułem w klacie i gardle to wirusowe licho. Tempo było sprawne, w okolicach 4:30 na kilometr, dystans 14 km plus jeszcze jeden, ale już w truchcie. PBG odłożyłem na później, czyli na w ogóle. W czwartek utknąłem w dresie i białych skarpetkach na kanapie. Old school. Marysia obok. Przyszedł dzień krytycznego nieróbstwa (tylko biegowego!), dzień chorobowego kryzysu. I nawet nie chodzi o nastrój i samopoczucie, bo tutaj była u Mysi poprawa, lecz o spowolnienie, rozstrojenie, znużenie oglądaniem skrawka niebieskiego nieba przez okno. Ale na zewnątrz nie było ciepło. Zdradliwy chłód nabiera teraz takich klientów jak my i wpycha ich z przeziębieniami do łóżek. Słoneczko kusi zdjęciem kurtki, a przeszywający wiaterek zbiera swoje żniwo. Leżymy więc jak te dwa snopki.

W czwartek miałem robić superkompensację pod półmaraton. Tysiączki na przemian z osiemsetkami. Nic z tego. PBG drapało po głowie, ale skutecznie zbyłem te natręctwa treningowe. Setka maili, smsów, przelewów w mikście z zabawami, wygłupami, śpiewaniem, tańcami i oglądaniem bajek. Zderzenia świata dziecka ze światem dorosłego w czterech ścianach. Chwilę wytchnienia przyniosła wizyta Cioci Bożki, która podrzuciła dla Marysi na obiad klopsiki. Kasia wróciła dopiero późnym popołudniem. Z przyjemnością poszedłem z Tulką na spacer. Chłonąłem wiaterek, dopadłem Kumpla i gadałem jak nakręcony. Musiałem skumulowane z kilku dni informacje wywalić z siebie. Jakoś przetrwał.

Zasnąłem na kanapie, przebudziłem się, oglądałem dalej bezmyślnie jakiś film od środka. Uporczywie szukałem zakodowanego w pamięci super hitu, choć nie pamiętałem pod jakim tytułem. Utkwiła mi tylko godzina rozpoczęcia – 22:50. I wydawało mi się, że z Meg Ryan. Wypstrykałem na pilocie kilka okrążeń po programach w tę i z powrotem, ale nic nie znalazłem. Chyba mi się przyśniło. Nieźle. Porucznik Borewicz przypomniał mi moje dzieciństwo. Też pewnie tak tkwiłem w domu jak teraz Marysieńka i ciągnąłem na mieliznę rodziców, którzy musieli ze mną przesiadywać na zwolnieniu. Tak to się kręci. Przypomni sobie wół, jak cielęciem był.

Zwlokłem się z łóżka 6:25, bez budzika, po prostu. Chęci na bieganie w skali do 10 oceniłem na naciągane 2. Ale jak usiadłem na kanapie i spojrzałem na ekspres do kawy, to przemogłem niemoc. Kawa miała być nagrodą. Wskoczyłem w biegowe ciuchy i zabrałem Tulkę na przebieżkę. Nie było łatwo. Coś we mnie siedzi i żeruje na moim organizmie. Wróciłem po dziesięciu kilometrach i od razu rozłożyłem matę, podpórki, ufo i piłkę lekarską. Od PBG nie było tym razem odwrotu. Machnąłem 4 serie, wciągnąłem pyszną owsiankę (woda, płatki owsiane i żytnie, chia, goji, siemię, banan, miód lipowy na koniec, gdy przestygła) i czekam na rozwój wypadków. W domku, z Marysią, ale dzisiaj podmieni mnie Babcia. Sprawy czekają na załatwienie. Rower aż się pali do jazdy, torba pęka w szwach od papierzysk przeróżnych. U mnie entuzjazm mniejszy niż w rowerze, bo... coś we mnie siedzi… Kie licho?!

Niedzielna życiówka w półmaratonie, czyli bieg poniżej 1h20min10sek, w tempie po najwyżej 3:45 na kilometr, wisi na włosku. Spróbować zawsze warto. Może luzik to najlepszy trening przed startem? Musiałem się wygadać. Hasło na poznańskie zawody: „Pal licho!” Hough! Rosół

poniedziałek, 31 marca 2014

PRZETARCIE!

W niedzielę stanąłem na starcie 9. PZU Pólmaratonu Warszawskiego. Dotarłem pod linię startową przed godziną dziewiątą. Wstałem o piątej, czyli o czwartej, po zmianie czasu z zimowego na letni. Miałem w programie prowadzenie konferansjerki dla „Fundacji MW” Marka Troniny. Sprawy organizacyjne dla biegaczy, kompendium wiedzy o faworytach, ciekawostki dla amatorów, jakieś drobne porady, przypominajki i zagrzewanie do walki. A potem dopiero, po wszystkich mój własny start.

Godzina gadania prysnęła niezauważalnie i moment do biegu nadeszedł błyskawicznie. Liczba uczestników zapełniała dwie nitki mostu Poniatowskiego aż do ronda Waszyngtona. Morze biegaczy i piękna pogoda. Niby bardzo słonecznie, a jednak temperatura nie była wiosennie wysoka. Dobre warunki do biegania. I dla faworytów, którzy chcieli i pobili rekordy trasy, dla biegaczy, którzy chcieli poprawić życiówki, także dla debiutantów na połowie królewskiego dystansu czy dla tych, którzy chcieli zwyczajnie zwiedzić w biegu Warszawę i naładować się endorfinami. Ja wystartowałem jako ostatni.

Goniłem jak mogłem, ale bez przesady. Moją życiówkę zaatakuję w najbliższą niedzielę w Poznaniu. Wtedy stanę tuż za elitą, żeby mieć czystą trasę i głowę. To był niezły trening, pierwszy tegoroczny zorganizowany uliczny start i przedsmak tego co czeka mnie 6 kwietnia. Poczułem swoje odbicie na asfalcie, nowe buty startowe, magię tłumu, który popycha do przodu. Czasem zbawiennie, czasem złowieszczo, dlatego nie można się zapomnieć. Odzyskałem nawyki ulicznego biegania, kontrolę czasu ze stopera, które to przyzwyczajenia po zimie uległy hibernacji.

Mój czas netto 1h30min11sek. A brutto 1h49min18sek. Sadzę, że kluczeniem pomiędzy zawodnikami, których mijałem, braniem zakrętów najszerszymi, najluźniejszymi łukami, łapaniem krawężników i pobocza wyrobiłem dystans ponadnormatywnie. Ale czas końcowy nie grał roli. Nie ścigałem się, więc mijanie ponad siedmiu tysięcy uczestników nie podbijało mi nerwowo tętna. Całą drogę towarzyszył mi uśmiech i energia, które nie opuściły mnie do wieczora. Po biegu zjadłem mały placek z rozmarynem i oliwą, popiłem piwkiem bezalkoholowym pszenicznym, wchłonąłem banana i pojechałem rowerem do pracy w tę i z powrotem. A wieczorem na kanapie pogadałem z Kasią, zjadłem przepyszną sałatkę spod jej ręki z rucolą, gruszką, winogronami, serem, orzeszkami w miodzie i kapitalnym sosem, a potem odcięło mi prąd. Zasłużyłem! Dzisiaj odpoczynek. Tylko od biegania oczywiście.

Cały ubiegły tydzień był pięciotreningowy, od środy do niedzieli. Treningi były krótkie, ale szybkie. Dwa z narastającą prędkością, trzeci z mocnymi przebieżkami, dwa ciągłe biegi. Do tego 3 razy PBG. Bez wstydu. Hough! Rosół

TRENING = 21km w 1h30min11sek + rower!

czwartek, 27 marca 2014

BLOTKI i FIGURY!

Wpadłem w wir. Codziennie wypisuję sobie w notesiku – robię tak od lat, więc w kolejnym notesiku – listę spraw do załatwienia. Mikstura rzeczy ważnych i błahostek. Talia kart z figurami i blotkami. Stary notesik zapisałem do ostatniej kartki, każdy margines zapełniłem literkami. No, było też kilka rysunków Maryśki, gdy zostawiłem mój tajny czarny mały zestaw z długopisem na stole. Szlaczki przez kilka stron, jakiś stworek, dwie buzie, balonik, serduszko. Wszystko porozrzucane na dalszych stronach. Uśmiałem się, chociaż nie lubię jak mi ktoś bazgroli w moim notesie. Marysia w drodze wyjątku może. Ale od tamtej pory raczej kładę „my precious” na wyższych pułapach poza zasięgiem sprytnych łapek.

Wtedy myślałem sobie, eee, tam, zanim dotrę do tych sztuk Marysinych minie kilka miesięcy. No i minęło. Mam więc nowy notesik, tym razem w niebieskim kolorze. Zdradziłem ulubioną firmę Ernesta Hemingway’a na rzecz niemieckiego odpowiednika. W sumie to samo. Twarda oprawa, rozmiar ten sam, kartki ecru w cieniutkie linie. Strony zapełniają się błyskawicznie. Lista spraw, choć pcham swoje domino każdego dnia, wcale nie topnieje. Wczoraj dwie kartki pożarło przygotowanie się do wywiadu 1na1 z Inakim Astizem, no i trzecią regularnie lista spraw na THU, 27th March 2014:). Taki jest nagłówek zmiennie niezmienny na każdej nowej stronie.

Dzieje się. Wciskam więc w ten napięty grafik treningi. Ten tydzień będzie tylko z pięcioma, kilometraż nie powali. Ale wykonam mniej w większym tempie. W środę i czwartek postawiłem na dwunastokilometrowe biegi z narastającą prędkością. W środę od 4:40 do 4:10, w czwartek od 4:35 do 3:35. Zrobiłem po łebkach PBG i do roboty. Zmęczenie się nawarstwia, ale przynajmniej po dwóch dniach wolnego ostry ból Achillesów ustąpił regularnemu. Poprawa. Już nie rozciągam nadmiernie. Lekko, z wyczuciem, potem wcierka.

Dzisiaj też dwunastka, ale wolna, może przegonię Tulkę po łące, a jutro podobnie, ale z przebieżkami. W niedzielę będę prowadził strefę startu Półmaratonu Warszawskiego, a potem wskakuję jako ostatni uczestnik na trasę i gonię pozostałych. Bez szarżowania, bo życiówkę zamierzam bić tydzień później w Poznaniu. W sobotę znów ucieknie godzinka snu, ale tym razem wszystkim jednakowo, bo zmieniamy czas na letni. Trzeba uważać, żeby się wszędzie nie spóźniać w niedzielę od bladego świtu. Zapiszę to już dziś w notesiku;) FRI, 28th March 2014:)... Hough! Rosół

PS. Wróciłem, czternastkę z hakiem poniżej 4:40 ustrzeliłem, wiosną się zachwyciłem, cześć, bo do pracy właśnie wybyłem:)

wtorek, 25 marca 2014

ZMIANY DLA ODMIANY!

Nim jednak nadeszły, najpierw przyszło zmęczenie materiału. I nawet piwko pszeniczne bezalkoholowe tego stanu nie jest w stanie odmienić. Drugi dzień odpoczywam.

Po czwartkowej Kazoorce przyszła piątkowa przebieżka z Tulką. Psinka straciła formę przez zimowe nieróbstwo i szwy na łapie. Po wspólnych siedmiu kilometrach wycieńczona padła na podmokłym polu, a ja zrobiłem wzdłuż jego dłuższego boku (ok. 150m) rytmy. Potem potruchtaliśmy do domu. No i w drogę do Krakowa. Wieczorny mecz, późny powrót do hotelu, nocne rozmowy z kompanami podróży, kilka lampek wina i krótki sen.

W sobotę mimo skrajnego niewyspania poderwałem się z hotelowego łóżka i ruszyłem na Błonia. Achillesy bolały mocno, ale po pierwszej pętli się rozkruszały. Miałem raptem godzinkę, więc zaliczyłem spokojny tuzin kilometrów z hakiem. Powrót pociągiem nakłonił mnie do rozciągania. Podobnie jak i w piątkowej podróży pod Wawel, wykorzystałem do tego schodek przy drzwiach. To nie był dobry pomysł. Niby rzetelnie rozciągnąłem mięśnie łydek i ścięgna, lecz wyszła mi bokiem nadgorliwość. Naruszyłem całą delikatną konstrukcję Achillesów w podstawach. Błąd juniorski. Na razie niewybaczalny, bo naparza konkretnie.

W sobotę z delegacji pojechałem prosto do pracy. Derby Londynu, choć wybitnie jednostronne, były niezapomniane. Jednak wieczorem, gdy Marysia czekała aż rybka minimini walnie w kimę, zdecydowałem się zacząć przygotowania do niedzielnego meczu Tottenhamu ze Świętymi. Niezłe kFiatki z tego powychodziły, o czym przekonałem się dopiero nad ranem. Bo jak już kilka razy osuwał mi się z brzucha laptop, a obie powieki opadały z hukiem niczym żelazne kurtyny, honorowo zapisałem plik w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Zasnęliśmy z Marysią w trymiga. O świcie było sporo sprzątania. Poucinane zdanie, pourywane słowa, mikstury typu: jjjjjjjjjjjjjjjjjjjnsjugqiiiiiiiii...

W niedzielę ruszyłem na ambitnie założone w planie 7 x 5 km. Stąd ta chęć przygotowania się do meczu wieczorem. Nie wyszło mi. Pierwsza piątka po 4:40 poszła zgrabnie. Druga po 4:00 też planowo, ale czułem, że to nie był mój dzień. Kryzys zaczął się kilka kilometrów później, paradoksalnie podczas luźniejszej piątki. Ból łydek i ścięgien Achillesa stał się upiorny. Odpuściłem sobie po 16 kaemach. Wykonałem ostre PBG w domu. W sumie przebiegałem cały tydzień. Całkiem nieźle. W nagrodę zaspokajałem przez całą niedzielę mojego tasiemca. Domagał się jedzenia, zassało.

W poniedziałek potwierdziła się wiadomość o zmianie terminu mojego maratonu. Zapowiadane w tytule zmiany dla odmiany. Miał być jeden z dwóch polskich dystansów królewskich 13 kwietnia, ale tego dnia jest pewien kapitalny mecz na Anfield… Dostałem powołanie do Liverpoolu na starcie z Man City. Od swojej firmowej drużyny. Jadę, żeby poczuć na żywo ciarki podczas „You’ll never walk alone”. Magiczne bezcenne marzenie! Warte rezygnacji z każdego maratonu! Nie ucieknie.

Poniedziałek spędziłem więc na typowaniu nowego terminu maratonu i ustalaniu planów biegowych. Zdecydowałem, że najlepszym wyborem będzie Kraków 18 maja. Uratuję dzięki temu Szczawnicę (90km) i Wings for Life World Run (ile wlezieJ). Będą służyć mi za długie wybiegania. Przetestuję na nich siebie, formę, żele, stroje. A potem po raz trzeci ruszę po życiówkę w Kraku. Najlepszy mój czas tam to 3:02:49. Tak naładowany fantazją byłem przed startem:)



Rok później było gorzej o 11 sekund. Teraz celuję poniżej 2:48:00!

Próbuję wcisnąć się za to za tydzień z hakiem na półmaraton w Poznaniu. Listy pozamykane. W tę niedzielę biegnę stołeczną połówkę. W Poznaniu chcę walczyć ostro, na własnym podwórku wykonać mocny trening. Niezły magiel, słowo. Na razie sytuacja opanowana. Pewnie do czasu. Cały czas jestem gotowy do tasowania kart mojego życia. Wiem, długo wyszło. Sorry. Hough! Rosół

czwartek, 20 marca 2014

O JEDEN WIĘCEJ!

Dzisiaj w drodze z Marysią do przedszkola przypomniały mi się dziecięce zabawy. Przed bieganiem najpierw stanąłem przed lustrem i zanuciłem „Palec pod budkę, bo za minutkę…”, a że byłem organizatorem i jedynym uczestnikiem zabawy, nie pozostało mi nic innego jak wziąć w niej udział.

Zabawa polegała na bieganiu po górce Kazoorce. Dobrze mi znana miejska gra terenowa, urozmaicona, niedługa i bolesna. W jej trakcie precyzowałem zasięg mojej misji. I znów przyszła mi do głowy dziecięca licytacja. „Zawsze o jeden więcej” definitywnie zamykało usta i przebijało konkurenta we wszystkim. Dlatego dzisiaj tak sobie powtarzałem po każdej pętli. Tylko, że zmieniałem punkty odniesienia. Korciło mnie trochę, żeby zrobić osiem pętli, czyli o jeden pakiet podbiegów i zbiegów więcej niż ostatnio z Majkim. A to byłoby o 3 pętle mniej niż „zawsze o jeden więcej” względem mojej życiówki Kazoorkowej. Zresetowałem więc szybko głowę i napierałem po oporach.

Wyszło dokładnie o jeden więcej! Jedenaście pętli mocy! A wcześniej 5 kilometrów rozgrzewki z Tulką i na koniec 10 minut truchtu. Morowy trening! Bomba! W nagrodę czekało na mnie niczym cudowny lek na obolałe mięśnie i energetyczne straty - małe pszeniczne i totalnie bezalkoholowe (0,0%) piwko! Skarb. Ciężko o takie w sklepach, a właściwości ma jak najlepszy izotonik. Brak alkoholu w ogóle mi nie przeszkadza, bo ma służyć naprawie, a nie dokwaszaniu mięśni. Pychota! Wykupiłem w sklepie cały zapas:D Hough! Rosół

wtorek, 18 marca 2014

WITAJ NOWY DNIU!

Wczoraj usiadłem i rozpisałem nowy, szczegółowy plan planów na najbliższe 4 tygodnie do startu w maratonie. Kusi mnie wyjazd do Łodzi z Majkim, który powalczy o 3:15, ale i możliwość spotkania nieznajomego młodszego Kolegi, który kiedyś napisał do mnie wiadomość i czasem piszemy co u nas słychać, nie tylko biegowo. Jakub grał w piłkę na poziomie trzecioligowym, ale zaczął biegać. Kończy studia inżynierskie. Wciągnął się w bieganie z każdej możliwej strony – treningowo, strategicznie, dietetycznie, fizjologicznie. Robi wielkie postępy. Teraz bije się w Łodzi o złamanie bariery 2:35, a jesienią mierzy w przekroczenie amatorskiej bariery dźwięku, czyli 2:29:59! Brylancik!

Warszawski maraton jest jednak na miejscu i szanse na razie są 60% do 40%. Ale waham się coraz mocniej. Mój plan przeniósł zalegający mi na wątrobie trening 35 km w układzie 7x5km na najbliższą niedzielę. Poprzedni tydzień był średnio udany, ale nie najgorszy. Wczoraj wieczorem wykonałem trening siły ogólnej i stabilizacji na berecie. Marysia oglądała po kąpieli ulubioną bajkę o kucykach Pony (O tempora, o mores!), a ja wykonywałem PGB z deskami i stabilizacją. Wcześniej zamówiłem sobie różne produkty z ulubionego sklepu wegetariańskiego i trochę odżywek, bo mi się wszystkie pokończyły. Nie używam zbyt dużo, ale izotonik to czasem by się przydał. A dziś o świcie dokonałem pierwszej zmiany w moim świeżo upieczonym planie.
Miałem ruszyć na czterysetki, ale Marysia w nocy kasłała, więc nie poszła do przedszkola. Klamka zapadła koło północy. Trening z odcinkami 400m zajmuje ponad dwie godziny. Przerzuciłem go więc na czwartek, może nawet pojadę na stadion Agrykoli na bieżnię, a zaaplikowałem sobie bieg zmienny wytypowany tego dnia. Bolało jak nie wiem co, ale za to jak przyjemnie:)

Wiatr przycichł, nie urywa już gałęzi, parasolek i głów. Pierwsze 3 kilometry rozgrzewki w narastającym tempie między 4:40 a 4:10 było zapowiedzią szybkiego biegania. Chwila ogólnorozwojówki, dynamicznego rozciągania i pomknąłem. Wyczucie tempa w skali od 1 do 10 wyceniam po pierwszym kilometrze na jakieś 2. Zamiast 3:50 wyszło 3:24, co mnie solidnie przeraziło i ucieszyło zarazem. Wiedziałem, że muszę zwolnić, bo tempo było szalone. Ale nie mogłem wyhamować w drugim kilometrze do planowanych 4:20, ponieważ rozpiętość czasowa byłaby zbyt duża. Wtedy na biegu podjąłem decyzję, że okroję tuzin kilometrów do dyszki, ale pójdę po bandzie. I poszedłem. W sumie najwolniejsza zmienna dwójka wyszła w pakiecie 3:44 – 4:05, reszta poniżej tych wartości, choć już nie tak szaleńczo jak początek. To jednak klawe uczucie, gdy po zabójczym kilometrze w granicach 3:40, przy lekkich nierównościach leśnej ścieżki i momentami błotku, zwalniasz o 20 sekund i bieg wydaje się komfortowy. Piękne oszustwo! W locie minąłem dwóch kolegów, ale rzuciłem im tylko krótkie „cześć” i napierałem dalej.

Dwa kilometry rozbiegania było przyjemnością. Oczywiście truchtając zastanawiałem się `czy powinienem, czy mógłbym, czy wycisnąłbym jeszcze dodatkowe dwa kilometry, ale słowo się rzekło. Szybciej za mniej! Nie spodziewałem się swoją drogą, że stać mnie teraz na takie szybkie bieganie. To dobry znak. W domu kąpiel, rozciąganie, woda, niedojedzona, uratowana z wczoraj owsianka bezmleczna na śniadanie i „Witaj nowy dniu” w wykonaniu Marysi. Właśnie się obudziła i śpiewa Lecę do Niej! Hough! Rosół

TRENING: 3km rozgrzewki + ogólnorozwojówka + 10 km zmiennym + 2km trucht.

sobota, 15 marca 2014

HYBRYDA!

Ten tydzień jest dziwny jak pogoda. W czwartek byłem wymięty jak dętka, więc odpuściłem bieganie. Ale dwa dni zasuwałem dość solidnie. Najpierw we wtorek w popołudniowym cieple wybiegałem swobodnie 17 kaemów, a potem dobiłem się PBG. W środę wyruszyłem bez planu i mapy. Ważne, żeby szybko. Miały być czterysetki albo sesje 30-sekundowe, ale zmusiłem się do dyszki z narastającą prędkością. A potem na placu zabaw połączonym ze sprzętami a’la siłownia wymęczyłem brzuch i ramiona na poręczach. Drążek był już nieosiągalny. Podjąłem heroiczną próbę, ale nie dźwignąłem cielska zbyt wiele razy. Zmęczenie materiału i nadal słabizna. Na świeżości kilka podciągnięć jeszcze się uda, ale ogólnie przede mną ogrom pracy. Na razie zabieram się do niej jak pies do jeża.

Wiosenna aura słabo mi służy. Przesilenie mnie łamie, ale próbuję się odnaleźć. Podczas szybkiego biegu przyspieszałem równomiernie. Od 4:40 pierwszy kilometr, aż do 3:40 ostatnie dwa. Nierówny oddech, łapczywe łapanie powietrza, wysokie tętno, nabite watą nogi, ciepłe powietrze i ostre słońce odbierały mi energię wbrew oczekiwaniom. To jednak bezcenny trening. Po nim obowiązkowe rozbieganie. Ramię w ramię z Kumplem Łuxem, który znów powraca na biegowe ścieżki. Wykonał test wydolności, wyszło „very poor”, ma nad czym pracować i co zbijać. Próbuję Go zarażać przynajmniej wspólnym wyjściem z klatki na trening, mijanką na trasie, albo powrotem w ramach mojego rozbiegania. Na razie działa.

W piątek miałem mało czasu. Postawiłem więc na hybrydę. Szybko i na temat. Najpierw 7 kilometrów w 30 minut, a potem 14 przebieżek po 150 metrów. Na każdą 30 sekund i tyle samo szybszego truchtu jako odpoczynku. 14 minut pracy. Nierówna ta każda mała minuta, bo szybki odcinek się dłuży, a wolny ucieka błyskawicznie. Ledwie wyhamuję, złapię kilka głębszych oddechów dla wyrównania, a tu już 51, 52, 53 sekunda i tylko chwilka do następnego startu. Szybki prysznic po powrocie do domu nie był dobrym pomysłem, bo przez kwadrans pociłem się niesamowicie. Woda wyłaziła ze mnie każdym porem, organizm nadal pracował na wysokich obrotach, poskąpiłem czas na schłodzenie w truchcie i w sumie wyszły z tego dziadowskie oszczędności. Rozkręciłem za to zmęczenie, oczywiście jak ochłonąłem, na rowerze. W sumie wyszło kilkadziesiąt kilometrów do i z pracy, z Marysią po osiedlu, a potem w pakiecie rodzinnym przez las do kawiarenki na obiecane Marysi lody.

Dzisiaj przewidywane załamanie pogody. Wiatr o świcie wiał porywiście, przeciągał swoimi powiewami przez twarz zacinającym deszczem, w lesie dopiero nadeszło spodziewane ocieplenie klimatu. Z Kiełbikiem, debiutantem półmaratońskim, wykręciliśmy dyszkę po 4:15. Z dobiegami wyszło ponad 16 kilometrów w solidnym tempie, więc jestem zadowolony i gotowy na wyzwanie tygodnia: zmienne niedzielne 7 x 5km. Muszę zakupić dwa żele i dwie buteleczki wody na trasę. To będzie mój test. Ale najpierw praca. Dzisiaj kumulacja – dwa mecze i gościnne występy w studio. Jutro angielski hicior i gole. Dlatego do roboty przygotowuję się z przerwami na bieganie i tego bloga od świtu. Cały ten tydzień to jedna wielka hybryda. Na materace! Hough! Rosół

TRENINGI: wt, 17km + PBG - śr, 12km = 10km BNP od 4:40 do 3:40 + 2km chłód - czw, wolne - pt, 7km w 30min + 14 x 150m po 30 sek - sb, 16km = 2km rozgrzewka + 10km po 4:15 + 2km bieg, nd...

poniedziałek, 10 marca 2014

PONAD PLAN!

Sobota była dobrze poukładana. Zaczęło się od wspólnego wybiegania z kolegą debiutantem półmaratońskim. Tomek chce wystartować w Warszawie na koniec marca, to były zawodowy piłkarz, pracuś jakich mało, wydolnościowo bardzo mocny. Wdraża się w bieganie bez piłki. On zrobił 16 km, ja z dobiegami pod jego blok dwie dyszki. Ostatnią dwójkę leciałem żwawo z kwiatami na Dzień Kobiet dla moich Dziewczyn. Biegacz z pękiem tulipanów. Musiało śmiesznie wyglądać. A potem wydarzenia toczyły się zgodnie z planem. Przygotowanie do podróży, odbiór samochodu służbowego, wyjazd do Krakowa, obiad z towarzyszami wyprawy we włoskiej Mamma Mia – pyszne risotto ze szpinakiem, gruszką i serem pleśniowym i świetna lemoniada domowa. Potem mecz Wisły z Ruchem i nocny powrót do domu. Droga była pusta, sucha, spokojna. Dowiozłem nas szczęśliwie do domów.

Z Krakowa wróciłem wpół do drugiej. Spacer z Tulką, kąpiel i sen od drugiej. Budzik nastawiony był już na 6:48. Ledwie przyłożyłem głowę do poduszki, a już zadzwonił. Zerknąłem w wiadomości i miałem jedną nieodebraną. Na dwoje babka wróżyła – albo Majki potwierdził, albo odwołał Kazoorkę. Krótkie „Będę.” kazało się zbierać w trybie pilnym. Ale nogi miałem jak kołki, głowę nierozbudzonę, mięśnie skawalone i sztywne, chęci niewiele. Słowo się jednak rzekło. Zimna woda na twarz, ekspresowe szczotkowanie kłów i papier toaletowy asekuracyjnie do kieszonki bluzy. Czekałem pod blokiem kilka minut i to pozwoliło mi się przyzwyczaić do chodzenia. Gimnastyka Achillesowa dała efekty. Było lepiej. Nawdychałem się orzeźwiającego mroźnego powietrza, wystawiłem gębę do słońca, łapane skórą witaminki dodawały emocji. Nadjechał Majki.
Też był zajechany, bo dzień wcześniej pobiegł ostatni , samotny kontrolny półmaraton. Na własnej miejskiej trasie w okolicach domu. Poprawił nasze wspólne 1h36min z minionego weekendu na 1h33min. Musiało zaboleć. Maratońskie 3h15min czeka na złamanie. Majki był więc gotów na wspólne wyzwanie.

Rozgrzewka w szarpanej, mało składnej rozmowie przebiegła sprawnie. Kwadrans biegu i ogólnorozwojówka połączona z rozciąganiem przygotowała nas do ataku na Kazoorkę. Ruszyliśmy. Pozostałości mgły rozpraszało słońce. Ścieżki były zmrożone, szron pokrywał zbocza. Cisza, na polanie pisarze, bloki zaspane. Kumpel, który wybrał się w okolice górki na spacer z Córeczką i psem, dopóki nas nie widział, myślał, że biegną jakieś konie. Tętent roznosił się po okolicy, a to my zaliczaliśmy kolejny zbieg. Nie wiem czemu, ale nie odczuwałem zmęczenia. Jakby mój organizm włączył jakieś pole siłowe, które odrzucało pieczenie mięśni. Napierałem, bo tak było trzeba. Prowadziłem, a za mną krok w krok Majki. Może to słoneczne doładowanie wypierało przemęczenie?

Krótkim snem się nie przejmowałem. Od paru tygodni śpię dość długo i smacznie, więc jeden taki wyskok nie zawadzi. Przebiegliśmy 7 pętli, o jedną więcej niż w premierowym przebiegu przez Górę Trzech Szczytów. Obaj wiedzieliśmy, że wykonaliśmy pracę ponad stan. Doszliśmy również do wniosku, że w przygotowaniach do wspólnego Biegu Rzeźnika, Kazoorka odegra niepoślednią rolę. To nasz poligon, nasz erzac bieszczadzkich podbiegów i zbiegów, nasza górka.

Zasłużyłem na duży kawał urodzinowego tortu Marysi!!!


Skończyła już 4 latka! Wolna niedziela w tłumie dzieciaków i przyjaciół była idealnym dopełnieniem kolejnego mocnego tygodnia w drodze do nowej maratońskiej życiówki. Przede mną 5 tygodni harówki! Dzisiaj biegowe wolne! Choć przepiękne słoneczko kusiło, żeby przetoczyć się przez las. W szafce jednak czeka 2 kilo soli. Czas na odnowę! Hough! Rosół

piątek, 7 marca 2014

PODWÓJNE UDERZENIE!

No to się wkopałem. Dzisiaj miałem zrobić czterysetki, jutro spokojne długie wybieganie przed wyjazdem do Krakowa, a w niedzielę szarżę po Kazoorce. Ale rano było mało czasu, Majki się nie odzywał, więc… ruszyłem na Kazoorkę. Moja górka to idealny przeciwnik i zarazem sojusznik na trening, który jest dość krótki, ale długo nie pozwala o sobie zapomnieć.

Walka była potworna, tym gorsza, że sam zadawałem sobie cierpienie. A już w niedzielę czeka mnie następny rajd przygodowy przez Górę Trzech Szczytów, bo właśnie zobaczyłem komentarz Mikołaja. No i gra gitara. Trzeba leczyć kulasy zmiażdżone dwudziestką podbiegów i taką samą liczbą zbiegów. Podkręcałem na muldach tempo, co poczułem całym sobą, a zwłaszcza w mięśniach ud po szóstej pętli. Piekły te moje „czwórki”, a twarde były jak dwa betonowe kloce. Ale powiedziałem sobie, że wytrwam do dwucyfrówki i dociągnąłem. Strzał w „10”. Słowo nie dym!

Czas o kilka minut lepszy niż przeważnie wychodzi mi średnia. Warunki były świetne, ale forsowanie tempa to druga sprawa. Na Kazoorce żywej duszy, tylko podrywające się na dwóch zboczach ptactwo. Nawet gleba na przedostatnim podbiegu mnie nie zirytowała, a wręcz po pseudo-kaskaderskim turlaniu wywołała salwę gromkiego śmiechu.

Ostatnio udało mi się zaliczyć pewien lokalny sukces, ponieważ dostałem zapewnienie od gminy, że poza torem rowerowym na szczycie stanie kilka koszy na śmieci. Jeśli bydło nie sprzątnie po sobie butelek, puszek i innych śmieci, to zawsze łatwiej będzie to samemu zebrać, żeby nie ciągnąć na dół. A może sam kontakt wzrokowy z koszem na odpady wystarczy, żeby się zreflektować i zostawić Kazoorkę po sobie czystą.

Zatem jutro luźne, długie bieganie i delegacja krakowska, a w niedzielę o świcie Gór Trzech Szczytów, jak nazywa ją sam Burmistrz. Brzmi dumnie. Ale wolę Kazoorka:) Hough! Rosół

TRENING: 3 km rozbiegania, rozciąganie i skręty tułowia, szyi, ramion oraz bioder + 10 pętli po Kazoorce w 45 minut.

czwartek, 6 marca 2014

WÓZ Z WĘGLEM!

Codziennie w tym tygodniu wybiegam na zmęczeniu i przełamuję się w locie. Dzisiaj luźne rozbieganie (14,5 km) szło dość opornie. Przynajmniej w głowie, choć mięśnie też zaciągały hamulce. Tempo po 4:50 miało być regenerująco – odświeżające. Wczorajsze ostre dwukilometrówki i wtorkowe sprawne wybieganie na dystansie 17 kaemów oraz cały poprzedni rzetelny tydzień (i życie, praca, dom), zrobiły swoje. Zaczęło się solidne nakładanie zmęczenia. Ogry mają warstwy, cebula ma warstwy, tort i biegacze też. A wisienka na torcie dopiero w kwietniu do skonsumowania. I nie wiadomo jaki będzie miała smak. Słodki czy cierpki? Cały urok tej zabawy.

Dwójki wypadły wczoraj znacznie lepiej niż zapowiadała to kilkunastominutowa rozgrzewka. Czułem się jak wóz z węglem. Pierwsze 2 kilometry przeleciały w trymiga, czas nie był oszałamiający, bo 7:45, ale ucieszyłem się, że w miarę wcelowałem z prędkością. Potem było już tylko mocniej, właściwie równo po 7:30. Na drugim powtórzeniu musiałem się lekko hamować, bo niosło jakoś nadmiernie lekko. Zapanowałem nad tym, bo pewnie wyścigi kosztowałyby mnie drogo przy czwartym, ostatnim odcinku. Zaplanowałem 4 x 2 km i się udało. Na koniec niecały kwadrans truchtu, a w domu odgruzowane PBG. No i rozciąganie, a na kulasy skarpety kompresyjne typu „recovery”. Może pomoże

Dzisiaj wstałem lewą nogą, warczałem, byłem zły, naburmuszony, do połowy biegania poziom irytacji wcale się nie ulatniał. Ale nagle coś przeskoczyło, choć tylko w głowie, bo poziom zmęczenia utrzymał się na wysokim poziomie. Ten tydzień będzie bolał, a o następnym nawet nie chce mi się myśleć. Jutro czterysetki, 25 powtórzeń. Sobota długie wybieganie w swobodnym tempie z kolegą, który debiutuje w półmaratonie, a w niedzielę szybki skok na Kazoorkę. Majki, piszesz się? Hough! Rosół

TRENINGI: WT - 17 km + PBG (4 serie), ŚR - 3 km + 4 x 2 km i po 1 km pomiędzy + trucht (5:15) + 2 km, CZW - 14,5 km.

niedziela, 2 marca 2014

STÓWKA PĘKŁA!

Dokładnie w tym tygodniu wybiegałem 104 kilometry na sześciu treningach. Średnia więc dość niezła, ale głównie jestem zadowolony z regularności. Poza tym doprowadziłem kolano do stanu względnej używalności i to jest niemały sukces. Boli, ale już tylko po przebiegnięciu kilkudziesięciu minut, na starcie jest w porządku. Dobre rozciąganie zdecydowanie pomaga, więc to mógł i może być problem mięśniowy.

Weekend wypadł klawo. W sobotę w dobrym tempie machnęliśmy z Majkiem, moim Rzeźnickim kompanem, półmaraton+. Czas 1h 35min dodał nam otuchy przed próbą, która wprawdzie dopiero w czerwcu, ale już o niej myślimy. Planowaliśmy od stycznia raz w tygodniu wspólne bieganie, najchętniej na górce Kazoorce, ale na razie wypaliło to kiepsko. Ja zawaliłem z różnych względów występy w Falenicy, ale Majki tam właśnie śrubował w każdej edycji swoje rekordy. Ja stawiałem na sąsiednią, lokalną górkę śmieciową. Musimy zrewidować nasze plany dwa miesiące później i przynajmniej jeden trening rzeczywiście mielić ramię w ramię. Po górkach, po płaskim, nieważne.

A po roboczej sobocie w Poznaniu i nocnym powrocie zadziałałem intuicyjnie zaraz po otworzeniu oczu. Pozwoliłem sobie spać bez alarmu budzika i o wpół do ósmej przebudziłem się. Szybki sms do Pedra, natychmiastowa odpowiedź i mimo podmęczonych nóg, zerwałem się na nie i wskoczyłem do łazienki. Ustawka za kilkanaście minut dodała rozpędu. Mycie gęby, zębów, ubieranie, banan popijany wodą prosto z czajnika i papier toaletowy na wszelki wypadek. Wybiegłem. Żona dosypiała, a Marysia u Babci, więc luzik. Obu nam z Pedrem pasowała godzina startu, obu nam pasowało towarzystwo, tempo, trasa, dystans. Pogadaliśmy i godzinka z hakiem minęła w trymiga. A biegliśmy dość sprawnie.

Ciepło, więc zabrałem jeszcze Tulkę na spacer, a przy okazji dorobiłem solidną ogólnorozwojówkę. Tydzień uważam za zamknięty. Dzisiaj praca i trochę oddechu. Może wieczorna solanka.

Jutro na pewno PBG i siła ogólna. Może rower, żeby nie przeżarło się niemal codzienne ostatnio bieganie. Ostatnio dużo przebierałem nogami, mało rękoma, uśpione zostały mięśnie brzucha. Czas je odbić i dobić, a w treningu postawić na mocniejsze tempa. Może wyjdzie krócej, chociaż w następną niedzielę, a może sobotę, czeka na mnie 35 km w tempie zmiennym. 5 km spokojnie (4:50), następnie 5 km szybko (4:00) i tak 3 zmiany. A ostatnia piątka pośrednio, czyli po 4:25. To idealny trening, żeby wypróbować działanie żeli, nawadniania, stanu wytrenowania. Niech się dzieje! Hough! Rosół

TRENING: SB - 23 km i rozciąganie. ND - ok. 14 km (ciut mniej), ogólnorozwojówka i rozciąganie.

czwartek, 27 lutego 2014

LIST PROSZĘ CIOCI?

Wczoraj wyszło „oczko” miejskie, trochę w roli kuriera, bo leciałem do celu z przesyłką, no i trzeba było wrócić. Fakt, że okrężną drogą. Korzystałem za to śmiało ze ścieżki rowerowej, bo była pusta, a poza tym poruszałem się jej lewą stroną, jak na wiejskiej szosie. W pełnej gotowości, żeby uskoczyć na pobocze. Szukałem też równych pasm trawy, żeby oszczędzać staw kolanowy na miękkim podłożu. Za to na trasie natrafiłem na takiego artystę kierowcę:


Tylko rozsądek i oszczędzanie kolana wyhamowało mnie na 21 kaemie. Po trzech dniach dobiłem do pięćdziesiątki. Dzisiaj miało być więc oszczędnie. A nawet w ogóle. Ale musiałem pomóc Ciotce na poczcie z odbiorem jakiegoś listu, którego nie było, niby tam blisko, a jednak dojazd pokrętny, więc poleciałem.

Raczej swobodnie, bo nogi bolały. To już szósty dzień z rzędu. Założyłem jednak, że ten tydzień musi boleć. Oczywiście kolana w ten plan nie wliczałem. Jednak ku mojemu zaskoczeniu po dwóch kilometrach mięśnie zaczęły działać bez zarzutu. Na pocztę i z powrotem wychodził tuzin kilometrów. Sprawa przy okienku zajęła minutę, góra dwie, Ciocia zadowolona i uspokojona, nikt Jej nie ściga, więc pomknąłem do domu.

Ale po drodze postanowiłem przetrzeć stary szlak żłobkowy. Pobiegłem więc od strony starego, małego przedszkola Marysi (sama tak o nim mówiła) w stronę lasu. A ten wyglądał tak cudownie, że postanowiłem zrobić wreszcie coś żwawszego. Wybrałem przebieżki. Nie mam stopera w tym durnym zegarku, który nie chce uruchomić tej funkcji bez paska do pomiaru tętna na piersi. Dlatego latam przebieżki po 150 kroków, co daje mi mniej więcej dystans 250 metrów. Sprawdziłem to na jedynym takim pomiarze ćwierci tysiąca metrów na drzewie. Tempo jest ostre, dbam wtedy jednak o technikę, pracę rąk, ułożenie sylwetki. Jak pomylę się w liczeniu kroków, to zawsze na swoją niekorzyść. Honorowo wracam do ostatniej policzonej pełnej dziesiątki, którą spamiętałem i dokładam resztę. Przerwa jest każdorazowo niedługa, gdy poczuję, że w miarę wyrównałem oddech, ruszam, ale nie na pełnym wypoczynku. Niech trochę przytyka. Na deser zafundowałem sobie kilkanaście minut spokojnego truchtu w pełnym wiosennym słoneczku. Znów jednak nie zrobiłem PBG. Odkładanie go na później to błąd. Trzeba machnąć od razu po powrocie z biegania, bo inaczej przepadnie. Rysa na diamencie, który szlifuję w tym tygodniu. Hough! Rosół

środa, 26 lutego 2014

ZŁAP MNIE, JEŚLI POTRAFISZ!

Już 4 maja Wings for Life World Run. Inspirujący bieg z nietypową formułą w nietypowej sprawie. Cały dochód przeznaczony jest na badania urazów przerwanego rdzenia kręgowego, a biegacze uciekają przed metą, a nie do niej biegną. Start na sześciu kontynentach o tej samej porze, czyli 10:00 UTC, co u nas oznacza samo południe, ale gdzie indziej niekoniecznie. Szczegóły tutaj: www.wingsforlifeworldrun.com/pl/

Przygotowuję się do bicia życiówki w maratonie w połowie kwietnia. Po nim dam sobie tydzień na regenerację i podtrzymam wypracowaną formę do 4 maja. Zostanie tylko 14 dni. Ale to pozwoli mi myśleć już o górskich biegach ultra, bo w Wings for Life World Run zamierzam przebiec ultramaton, czyli ponad 50 kaemów. Na razie sam nie wiem jaki dokładnie dystans, więc nie liczę jeszcze kilometrów i międzyczasów. Na pewno z przodu musi być co najmniej piątka! Myślami jestem jednak przy maratonie, tu mam sprecyzowane cele.

Poznańskie Wings for Life World Run to jest zupełnie nowa formuła zawodów, która zachęca do tego, żeby nie oglądać się za siebie, patrzeć tylko do przodu, napierać, nie kalkulować i robić swoje. Zautomatyzowana meta na czterech kółkach i tak każdego dopadnie. Prędzej czy później. Ale to właśnie sprawia, że bieg jest dla wszystkich. Od amatora, który chce pomóc osobom z problemami zdrowotnymi, po ultrasa, który też pomaga, ale również mierzy swój zasięg, moc, fizyczne i psychiczne bariery. Start jest wspólny, żadnego dochodzenia, meta będzie zbierać swoje żniwo po drodze. Ucieczka przed metą, brzmi nieźle, co nie? No to uciekajmy!


A Ty Meto pokaż co potrafisz! Do zobaczenia w Poznaniu, tej! Hough! Rosół

STRZAŁ W KOLANO!

Wczoraj las był tak piękny, że nie chciało się z niego wybiegać. Przymrozek ściął i utwardził ścieżkę, co z jednej strony zapewniało komfort stopom, a z drugiej dyskomfort bolącemu kolanu. Promienie słońca działały jednak rozweselająco i pobudzająco. Ale zwyciężył rozsądek, bo kłucie w stawie przy każdym kroku dopominało się o zluzowanie. Próbuję znaleźć obejście mojego kolanowego pola minowego, żeby trenować, ale nie przeholować. A boleć w takim wypadku musi i basta!

Kiedyś przeczytałem, że w organizmie jest miejsce tylko na jeden ból. Mnie regularnie bolą Achillesy, ale od kiedy rwie kolano, rzeczywiście jakbym nie odczuwał dolegliwości w ścięgnach. Z dwojga złego wybieram Achille, bo ten ból mam rozpoznany, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, wiemy czego się po sobie spodziewać. Kolano zachowuje się złowrogo, podstępnie, śliski temat. Na razie odpuszczam badania, leczę się chałupniczo. Rozgrzewająca maść końska na start i chłodzenie z wcierką z żelu przeciwzapalnego na mecie. I oszczędzanie potem kolana przy zwykłych codziennych czynnościach. Na razie ten układ trwa, pozwala żyć w biegu.

Zaraz ruszam w miasto. Zabieram w trasę batona energetycznego, żeby nie przeżywać katuszy i zderzeń ze ścianką jak w ubiegłym tygodniu. Na pewno pękną dwie dyszki, ale nie planuję dokładnie. Nie forsuję rzepki i okolic mocniejszym bieganiem, żeby siły nacisku były jak najmniejsze. Ale doprawiam się dystansem. Wypadałoby zrobić jakieś mocne 5x2km, ale może przetoczę się na zwiększonym kilometrażu do niedzieli i wtedy odpalę moc. Zobaczymy jak zniosę środę. Cały czas biegam z lufą wymierzoną w kolano. Nie ma jaj, nie ma chwały. Life hurts! Hough! Rosół

poniedziałek, 24 lutego 2014

RZEPKA NIEZBYT KRZEPKA!

Kolano naparza. W sobotę ból towarzyszył mi wiernie w każdym kroku. Przełamałem się i poleciałem do pracy i z powrotem. Okrężną drogą, żeby wyszło 10 kaemów w jedną i 11 kaemów w drugą stronę. Drugi etap był mocniejszy mimo zmęczenia, ale jak już zacząłem, to leciałem. Potem masowałem kolano, wcierałem żele i zawaliłem całe doraźne leczenie, bo zasnąłem z Marysią w Jej łóżeczku. Wystarczyła godzinka z hakiem, żebym czuł się pogięty jak chińskie dziewięć.

W niedzielę o świcie kolejna delegacja, tym razem do Krakowa. Wcisnąłem przed szóstą krótką przebieżkę we mgle. Towarzyszyła mi klawa aura tajemniczości na opustoszałych ulicach. Krok miałem sprawny, ale czas pokurczony jak malutka rodzynka. Kolano pozwoliło tylko na 6 kilometrów i chwilę wymachów, a w domu dorobiłem mocne PBG. Zaniedbałem się, osłabłem. Wszystko skompresowałem w niespełna 50 minut. Szybkie rozciąganie pod prysznicem, wcierka w kolano i poleciałem dalej.

Spałem przez całą powrotną drogę busem z Krakowa. Po powrocie dalej uderzyłem w kimono. Jednak jeszcze nie odespałem wyapdu na Wyspy. Dobry wybór! Dzisiejsza leśna czternastka w zdrowym, ale niezbyt forsownym tempie (ok. 4:35 per kilo) była już miłym biegowym doznaniem. Wiosna w pełni, ścieżki momentami tylko błotniste, ale dla mojego kolana to była wreszcie odpowiednia sprężystość. Odetchnęło trochę i ja również po miejskim bieganiu. Las był cudnie oświetlony, pusty, przygotowany na przyjęcie wiosny. Nigdzie nie było żadnej wielkiej kałuży do omijania szerokim łukiem. Trzeba korzystać. Już nie mogę się doczekać jutra i intensywnie masuję kolanisko. Szykuje się po Achillesach znów walka o zdrowie, choć ścięgna wcale jeszcze nie odpuściły. Na razie ból w przedniej części kolana zdominował i stłumił inne usterki. Bywa. Hough! Rosół

TRENING: sb - 21 km / nd - 6 km + PBG / pn - 14 km.

sobota, 22 lutego 2014

ROLLERCOASTER!

Dziwny tydzień za mną. Biegowo nie do obrony, choć staram się go jeszcze ratować. Blogowo zaniedbany. Emocjonalnie za to genialny i intensywny, co nieco wynagradza i tłumaczy bezbieg. Dopiero dzisiaj właściwie zbieram się w jedną całość mentalnie i fizycznie po wyjeździe na mecze Ligi Mistrzów do Anglii.

Zapakowałem do walizki pakiet biegowy, w Londynie w hotelu była klawa siłownia i pogoda w sam raz na przebieżkę, ale nie było czasu, a ja nie miałem sił. Znaczy wolałem je oszczędzać na meczowe wieczory, a noce przesypiać, bo były bardzo krótkie. Poza tym bolało mnie kolano, więc może tak musiało być, żebym je oszczędził.

Ostro przyłożyłem w poprzednią niedzielę i poniedziałek. W weekend przebiegłem 18 kaemów, w układzie 6 km rozbiegania i dwie piątki coraz szybciej, potem trucht. A w poniedziałek podkusiło mnie, żeby urządzić sobie wycieczkę miejską. No i zderzyłem się z małą ścianką biegową. Wyszło 26 kilometrów, dokładnie 2 godziny i 15 minut w biegu, z czego niespełna 10 minut uciekło na wszelkie przestoje. Musiałem odebrać przesyłkę w centrum, trafiłem kilka nieprzyjaznych czerwonych świateł, wreszcie zaliczyłem wizytę u Ciotki w pracy, gdy zaczął łamać mnie kryzys po 20 kilometrze. Nie zwolniłem tempa, ale powłóczyłem nogami. Mało wypiłem, nie miałem żadnego energetycznego wsparcia, czyli batona, żelu, rodzynek. Nie miałem gotówki, tylko kartę. Błędy, które muszą zaboleć.

U Ciotki wypiłem na biegu jednym haustem, no dwoma, dwa kubki ciepłej wody i liczyłem na jakiegoś cukierka na dalszą drogę. Niestety Ciotka zaopatrzona była tylko w faworki. Marzyłem o krówce. Ech, marzenia zmęczonego biegacza… Odpuściłem sobie zamulanie gęby kruchym ciastem i poleciałem do domu. Zostały 3 kaemy. Środkowy z nich był mordęgą, na ostatnim znów doszedłem do siebie.

W domu od razu dobiegłem do lodówki. Pot lał się ciurkiem. Mój zestaw był fantazyjnie wysokoenergetyczny. Resztka lodów jogurtowych z musem truskawkowym, dwie czekoladki orzechowe i duży banan. Jak to zmieliłem i popiłem wodą, zaczęły wracać moce przerobowe. Prysznic i chwila leżakowania pozwoliły wrócić do żywych. Wieczorem była dodatkowa zumba urodzinowa mojej Żony. Kolano wytrzymało, ale dostało w kość, bo poszedłem po bandzie. Zumba rządzi jako trening uzupełniający, znów potwierdzam. Nasza ekipa na fotce jest tego dobitnym potwierdzeniem!


Potem nastąpiły 3 dni na Wyspach. Dwa miasta, dwa wielkie mecze, 4 loty, pociągi, metro, taksówki, przygotowanie do pracy, emocjonalny rollercoaster. Założyłem chociaż jedno swobodne wybieganie, ale nawet tego nie zrealizowałem. W piątek już podczas pełnego dnia w domu wylazło ze mnie całe zmęczenie, a dziś spałem 10 godzin. Żaden budzik nastawiony na 6:01 nie miał szans. To chyba mój rekord od dawna.

Dzisiaj i jutro trenuję mocniej i dłużej. W pogoni za straconym biegowym czasem. Ale nie na wariata. Hough! Rosół

niedziela, 16 lutego 2014

BEZBIEG!

Trzy dni trenowałem bezbieg. W czwartek planowo, bo przygniotła mnie delegacja krakowska, ból skurczonych nóg i zmulenie podróżą w roli pasażera na tylnym siedzeniu samochodu. Nie znoszę jeździć, gdy nie mam kierownicy pod kontrolą. W ogóle nie lubię prowadzić auta. Najlżejsze dolegliwości towarzyszą mi, gdy za kierownicą dowodzi… Kasia. Jazda nie należy wtedy do szybkich, jest jednostajna, czasem wręcz ślamazarna, ale ogólnie łagodna, płynna. W czwartek była kontrastowo nieznośna, gwałtowna szarpanina. Żołądek miałem w gardle, błędnik rozdygotany, a mięśnie ud i łydek pękały w szwach. Po serii trzech mocnych treningów zafundowałem sobie wolne. Wolałbym chyba przebiec maraton. Albo i dwa. Przynajmniej bolałoby z sensem.

Wieczorem dopadła nas w domu zła wieść o chorobie Przyjaciela. Nie przespałem nocy. Od rana czułem niemoc. Nie mogłem myśleć o niczym innym. Wszystko wykonywałem jakbym był w malignie, na wolnych obrotach. Ból istnienia, zwykły i biegowy. A do roboty miałem sporo. Dzień uratowały domowe Walentynki. Wypatrywałem soboty i liczyłem na przespaną noc, a po niej długie wybieganie. Pogoda była dość wdzięczna dla biegaczy, ale znów spiętrzyły się drobne komplikacje. Zawaliłem ten dzień. Było domowe spotkanie rodzinne, tort z okazji 70. Urodzin Kasi i moich Ale potem ani Zbyszek Bródka, ani Kamil Stoch nie zmobilizowali mnie do wieczornego treningu. Tutaj nie mam usprawiedliwień, zawaliłem. Takimi dniami olewki i niemocy przegrywa się swoje maratońskie marzenia. Dlatego postawiłem na niedzielny zryw i nadrabianie zaległości w wolny z założenia poniedziałek.

Oczywiście noc nie mogła być spokojna. Marię znów zaatakowało zatokowe, katarowe tsunami. Przyszła w nocy, kręciła się i prychała. A ja tylko mościłem poduszki wyżej i niżej, żeby Jej ulżyć. O brzasku wstałem, żeby doszlifować notatki meczowe i już miałem wybiec, gdy Marysia rozbudziła się w najlepsze. Uśmiechnięta, bez gorączki, bez nosowego kataru. Cała niewidzialna glutowa armia atakuje Ją wewnętrznie. Daliśmy Mamie dospać bonusową godzinkę i wystartowałem ze słońcem w pełni. Od razu wybrałem asfalt i kierunek na Wilanów. Po pierwszych krokach zrodził się konkretny plan. Pierwsza piątka dość żywo, ale jeszcze spokojnie. Druga mocna, trzecia pomiędzy i 2 kaemy schłodzenia. Wszystko na lekko kontrolowane wyczucie. Wyszło planowo do 11 kilometra, a potem zacząłem przyspieszać ponownie do tempa z drugiej piątki. W sumie wyszło 18 km. Dynamiczne PBG, kąpiel, skarpety kompresyjne na podróż i do Poznania na ligę Hough! Rosół

TRENING: 6 km po 4:45 + 5 km po 4:10 + 5 km po 4:15 + 2 km po 5:00. PBG = 100 pompek + 200 brzuszków (proste i skośne z piłką lekarską 5 kg), bez grzbietów.

środa, 12 lutego 2014

POMOC SĄSIEDZKA!

Przymrozek złapał i ściął podłoże. Wydawało mi się to niebywałym atutem przy starcie na górkę Kazoorkę. Cieszyłem się, że nie będę ślizgał się i zapadał w błocku po kostki. Zabrałem ze sobą psinkę Tulkę, lecz to był błąd. Już kilka razy rozcinała łapę na szkłach, które po imprezach pod chmurką zalegają na górce. Oops, she did it again! Bidulka.


Z jednej strony irytuje mnie brak wychowania i lenistwo balangowiczów, z drugiej strony natomiast Kazoorka przez swą
dzikość, pozbawiona jest koszy na śmieci. Kilka stoi po stronie ulicy Kazury, ale nikomu nie chce się łazić po pijaństwie i nadkładać drogi. Łudzę się naiwnie, że gdyby kosz był pod ręką, może przynajmniej część opróżnionego szkła wylądowałaby we właściwym miejscu. Na pewno prościej byłoby to zbierać za kogoś niewychowanego samemu.

A może czas zorganizować jakąś akcję społeczną, lokalną, sąsiedzką. W końcu Kazoorka jest eksploatowana przez różne grupy – spacerowiczów z różnymi pociechami, rowerzystów, snowboardzistów, paralotniarzy, biegaczy, dzieciaki. No i balangowiczów. Napisałem do gminy prośbę o wbicie tu i tam tabliczek przypominających o sprzątaniu po sobie i ustawienie kilku koszy na śmieci. Koszt żaden.

Kazoorka jest zaśmiecana oczywiście nie tylko przez amatorów procentowych trunków. Walają się na niej papierzyska po wszelakich słodkich i wytrawnych, choć niewyszukanych przekąskach. Plus plastiku bez liku! Coś tam zawsze zbiorę, ale może gdyby zewrzeć szyki po sąsiedzku, wtedy na Kazoorce wszystkim byłoby milej? Jestem daleki od przeganiania imprezowiczów i wlepiania wszystkim mandatów. Jestem za komfortem, czystością i kooperacją na dzikiej osiedlowej górce. Samo się narzuca, skoro mowa o samopomocy sąsiedzkiej:

http://www.youtube.com/watch?v=dv8TaCpoauk

Wróciłem więc z Kazoorki karnie po dwóch pętlach. Błyskiem opatrzyłem Tulkową łapkę, a ponieważ jesteśmy już zaprawieni w bojach, to przybory mamy pod ręką. No i wróciłem na górkę. Dokręciłem 8 pętli, ale walka była mocarna. Z każdym powtórzeniem robiło się coraz trudniej. Nawierzchnia stawała się zdradliwa. Przy jednym kroku stopa trafiała na opór zmarzniętej ścieżki, przy drugim zapadała się całą podeszwą w glinie. Mała loteria. Poza tym zbocza były śliskie, gdzieniegdzie leżał śnieg, a wokoło regularny lód. Górka zasłoniła go skutecznie przed działaniem słońca. Wieczorna wilgoć na trawie dodatkowo ścięła się przez noc. Zaliczyłem dwie kontrolowane gleby, ale poturlałem się dość bezpiecznie i kontynuowałem bieg. Trening wart pałaca!

Dożarłem resztę owsianki, a teraz ruszamy z Tulką do weterynarza, bo rozcięcie wygląda nieciekawie! Hough! Rosół

TRENING: 2 km rozbiegania + 10 pętli na Kazoorce = 20 podbiegów i 20 zbiegów + muldobieganie na szczycie + 2 km schłodzenia.

wtorek, 11 lutego 2014

MOJE ZALESIE!

Naiwnie pobiegłem w stronę lasu, żeby nie dublować dzielnicowej trasy z poniedziałku. W planach miałem kilkunastokilometrowe wybieganie. Zlodowaciały i mokry śnieg odstraszył mnie skutecznie już po samym widoku, a dobił ostatecznie po paru krokach. Ślizgałem się, stopy uciekały nieskoordynowanie na wszystkie strony, co tylko wzmagało irytację. Dlatego zmusiłem się do przebiegnięcia całej leśnej prostej, około 1,5 kilometra i ruszyłem po asfalcie na poznanie zalesia, czyli terenu z drugiej strony lustra. Brak planu i mapy okazał się świetnym rozwiązaniem.

Niby znam okoliczne miejscowości jak Józefosław, Kierszek, Chyliczki , Powsin, ale nigdy tamtędy nie biegłem, ani nie jechałem. Może raz na rowerze. Ciekawość pchała mnie do przodu, bez zastanawiania się jaki kilometraż wykręcę. Założyłem wstępnie maksymalnie 15 kilometrów, wyszło ponad siedemnaście. Mijałem segmenty, działki na sprzedaż (nawet nie chcę wiedzieć za jaką cenę), zagraniczne przedszkola, ogród botaniczny, aż dobiłem do Konstancina. Pękła godzina, nieźle mnie poniosło. Ale przynajmniej pod butem było co najwyżej błotniście i miękko, głównie twardo betonowo, grunt, że nie ślisko.

Wreszcie dotarłem do gąskowego (ul. Gąsek) podbiegu, który pokonywałem w zeszłorocznym maratonie. Przypomniałem sobie jak sprawnie wtedy napierałem, na którym etapie trasy byłem i zdałem zarazem sprawę, ile roboty przede mną. Już wtedy ściskało mnie z głodu. W głowie powstawało menu. Naszło mnie na królewską owsianką. W końcu przygotowuję się do dystansu królewskiego.


Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, choć pora była wybitnie obiadowa. Wpasowałem się idealnie w węglowodanowe, półgodzinne okienko. Owsianka wyszła wdechowo. Płatki orkiszowe i owsiane z ziarnem chia oraz siemieniem lnianym zalałem wrzątkiem z czajnika i na chwilkę tylko podgrzałem palnik kuchenki elektrycznej, żeby trzymał ciepło pod rondelkiem. Dosypałem jagód goji, resztkę suszonej żurawiny, pokrojonego w kostkę banana, wymieszałem, przykryłem i odstawiłem na kilka minut pod przykryciem. W tym czasie wziąłem szybki prysznic i doprawiłem swoje danie pestkami słonecznika, które zostały uprażone na patelni po Kasinym śniadaniu, łyżką masła orzechowego i miodu. Brzmi i wygląda skomplikowanie, ale zajmuje max 7 minut z oczekiwaniem. Błyskawiczna pychota! Hough! Rosół

TRENING: 17 km, między 5’ a 4’45”

poniedziałek, 10 lutego 2014

TUPOT WIELKICH STÓP!

Dzisiaj miało być wolne po ciężkim tygodniu na warmińskich pagórkach. Poranny deszcz tylko utwierdzał w przekonaniu, że trzeba postawić na solankę oraz długie, dokładne, rozszerzone ponad Wielką Czwórkę (łydki, przywodziciele, mięśnie czworo- i dwugłowe) rozciąganie. Ale na drodze tego ambitnego planu stanęły dwie przeszkody. Pierwsza to zepsuta wanna. Druga to piękne słońce, które osuszyło chodniki i przyjemnie, wiosennie zagrzewało do walki. No to powalczyłem.

Zacząłem od razu ostro, bez rozgrzewki. Bywa. Ograniczenie czasowe sprawia, że najłatwiej ściąć rozciąganie i rozgrzewkę. Posłużyło za nią dźwiganie zakupów i odkurzanie;) Na chodnikach zrobiło się po południu gęsto od uczniów, przedszkolaków, matek z wózkami, ludzi wracających z pracy. Ale niespecjalnie wbiegałem im w paradę, bo całkowicie wolna była ścieżka rowerowa. Niewielu śmiałkom rano przyszło do głowy, żeby wyruszyć na rowerze do pracy. A mnie w to graj. Tempo narastało, podkręcałem je z każdym kilometrem. Wrzuciłem na stopy buty, które kojarzą mi się z szybkim bieganiem i do tego służą. Adiosy poniosły mnie na życiówkę przed rokiem i właściwie przeleżały cały ten czas do dzisiaj w szafie. Używam ich tylko do szybkich zajęć na suchej, twardej nawierzchni. Dostałem je od Filipa na imieniny do bicia własnych rekordów. Mają tylko jedną wadę. Mocno stukają podeszwami o podłoże, co bywa lekko irytujące i przestrasza mijanych zza pleców, zamyślonych przechodniów. Ale ich ponadnormatywne dudnienie wynagradza lekkość, dynamika i odbicie.

Końcówka była wycieńczająca. W głowie przepychanka: osiem kilometrów, chwila truchtu i przebieżki czy jednak mocna, ciągła „dyszka” i na koniec „dwójka” schłodzenia. Wygrała wersja druga, jednak trudniejsza. Klawo było poczuć równy, suchy asfalt i rowerową kostkę pod stopą. Tętno obiło się na pewno o 170-kilka uderzeń na minutę. Trochę mniej wyszło po zatrzymaniu i pomiarze czasu oraz pulsu z palcem na szyi przez 60 sekund w marszu. Potem luźny, ale nie wolny bieg. A słońce tylko uśmiechało się i dodawało emocji! W domu szybki prysznic i po Marysię do przedszkola. W biegu złapałem banana, kilka herbatników na drogę i opiłem się przed wyjściem mikstury z paru (dwóch) naprędce złapanych tabletek musujących z witaminą C na czele. Udało nam się z Marią załapać na ciepły, wesoły spacer przy zachodzie słońca. No i właziliśmy musowo w każdą wielką kałużę!

Paradoksalnie wanna już działa, ale solanka mnie dzisiaj ominie. Jestem zwolennikiem teorii, że mocny trening powinien zostać w mięśniach, a woda je zanadto rozluźni. Wybieram zawsze zimny prysznic na mięśnie nóg i rozciąganie. Ale też bez napinki, żeby nic nie puściło. Hough! Rosół

sobota, 8 lutego 2014

DZIEŃ SPORTU!

To był Moniówkowy dzień sportu z bonusem! O bonusie na końcu. Najpierw był poranny start planowy. Wybrałem drogę asfaltową, bo Warmia płynie. Było wilgotno, momentami pojawiały się zdradliwe oblodzone fragmenty, ale obyło się bez wywrotki. Powiewało ciepłe, wiosenne powietrze, wstawał kolejny wspaniały dzień. Zdecydowałem się na lekkie ubranie, czyli koszulkę z długim rękawem i przeciwwiatrową kurtkę. Szybko włączyłem klimę, ściągnąłem rękawice i upuściłem z ciała nadmiar ciepła. Najszybciej ucieka przez dłonie i głowę, ale czapki nie zdejmuję pod żadnym pozorem. Klasyczny bieg ciągły, spokojny, luźny w dół i bez spinki pod górę. Założyłem godzinkę i misję wypełniłem. Tuzin kilometrów wpasował się świetnie w moje samopoczucie po trzydniowej Tyrce biegowej.


Podkusiło mnie jednak zakręcenie pętli, zamiast drogi powrotnej po własnych, asfaltowych śladach, gdy pękło 6 kilometrów. Dlatego skręciłem w Gamerkach na Szałstry i niestety wbiłem się w chlapę i na ślizgawkę. Jakże przyjemny był ożywczy chlupot lodowatej wody w bucie. Na szczęście do domu było kilka kaemów. Kąpiel, śniadanie, cudna urlopowa rutyna. A potem odwiedziny koników i kózek z Marysią, zakup serków z koziego mleka i przedobiednia niespodzianka. Wspomniany bonus.

Na trening namówiła mnie, tadddaaam, Żona. Odcięta od ukochanej zumby (była raz w Olsztynie) zapragnęła pobiegać. Zaczęliśmy od kilku minut dynamicznego marszu, by płynnie przejść do truchtu. Kasia postanowiła biec według samopoczucia, bez narzucania czasowych ram. Ja obok ramię w ramię, krok w krok. Słońce było naszym dzielnym druhem. Pierwsze dziesięć minut w biegu śmignęło błyskiem. Dokładnie przed rokiem też biegliśmy razem tą samą trasą. Wtedy też nagły rozkwit wiosny stłumił zimę.

Nagle zza zakrętu wyłonił się samochód, rozległ się klakson i pojawiła się Monia. Porzuciła auto na poboczu i z uśmiechem pstryknęła nam kilka fotek.


Czekały nas jeszcze trzy podbiegi, które Kasia pokonała biegiem. Szacuneczek! Dwa kwadranse przyjemności. A mnie natchnęło dodatkowo do mocnego PBG. Kompania się rozeszła i rozbiegła na spacery, więc salon był do naszej dyspozycji. Zamiast piłki lekarskiej dwa kawały drzewa do palenia i siła ogólna wykonana przy kominku:) Hough! Rosół

piątek, 7 lutego 2014

SPRAWDZAM! OCZKO!

Dopadł mnie klasyczny kryzys drugiego dnia. Ten ból zawsze kojarzy mi się z komentowanymi pod koniec grudnia meczami w Premier League. Po Boxing Day (drugi dzień świąt) angielskie zespoły rozgrywają następną kolejkę ekspresowo, bo po dwóch dobach. Współczuję wtedy nawet zawodowcom milionerom, bo nie ma nic gorszego dla organizmu niż maksymalny wysiłek w trakcie procesu naprawy i odbudowy mięśni. Po środowej sile biegowej i burpeesach oraz mocnej pofałdowanej siedemnastce (17 km) dzień później, nadszedł piątek i zapowiedziane euforycznie „oczko”. Durne nafaszerowane endorfinami obietnice! Mało jednak wskazywało, że je spełnię.

Ranek przepadł na pisaniu artykułu i wyjeździe do Olsztyna po Kumpla Pata, który zasilił naszą Moniówkową paczkę. Dobiliśmy na późne śniadanie. Wszechobecny ból w mięśniach, zwłaszcza brzucha, ramion i między żebrami coraz bardziej oddalał mnie od treningu. Nie mogłem odmówić sobie Moniówkowych przysmaków, co miało dopiero wpłynąć na komfort mojego biegu. Nim jednak wystrzeliłem jak z procy, najpierw ruszyłem na ostatni saneczkowy spacer. Roztopy.

Dwa kilometry przed domem pojawił się decydujący bodziec. Zbliżał się kwadrans po pierwszej, zostały trzy kwadranse do obiadu. I tu niespodziewane słowa Żony, że po późnym śniadaniu przełożyła drugi posiłek na 15:00. Szybkie przeliczanie czasu na kilometry i z powrotem. Idealnie 1h 45min. Wystartowałem w puchowej kurtce, czapie z pomponem i śniegowcach. Po dziesięciu minutach byłem w pokoju i w trybie ekspresowym wskoczyłem w zestaw biegowy. Zajęło mi to góra dwie minutki. Wiedziałem, że nie mogę pokpić sprawy i złapać żadnego momentu zawahania. Wrzuciłem na grzbiet kurtkę wiatroodporną i od razu poczułem, że ona na pewno nie pozwoli mi się zatrzymać, haha. Błyskiem znalazłem się na świeżym powietrzu. Uff! Pierwsza dwójka ładnie mnie rozgrzała. Minąłem ekipę saneczkową, stąd ustrzelona przez Żonę fotka.


Trasa wiodła tylko 7 kaemów szutro-śniego-błotem. Potem już „zakałużony” asfalt i wredne, kilkusetmetrowe podbiegi znikające za zakrętami i zbiegi, poprzedzielane krótkimi poskręcanymi skrawkami równej drogi. Wokoło pola, lasy, smutne szare krzaki i rozsądnie jadące samochody. Żadnych zgrzytów ani obaw. Wiatr w twarz, a jakże. W łydkach i ramionach narastające zmęczenie i ból. No i bonusowe odbijanie się jajecznicy na cebulce. Była pyszna, ale nie dała o sobie zapomnieć.

Każdy niekończący się, niezbyt stromy, wymagający podbieg zapowiadał pozornie relaksacyjny zbieg. Walka złudzeń i własnych dywagacji co lepsze, co milsze, czego wolałbym więcej – biegowej, upierdliwej wspinaczki czy nabijającego mięśnie ud zbiegania. Trzymałem tempo, od Jonkowa, na ostatniej siódemce, przyspieszyłem. Kusił i motywował dodatkowo towarzyszący wybieganiu kurczący się limit czasu, żeby wyrobić się tuż przed 15:00. Czułem nabite, piekące i skawalone mięśnie coraz mocniej. Wpadłem do domu, gdy obiad wjeżdżał na stół. Udało się! Ustrzeliłem „oczko”. Prysznic, obiad, odpływam. Ten tydzień będzie bolał. No, ale chyba o to właśnie biega! Hough! Rosół

TRENING: 21 km w 1h 41min. Bez PBG. Jutro…;)

czwartek, 6 lutego 2014


W nowym tygodniku "Przeglądu sportowego" napisałem o przygotowaniach nizinnego biegowego szczura do górskich ultra. I o mojej osiedlowej miłości, górce Kazoorce:)

SŁOWO, DYLEMAT, START!

Kolejny dzień budził się bez chmurnych dąsów. Warmińskie niebo znów było czyste. Brzask wypchnął mnie lekko nieprzytomnego z łóżka. Słowo nie dym. Przybiłem grabulę z Kumplem przed odjazdem jak przyobiecałem, odprowadziłem wzrokiem majaczące tylne światła auta i rozsiadłem się na kanapie. Przy wygasłym kominku, który jeszcze kilka godzin wcześniej klimatycznie sekundował ciepłym śmiechom i rozmowom urodzinowym, miałem dylemat. Wybiec teraz czy w okolicach bliżej nieokreślonego później? Mocowałem się ze sobą godzinę. Dzień się obudził, słoneczko podciągnęło ponad linię horyzontu i nie sprzyjało wymówkom.

Coś napisałem, coś przeczytałem i wstałem. Wewnętrznie chciałem zamarudzić, wbić się w kanapę i przełożyć to czego nie powinno się przekładać. W głowie nagle coś przeskoczyło. Poszedł wyraźny, nieodwołalny rozkaz z góry. Szybka przebieranka i won za drzwi! Wykonałem komendę baczność, zasalutowałem i przypomniałem sobie Dziadka Staśka, zawodowego żołnierza, który zawsze powtarzał mi, że do pustej głowy się nie salutuje. Koszarowy żart, Dziadek je uwielbiał. A potem wybiegłem.
Wiejskie bezdroża wchłonęły mnie, uczyniły nie psującą niczego, drobną częścią krajobrazu. Pogoda była idealna.

Bezwietrznie, tym samym ciepło, przy lekkim mrozku, żadnych oznak roztopów i do tego słońce. A poza tym pustkowie. Minęły mnie tylko dwa auta, jedno policyjne, więc pełne bezpieczeństwo. Od pierwszych kroków wyrzucałem sobie jak można było zwlekać. Sam ograniczyłem sobie czas do śniadania. Czułem dość intensywnie siłę biegową z urodzin. Burpeesy nie dają o sobie zbyt szybko zapomnieć. Ale parłem do przodu. A jak wbiegłem w zaczarowany, ośnieżony leśny dukt za kładką, to aż nie mogłem zawrócić. Cały czas przesuwałem graniczny punkt. Zwalony pień. Stos drewna. Rozstaj dróg. Nadleśnictwo Bobry. Kilometr dalej wykonałem nawrotkę i zacząłem przyspieszać. Góra – dół, góra – dół, warmińskie pagórki dają wycisk, aż trafiłem wprost na śniadanie. Pyszna owsianka Moniówkowa i jajka na twardo z czarnym chlebem uzupełniły straty. Chociaż ta poranna przebieżka, w sumie 17 kaemów, to jednak same zyski. Jutro chcę więcej. Celuję w „oczko”! Hough! Rosół

TRENING: 17 km w 1h 21 min. Bez PBG.

środa, 5 lutego 2014

SIŁA RAZY RAMIĘ!

Tak mawiał śp. Władysław Stachurski, mój trener w Legii. „Siła razy ramię” była określeniem niezbyt wyszukanego sposobu rozegrania piłki albo strzału. Naparzanie i tyle. Piłkarski młotek, wiór, petarda, torpeda, pocisk zamiast bajecznej techniki. Okazało się, że bez piłki też można. Dzisiaj zafundowałem sobie na Warmii nieskoordynowany trening siłowy. Żadne inne słowa tych zajęć nie przebiją. Siłą razy ramię!

O świcie zajmowałem się robieniem urodzinowego ciasta. Znudziły się nam już trochę najpyszniejsze wyjazdowe tiramisu i inne banoffee, wybór padł więc na, tadddaaam, paschę. Wielkanoc późno w tym roku, dlatego możemy odpalić serowe cacko już w lutym. Nie przeje się. Ta pascha nigdy się zresztą nie nudzi, bo wiąże się z nią cudowne misterium. Jest łatwa do wykonania, naprawdę, tylko z pozoru wydaje się słodką górą nie do zdobycia. Niby zajmuje sporo czasu, ale więcej leżakuje, odsącza się i tężeje niż pochłania wolne chwile. W zamian za to wypełnia cały dom wanilią. Ale nie taką upierdliwą jak ta z taksówkowej choinki zapachowej, tylko wanilią delikatną, miękką, czarującą, pyszną.

Warto jednak się do robienia tej paschy perfekcyjnie przygotować, bo brak paru podstawowych narzędzi, nawet nie składników, popycha do niezłych kombinacji. Nad rankiem, gdy w warmińskiej starej chacie wszyscy jeszcze spali, włącznie z psicą Fridą i Kocurkami, ja zmagałem się z wyzwaniem i pewnymi brakami. Czułem się trochę jak Tom Hanks w „Cast away”. Do paru rzeczy musiałem dojść okrężną drogą. Ale to jest zawodowe uczucie, gdy prosty cel wydaje się nieosiągalny, a potem na powrót banalny. Tak było w kuchennym brzasku.

Brakowało mi do pełni szczęścia miksera, w konsekwencji jego braku także makutry i gazy metrowej. Było też na dole chłodno, więc śmiało mogę dorzucić do pakietu brak ciepła z pieca. Wyczerpaliśmy zapas nocny, a ja nie umiem sam napalić od zera. Bywa. Mieszczuch na wsi. Dodam tylko, że ciepło było mi potrzebne do celów kulinarnych, bo ja lubię chłód domostwie.

A makutra od zawsze kojarzy mi się z domowymi ciastami u Mamy i Babci. Mikser nie zawsze załatwiał sprawę. Makutra i drewniana pałka ucierały zawsze wszystko, a głównie masło, cukier i ser na idealnie gładką masę. Dla niewtajemniczonych makutra to gliniana (chyba), ciężka misa, z rowkami w środku, żeby wszystko można było perfekcyjnie utrzeć. Uwielbiałem dostawać ją do wyczyszczenia paluchem, gdy już masa wleciała do innego naczynia. Były tam zawsze genialne smaki. I nikt się nie czepiał, że pakuję tam swoje łapska. To była moja chwila!

Przepis na paschę dorzucam tu: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53667,764604.html

Nazywa się „pascha mojej mamy”. Choć znalazłem ten przepis dawno temu w jakiejś gazecie pod nazwą „pascha naszej mamy”, a rozpływali się nad nią w zachwytach Agnieszka i Marcin Kręgliccy. Tutaj akurat podaje przepisy na różne paschy sama Agnieszka, wyjątkowo bez brata, mojego imiennika. Ale to ten sam przepis.

Uwielbiam zapach sera podczas gotowania mleka z wanilią i mieszanką śmietany z jajami. Waniliowy dom oczarowuje, otula ciepłem i serdecznością. To jeden z moich ulubionych zapachów, a pascha smaków. Właśnie czeka w lodówce. Tym razem wykradła mi więcej czasu niż zwykle, ale jej wybaczam, haha. To ona wpędziła mnie w trening pod kryptonimem „siła razy ramię!”, bo moje kombinacje zabrały mi możliwość zrobienia treningu przed śniadaniem. Masło zmiękczałem na gorącym czajniku, na nim też suszyłem opłukane płaty bandaża, który zamiast gazy, służył mi w nocy do odsączania sera na sicie. Ucierałem masło z cukrem pudrem w zwykłej plastikowej misie, trwało to w nieskończoność. Namoczone w przepysznej liściastej herbacie owoce suszone i skórka pomarańczowa wynagrodziły niedociągnięcia. Pascha wylądowała na wyłożonej gazą fikuśnej blaszce i w lodówce, a ja w nagrodę wylądowałem na… podłodze. Zrobiłem najpierw dynamiczną ogólnorozwojówkę, a po niej mocarne PBG. Pompki na podpórkach (125), brzuszki w liczbie 275 i pięć minutowych desek.

Po pysznym śniadaniu, znów smak domowy, czyli lekko glutowata jajecznica na maśle i cebuli, przyszedł czas na odłożony trening ruchowy. Połączyłem go z warmińską przechadzką rodzinno – przyjacielską. Była Żona, Znajomi, Marysia i sanki. No i ja, ale nie cały na biało;) Rozpocząłem od truchtu z sankami, jako koń zaprzęgowy. Potem zaserwowałem serię ćwiczeń przerywanych truchtem i podbiegami z sankami, zjazdami i kolejnymi podbiegami. Ćwiczenia objęły wykroki, skipy z wysoko unoszonymi kolanami, marsz dynamiczny, burpeesy. Wszystkiego bardzo dużo, oj, będzie bolało. Przeklinałem pomysłodawcę burppesów, czyli niejakiego R. H. Burpee’ego. Ale zmiażdżyłem się nimi na dobitkę. Potem opuściłem moją kompanię i w trybie pilnym dobiegłem do chaty, osuszyłem łeb, zmieniłem ciuchy na suche i ciepłe i dołączyłem na dalszą część spaceru. Dotarliśmy do lokalnego sklepu i wypiliśmy ogrzane przy piecu przez sprzedawczynię piwko. Lokalny patent! Pycha! Siła razy ramię! Było warto! Hough! Rosół

poniedziałek, 3 lutego 2014

PRZYSTAWKA!

To był przedsmak powrotu do biegania po wyleczeni (niepełnym) choroby. Tydzień uciekła, następny nadchodzi. Tamto było, to będzie, więc nie warto poświęcać uwagi przeszłości. Pogoda jakby dawała porozumiewawczy znak, że też trzyma kciuki. Porywisty wiatr odpuścił, lodowa pokrywa w wielu miejscach zniknęła, wyszło słońce, pojawiło się magiczne światełko wywołujące bezwarunkowy uśmiech. Śnieg ubity, las opustoszały, alejki opromienione. Niosło mnie przednio.

Przebiegłem się po prostu. Bez założeń, przyspieszeń, jednostajnie, w pierwszych lepszych butach, ale bez ociągania. Przefiltrowałem płuca i mięśnie, oczyściłem nochal, wypociłem nagromadzone w nadmiarze toksyny. Pękła dyszka, choć kusiło więcej. Uznałem, że na dzień dobry wystarczy. To świetna przystawka przed całym tygodniem nadrabiania zaległości.

Teraz machnę szybkie PBG, poprawię zestawem leków i lekopodobnych mikstur i ruszamy rodzinnie na zimowisko. Ze śniegiem czy bez, to akurat nie ma znaczenia. Bierzemy sanki i czepki na basen. Kalosze i kozaki. Na pewno sprzęt do biegania i dobry humor. Hej, przygodo! Hough! Rosół

TRENING: 10 km w 48 min. + PBG x 4 = 120 pompek, 200 brzuszków, 100 grzbietów.

piątek, 31 stycznia 2014

DZIKIE BIAŁKO!

No i się doigrałem. Wyhamowało mnie… oko. A właściwie to suchy szampon. A może wirusówka. A właściwie to już sam nie wiem. Wyglądam tragicznie, czuję się źle, zakraplam, smaruję, okładam, nie biegam. Gardło boli, nos zatkany, ciało waciano - pluszowe.

W poniedziałek wszystkie moje nagłe kłopoty zgrabnie wkomponowały się w dzień wolny. No bo jak mieć jakieś problemy to najlepiej, gdy się nic nie ma na głowie. Sam napytałem sobie biedy, bo chciałem przyspieszyć, a okazało się, że zaraz dwukrotnie bardziej muszę zwolnić. Miało być szybkie mycie łba suchym szamponem i było. Ale zamiast mgiełki rozpyliło znienacka chemicznym siuwaxem na włosy, skroń i w oko. No i się zaczęło. Swędzenie, przemywanie, drapanie, dłubanie, infekowanie i naoczna miazga.

Wieczorem wyglądałem jak po nokaucie, oko stało się czerwone, zrobił się wylew, dzikie białko. Okulistka jednak podejrzewała o tak podłe, podstępne działanie jakiegoś wirusa atakującego oczy. Zestaw kropelek i smarowideł szybko uporał się z bólem gałki ocznej i opuchlizną powiek. Nie przerzuciło się na drugie oko, więc stawiam jednak na perfidny skład chemiczny szamponu. Ale to był początek kłopotów, które trwają w (nie)najlepsze.

Dziś piątek, laba się skończyła, kolejny dzień bezruchu, mam się wprawdzie super z okiem, ale ogólnie nadal upierdliwie źle. Sam już nie wiem co mnie dopadło. Jakaś chorobliwa kumulacja! Kicham, prycham, gardło zapalone, o treningu nawet nie myślę. Leki, kanapa, kocyk, sen. Zatkany kinol produkuje kosmiczne, zielone gluty. Nie jest dobrze. Tydzień już spisałem na straty. Spróbuję pomocować się delikatnie z PBG i ogólnorozwojówką. Ale bez nadmiernego tempa. I bez jakiejś nadziei, że na pewno to zrobię.

Oszczędzam oko i słowa, więc tyle. Hough! Rosół

niedziela, 26 stycznia 2014

SKOPANY ŚNIEG!

Dziś najpiękniejszy dzień zimy! Śniegu napadało od metra. Wczoraj bardzo późnym wieczorem płatki skrzyły się w światłach latarń. Droga do lasu była cudownie oświetlona, wiatr ustał, mróz zelżał, a ja miałem nieodpartą ochotę, żeby polecieć do lasu. A przecież przed południem zaliczyłem co najmniej półmaraton po stołecznych ulicach. Brakował mi kompana. Gdyby tylko ktoś chciał ruszyć w las, stanąłbym i pobiegł ramię w ramię z nim. To był jedyny warunek, idealny, bo nie do spełnienia na biegu, haha.

Dziś, w najpiękniejszym dniu zimy, las pękał w szwach. Dominacja biegówkowych narciarzy była niepodważalna. W drugiej kolejności na pudle byli spacerowicze, dopiero trzecie miejsce dla biegaczy. Skromnie wydeptane ścieżki, świeże narciarskie tory i masa miękkiego puchu w środku i z boków do przekopania. Strój dobrałem właściwie. Koszulka, cienka bluza, soft-shell na wierzch, czapka kominiarka, rękawiczki, legginsy 3/4 i cienkie długie. Moje ulubione nowe, grube skarpetki i trailówki na stopy. Może nawet trochę za ciepło, ale czułem się dobrze tak na biegową cebulkę.

Nieźle się zmasakrowałem. Zrobiłem z narastającą prędkością małą pętlę, dobiegłem do domu, wziąłem natychmiast Tulkę na dobitkę. Ostatnia trójka była bardzo mocna. Mięśnie dygotały mi po szybkim prysznicu jeszcze przez kilka minut. Wielki talerz pomidorówki uzupełnił braki. Stawy skokowe pokręcone mikrourazami, ponaciągane przywodziciele, obciążone kolana proszą o koktajl białkowy. Już się robi. Znalazłem w szafce jeszcze ważny worek vitargo gainers gold o smaku czekoladowym. Mieszanka naprawcza z mlekiem ryżowym. Niby termin przydatności proszku upływa w lutym, ale jakoś dociągnę na tym do marca.

Trening był klawy jak cholera! Hough! Rosół

TRENING: 10 km w kopnym śniegu z narastającym tempem! Moc!

sobota, 25 stycznia 2014

KOSMICZNA AMPLITUDA!

Mróz trzaskał od rana. Sen był krótki, noc naderwana. Ale postanowienie było mocne. Bieg Kabaty – Bemowo był jak zaklęcie nieodwracalne. Torba z ciuchami spakowana, gęba grubo nakremowana, owsianka wciągnięta, pełna gotowość na realizację zamierzenia. Bez odwołania.

Ostatni raz trasę z domu do Dziadków pokonywałem, gdy było o 50 stopni więcej. Słowo! Skojarzyłem to w połowie dystansu. Wtedy leciałem do Grubego na jakieś wspólne oglądanie meczu w wakacje. Przekimałem i powrót do domu w porannych 35 stopniach gorąca. Rachunek jest więc banalny, termometr o świcie wskazywał – 15 stopni siarczystego mrozu.

Jednak od startu biegło się rześko. Tempo kręciło się koło piątki na kilometr, raczej parę, paręnaście sekund poniżej. Ale bez szarpaniny, ścigania, przyspieszania. Głównie prułem chodnikiem, ale czasami wbijałem się na skróty przez twardą pokrywę śniegową. Szybko się rozgrzałem, nie czułem żadnego dyskomfortu nawet, gdy zawył wietrzyk. Byłem nieźle okutany. Na nogach nowe ciepłe zimowe skarpety i trailowe żelazka Anima Sana In Corpore Sano. Najmilsze były długie odcinki w słoneczku. To było jak energetyczny kopniak. Trochę jak szukanie kawałka cienia i rześkiego powietrza w letnim biegu w skwarze pół roku temu.

Długo myślałem o paradoksach mojego biegania. Jesienią przy naprawdę idealnej pogodzie, utknąłem w domu. Biegałem nieregularnie, bez przekonania. Nie chciało mi się. Teraz, gdy trzeba zmagać się z zimą złą, ślizgać na lodzie, rozjeżdżać na zbitym śniegu, dbać o zdrowie, jestem sam dla siebie nie do zatrzymania. Już knuję co będzie jutro i pojutrze. Przekorne to życie i bieganie.

Cały bieg Kabaty – Bemowo zajął mi 1h40min. Marysia nie mogła się nadziwić, że mam sople na czapce i zmarznięty czerwony nos jak renifer Rudolf. Szybki ciepła kąpiel, gorąca herba z sokiem malinowym i dwa kawałki makowca w zestawie z wystrzałem endorfin podtrzymały mnie w dobrej dyspozycji. Wcierka dała wytchnienie Achillesom. Zasłużyłem na pizzę i pszeniczne piwo. Klawo jak cholera. Hough! Rosół

TRENING: Wybieganie ok. 21-22 kaemy. I luz…

piątek, 24 stycznia 2014

NAJSŁABSZE OGNIWO!

Wieczorna zumba wycisnęła ze mnie wszystkie soki. Czułem się po niej szczęśliwie wypompowany. Jak po bieganiu. Nie dość, że wywijałem ramię w ramię z Żoną, to jeszcze zrobiłem kapitalny trening uzupełniający. Uważam, że dla biegacza świetny.

Większość ruchów, które wczoraj wykonałem przez godzinę, była rytmiczna, dynamiczna i angażująca wszystkie partie mojego ciała. Wiele skipów, kroczków na śródstopiu, wymachy ramiona, dynamiczne pajacyki, przeplatanki, obroty, krok dostawny, skłony. A wszystko w układach, rytmicznie, do energetycznej muzyki. Z trafianiem w rytm bywało różnie. Mogłem jednak trochę potańczyć w połączeniu z fitnessem. Byłem ewidentnie najsłabszym ogniwem. Ale nie zostałem odrzucony przez grupę zaawansowanych zumbowiczek, choć byłem jedynym facetem. Do tej pory też myślałem, że zumba jest tylko dla babek, ale zmieniam zdanie. To w ogóle nie jest niemęskie. Można być ubranym jak się chce, trzeba tylko włączyć się do wspólnej zabawy. No i złapać do siebie trochę dystansu.

Zajęcia prowadziła Ania. Układy były urozmaicone, wszystko rozpoczęte rozgrzewką i zakończone wolniejszą piosenką dla schłodzenia organizmu. Pomiędzy piosenkami dosłownie chwilka przerwy na przetarcie potu i łyka wody, a potem znów do dzieła. Anka niewiele mówi, po prostu pokazuje do lustra jako głównodowodząca i grupa działa. Wczoraj na zajęciach było kilkanaście Kobiet. Nie dziewcząt czy panienek tylko rówieśniczek mojej Żony. Żadna nie odpuszczała. Zero też żartów ze mnie, który dopiero na gorąco poznawał zasady i zumbowe ruchy. Zamierzam raz na jakiś czas włączać się w zumbowe szaleństwo. Naprawdę klasa.

Dzisiaj zasłużone wolne. Czas na długie rozciąganie. Zumba poruszyła we mnie sporo zastanych mięśni, których nie używam w bieganiu z podobnym natężeniem. Ale nie na tyle inwazyjnie, żebym musiał dzisiaj lizać rany jak po graniu w piłkę. W sam raz. Czuję się znów: http://www.youtube.com/watch?v=y6Sxv-sUYtM Hough! Rosół

czwartek, 23 stycznia 2014

POJEDYNEK W POJEDYNKĘ!

Lewa noga mówi zwolnij, prawa podkręca tempo. Albo przynajmniej podtrzymuje narzucone. Wybrałem lewą jako tę diabełkowatą, no bo w końcu jak się wstanie z łóżka lewą nogą, to się nic nie chce. Ja chyba dzisiaj postawiłem na podłodze ciut szybciej lewą stopę, bo chęci do biegania miałem umiarkowane. Po myślowej przepychance, wybiegłem na siarczysty mróz. To znak, że jestem już zafiksowany w maratońskie zmagania mocniej niż się spodziewałem.

Ciekawe czy tak właśnie reagują półkule w moim mózgu podczas wysiłku? Ścierają się, biją i nokautują wzajemnie. Pewnie to tam rodzi się impuls, żeby zwolnić albo się katować. Fakt, poleciałem pierwsze dwa kilometry o 20 sekund za szybko w zderzeniu z planem. Zacząłem od 3 kaemów rozbiegania, potem ćwiczenia ogólne i dyszka po około 4:20. Ale po dwójce na stoperze wskazało 8:18…

No i dylemat. Pogoda cudna. Mróz silny, szczypał w nos, lecz słońce dodawało energii i otuchy. Śnieg ubity, w miarę równy, nieźle trzymały się na tym podłożu stopy. Założyłem stare wysłużone pumki nocne lisy, o których nieco zapomniałem. Wygrzebałem je z dna szafy, zapadły w niemal roczny sen od ostatniej zimy. Mają dość agresywną podeszwę i nieprzemakalną cholewkę. Są szerokie, dość wygodne i niezbyt lekkie. Uniwersalne pod kątem treningów, gdy o szosówkach trzeba zapomnieć.

No więc, zaczynam pojedynek myślowy. Przebiegłem dwa kilometry, zostało 8 rund. Zwolnić czy lecieć po 4:10? Napieram. Niesie mnie, a ja w końcu chcę się rozwijać. Nie jest to na szczęście szaleńcze tempo i nadwyrężanie założeń. Tętna nie znam, bo mój zegarek ledwie daję radę jednocześnie pokazywać datę i licznik czasu. Sprawdzam je dopiero po minięciu torów, czyli mojej tradycyjnej, fikcyjnej mety. Wychodzi 164, czyli moja maratońska przelotowa. Ostatecznie średnia kręci się koło 4:12, osłabłem nieco w końcówce, wykonywałem dwa nawroty, tam potraciłem kilka sekund i nieco pary. Zluzowałem mięśnie spokojnym truchtem z luźno opuszczonymi ramionami. Pełna wolność. A w domu odpaliłem razowe penne z przepysznym lidlopesto w plastikowym pudełeczku i małym kopczykiem utartego parmezanu. Znalazłem ostatni kawałek w lodówce za jakimiś słoikami. Ech, kiedyś dostałem w prezencie wielki kawał parmezanu. To był klawy podarunek…;)

Endorfiny po nokaucie diabełka, który kusił, by zwolnić, zagrały mu na nosie. Jestem teraz trochę wymięty, ale nie ma to tamto. Zmęczony biegacz to szczęśliwy biegacz. Czas na, tadddaaam, zumbę. Nie oszalałem, idę z Żoną. Ooobieeecaaałeeem Hough! Rosół

Mały biegowy suplement muzyczny:) - https://www.youtube.com/watch?v=a4niK-NSSC0

TRENING: 3 km rossbieg, 10 km po 4:12, 1 km trucht.

środa, 22 stycznia 2014

ZDECHŁ PIES, NIE MA PSA!

Pamiętam ten cytat, a właściwie psią komendę z serialu „Przygody psa Cywila”. Bohaterami byli sierżant Walczak i wilczur przysposobiony do pracy w policji, tfu, milicji. W końcu to serial z lat 70. Po słowach: „zdechł pies, nie ma psa” Cywil udawał martwego. Tak właśnie wygląda moja Tulka po kolejnym wspólnym tuzinokaemobieganiu. Zdechł pies, nie ma psa. A idealnie pasuje do tego widoku muzyka z „Przygód…”: http://www.youtube.com/watch?v=xUPtJJH9P1E

Muzyki do seriali z mojego dzieciństwa były wyjątkowe. A może mnie się tylko tak nostalgicznie wydaje? Często gęsto dość podobne, ale pasujące jak ulał, wpadające w ucho, rytmiczne, nieprzekombinowane.

Bieganie z Tulką było ogólnie morowe. Ogólnie, bo cieniem kładzie się na naszych trasach Tulkowy zapał, a nawet bardziej zapalczywość do bezdrożnych walk z napotkanymi osobnikami jej gatunku. Rozmiar, rasa nie grają roli. Tulcia namiętnie, bezmyślnie wręcz dąży do konfrontacji. Ja oczywiście tracę głos i zdrowie na nieustannym jej strofowaniu, na szczęście coraz częściej stosuje się do moich komend i najeżona, warcząca, szczerząca zębiska jednak odpuszcza. Biegniemy dalej. Las niezmiennie omijamy. Poruszamy się w jego otulinie.

Dzisiaj zima była przychylniejsza. Osłabł wiatr o mocy miliona szpilek, a to już wielki skok w komfort cieplny dla biegacza. Śnieg się ubił, ścieżki wydeptały, było równie ślisko jak wczoraj, ale przynajmniej bez niespodzianek pod pokrywą puchu. Wszystko jawne, na wierzchu. Godzinka rozbiegania wokół torów i Kazoorki miała jedną wadę, trochę nużyła kręceniem kółek po niewielkiej przestrzeni. A las tuż, tuż… Ale przynajmniej skorzystaliśmy z Tulką pakietowo.

A potem niczym trener personalny, a bardziej kolega, dokręciłem krótki trening z sąsiadem Łuxem. Tym razem bez wdrapywania się na Kazoorkę, ale w równym tempie Łuxa po lokalnej trasie. Od bloku do magla, z majdanem wyprasowanych poszew do torów pod pachą w stronę sklepu biegowego, tam rzuciłem wymaglowaną pakę, następnie ku torom, powrót do napierajów po parę rękawiczek biegowych. Potem do lokalnego barku po prowiant obiadowy. Wciąłem z apetytem ryż, pastę z ciecierzycy z kolendrą, do tego dwa kotlety z soczewicy i ogórka kiszonego. Pycha! A teraz śmigam z sankami po Marysię do przedszkola. Mała Córka i mała górka czekają na Tatę! Hough! Rosół

TRENING: 12 km po ok. 5’, bez PBG, z ekscentryką Achillesów 3x30 wspięć i opuszczeń.


wtorek, 21 stycznia 2014

ŚWIĘTY ANTONI!

No to mnie zatkało! Włączam gazeta.pl, a tam materiał „Dziarski Dziadek”: http://wyborcza.pl/12,82983,15313189,Jak_nie_byc_ramolem___radzi___Dziarski_Dziadek____.html#BoxSlotIIMT
Patrzę i oczom nie wierzę, bo znam twarz Bohatera znakomicie. Od kiedy biegam po lesie Kabackim, mijam Pana Antoniego regularnie. Zawsze, gdy ćwiczy, rzucam w biegu „dzień dobry”, a On serdecznie odpowiada, z takim cudnym zaśpiewem i energią. Wreszcie poznałem Jego imię. Urzeka mnie widok Pana Antoniego, gdy wykonuje swój magiczny zestaw ćwiczeń bez względu na aurę. To nie pozwala mi zwolnić, każe trzymać tempo, nawet jak mam dość. Zaskoczyło mnie, że skończył aż 91 lat, stawiałem, że jest koło 80-ki. Powinszować formy i zdrowia! Klawo, że razem z Wnukiem wykręcili taki numer! Już nie mogę doczekać się następnego spotkania w biegu.

Dziś udało mi się namówić na trening Łuxa z mojej klatki. Paradoksalnie pomogliśmy sobie nawzajem. Nasza sztywna umowa, że wczesnym popołudniem wyłazimy na porywisty, lodowaty wiatr, mróz, śnieg, żeby każdy z nas zrobił swój trening, była najlepszym bodźcem do opuszczenia ciepłych mieszkań. Łux wyruszył na wybiegano w stronę lasu, ja zaatakowałem Kazoorkę. Wtorek z Kazoorką bez odwołania! Łuxio obiecał, że dobije w okolice górki i tam na siebie wpadniemy. Byłem akurat na końcu czwartej pętli, gdy się pojawił. Przekonałem Go, że warto dołożyć do pierwszego od dawien dawna rozbieganka, małą wspinaczkę na Kazoorkę. Bez ciśnienia, napierania, szarpaniny. Po prostu, żeby domknąć czymś spektakularnym powrót do biegania. To może być mały probierz postępów. Za miesiąc być może uda się na nasz osiedlowy szczyt wbiec. Najważniejsze, że za pierwszym treningiem poszła właściwa reakcja esemesowa: „Jutro powtórka?”. A najbardziej wdechowe jest to, że łączy nas z pozoru tylko wspólne wyjście z klatki.

Dokręciłem jeszcze 3 pętle. W porównaniu z sobotą to była totalnie niekorzystna różnica. Ślizgawica lodowa jest jednak znacznie gorsza od deszczowo – błotnej. Zmrożone podłoże ukryte złowieszczo pod przewianym śniegiem zmuszało do ponadnormatywnej koncentracji. Przetrwałem. Zainwestowałem w siebie dodatkowo kwadransem roztruchtania, a potem dobiłem się mocnym czteroseryjnym PBG. Jutro z klatki wyjdę razem z Łuxem i Tulką. Wesoła Kompania, nie ma co! Hough! Rosół

TRENING: 8 min bieg + 7 x Kazoorka = 14 podbiegów, 14 zbiegów, muldy + 15 min truchtu + 4 serie PBG --- +

poniedziałek, 20 stycznia 2014

BRZMI JAK DOBRY PLAN!

Tak zawsze mówi mój Kumpel z bloku, gdy się w jakiejś sprawie dogadamy. Ja to powtarzam, bo mi się podoba i właśnie dogadałem się sam ze sobą. Mam swój plan do maratonu. Początek długiej drogi. Zaczynam dziś pierwszy z dwunastu tygodni zasuwania po nową królewską życiówkę! W sensie na dystansie królewskim, bo mnie korona raczej z głowy nie spada, bo jej zwyczajnie nie mam:)

Zaczynam od, tadddaaam, dnia wolnego! Motywacyjnie kiepsko, trochę jak w filmie Ted, gdy Mark Wahlberg zachęcał swojego przyjaciela pluszowego misia do odbycia rozmowy kwalifikacyjnej w sprawie pracy w supermarkecie. Wyglądało to mniej więcej tak: „Jak pójdziesz na rozmowę, to po południu sobie zapalimy”. Ted na to: „A jak nie pójdę?”. Mark na to z ociąganiem: „Tooo, też zapalimy.” Ted: „To mnie k…a zmotywowałeś!”. Najważniejsze, że Ted pracę dostał, choć nie chciał.

Swój nowy plan oparłem na fundamentach zeszłorocznego, który pomógł mi ułożyć Mariusz Giżyński, co zakończyło się naszym małym sukcesem. Teraz na 12 tygodni do startu OWM dokonałem pewnych przeobrażeń, ale żelazne zasady pozostały nienaruszone. Dorzuciłem Kazoorkę w każdy wtorek, żeby była baza pod letnie górki oraz dwa lekkie wybiegania z Tulką, żeby pies były syty i Manchester City.

Klawy to bodziec do trenowania ten mój świeżutki jak kajzerka, rozpisany odręcznie na kartkach planik. Przyjdzie jednak jego weryfikacja na blogu, więc nie będzie autościemniania. Będzie najwyżej autowstyd i autoobciach. Plan mój, wykonanie moje, maraton mój. Trzy sztaby pan Rosół…;) Przynajmniej w teorii.

W każdy poniedziałek czeka na mnie w nagrodę wolne z ćwiczeniami na drążku, PBG i odnową domową. Od dziś zaczynam porządną ekscentrykę i wcierki. Koniec z obijaniem, dość nieregularności, precz z olewactwem! W piątki solanka, w czwartki i weekendy biegowa orka!

Nieźle mnie naładowało! Cel jest, plan też, zostaje więc droga do pokonania. 12 tygodni i 42195 metrów przede mną! Zatem w drogę! Hough! Rosół

sobota, 18 stycznia 2014

RZEŹNICKIE POCZĄTKI!

Zapisałem się na Bieg Rzeźnika, a właściwie zrobił to Majki w naszym imieniu. Bo w Rzeźniku wszystko jest wspólne. Start, czas, ból, przeżycia, trasa, meta. Lecimy razem, więc postanowiliśmy bez zwłoki zacząć wspólne treningi. Nie codziennie, ale przynajmniej raz w tygodniu. Dzisiaj pierwsze spotkanie na Kazoorce. Przynajmniej dobrze, że mróz lekko pościnał kałuże, to można było jakoś nie zapaść się pod ziemię.

Najpierw 20 minut rozbiegania ramię w ramię po śnieżnych mokradłach chrupiących pod stopami. Dobra zaprawa przed pętelkami na górce. W sumie poszło 6 pętelek, czyli po tuzinie podbiegów i zbiegów. Do tego muldoskoki, które solidnie dobijają na rzekomym wypłaszczeniu. Ślizgawica kontrolowana. Potruchtaliśmy z Majkiem pod blok, zabrałem na dodatkową pętlę psinę Tulkę. Dokrętkę zrobiłem mocno, potem schłodziłem w spokojnym biegu i dmuchnąłem w domu PBG.

Nagrodą za przemoczone skarpety była ciepła owsianka. Wyszła perfekcyjnie. Płatki owsiane i orkiszowe, pestki słonecznika, jagody goji, cynamon, siemię lniane, krótkie gotowanie, łyżka miodu spadziowego i cieplutkie wjechało na stół. Pychota! Hough! Rosół

TRENING: 20 min. swobodny bieg, 7 pętli na Kazoorce, 10 min. trucht + PBG bez G;)

piątek, 17 stycznia 2014

POGODA POD PSEM!

Wreszcie solidnie napadało śniegu. Załapałem się w biegu nim zmył go deszcz. Marysia też zdążyła zaliczyć jazdę na sankach i lepienie bałwana. Choć już w przelotnej mżawce powodującej gołoledź;). Przynajmniej śnieg się perfekcyjnie kleił, haha.

Podczas godzinnego biegu mocno przetrenowałem wszystkie łączenia stawów skokowych. Oj, kręciły się stópki na lewo i prawo. Odzwyczaiły się od zeszłego roku. Kopny śnieżek dobił mięśnie ud, ja dobiłem się siłą ogólną i szafa gra.

Dziś zabrałem na wybieganie swoją psinkę Tulkę. Jest wielorasowa, standardowej kundelkowej wielkości, bardzo szybka i utyta. W domu do rany przyłóż, milusińska, cierpliwa przy zabawie z Marysią. Niedawno, dokładnie 20 listopada, do Krainy Wiecznych Łowów odeszła nasza druga psina, goldenka Basia. Skończyła 10 lat i nie dała rady wejść o własnych siłach w drugą dekadę. Tulka została więc sama ze swoją nadwagą. Złapała parę kilogramów, bo zżerała potajemnie i nieszlachetnie dwie porcje. Basia nikła w oczach, Tulki było coraz więcej. Była chudziną, a stała się pękatką na chudych, dość długich łapkach. Teraz wraz ze śniegiem, pojawia się okazja, żeby małą odchudzić. Niedawno brykała dzielnie na zajęciach agility, a teraz pewnie nie wdrapałaby się na żadną przeszkodę i utknęłaby w tunelu.

Z Basią też biegałem na początku, ale tylko interwały. Basia ogólnie z charakteru była zagubiona w akcji, kochana fajtłapa. Jej trening ograniczał się więc do leżenia, żarcia patyków i wodzenia za mną wzrokiem, gdy biegałem w tę i z powrotem. Oboje musieliśmy mieć się na oku, dlatego poświęcałem się i tłukłem kilkusetmetrowe przebieżki z Basią kibicką leżącą pośrodku odmierzonego odcinka. Z Tulką jest inna zabawa. Unikamy wbiegania w las, bo ruszała śladem zwierząt. Ja stałem, nawoływałem, traciłem głos, rytm, cierpliwość i ciepło, a ona śmigała za zapachem saren i dzików. Potem wracała, zbierała burę, niczym trusia toczyła się za mną, ale za pół kilometra robiła kolejną woltę. Nie przeszkadzają mi psy w lesie, gdy bez smyczy spokojnie maszerują albo biegną obok właściciela. Tulka na smyczy jest nieujarzmiona nawet na spacerze, więc w przedbiegach zrezygnowałem z biegowych testów. Jedyna opcja to bieganie po polanie, wzdłuż torów, na otwartej przestrzeni. Bez smyczy. Wtedy jakoś sobie radzimy. Muszę jedynie uważać na Tulkowe zapędy wiejskiego burka do przypuszczania małego szturmu na inne napotkane psy. Ustawianie w stadzie, hierarchia. Tulka chce porządzić, ale rzadko udaje się kogoś stłamsić pierwszym, huraganowym atakiem. Zazwyczaj akcja kończy się małym zwarciem i piskiem Tulki. Taka bohaterka. Ale biegaczka świetna. Choć od powrotu z naszego wybiegania leży niczym dętka na swoim fikuśnym posłaniu. Brakuje formy. Jutro więc ruszamy z Tulką i Majkiem na Kazoorkę.

Ciekawe jakie zastaniemy na niej warunki? Błoto, śnieg, lód, kałuże? Stawiam na konkretną breję. Nikt nie mówił, że będzie łatwo;) Hough! Rosół

TRENING: 12 km w kopnym śniegu po nierównościach + 4 mocne serie PBG z piłką i podpórkami.

środa, 15 stycznia 2014

OLEWKA!

Wczoraj i dzisiaj wystartowałem nie dając sobie żadnych szans na myślenie. Wtorkowy trening przeobraziłem w locie, bo zacząłem wolno, a skończyłem mocno. Najpierw celowałem w przebieżki po 8-9 kaemach wybiegania, ale wyszło mi z tego klasyczne BNP. Narastanie prędkości było dość równomierne, ponieważ mam zegarek bez sekundnika, więc na czuja, oddechem i tempem odbieram międzyczasy. Skończyłem po 4’ z małym kilkusekundowym haczykiem. A asfaltówkę do szlabanu, a nawet torów, czyli mój wirtualny maratoński finisz pokonałem z pełną mocą parowozu. Bo na razie nadal jestem pociągiem towarowym, a nie ekspresem. Ty mam być na każdym metrze kwietniowego maratonu.

Dla odmiany dzisiaj postawiłem na siłę biegową, poprzedzoną 5-6 kaemami po rozmokłych drogach wiejskich mej nieuporządkowanej krajobrazowo okolicy. Ciapkowata, cienka warstwa błotka pokrywała utwardzoną nocnym przymrozkiem nawierzchnię, co zmuszało do skupienia. Każdy krok był dość niepewny. Niby miękko, a twardo i ślisko. Nabierałem rozpędu, przeskakiwałem żwawo przez kałuże i dobiłem pod Kazoorkę. Błotnista ścieżka pod górę prezentowała ten sam poziom co bezdroża. Zawziąłem się mimo deszczu ze śniegiem, przemoczonych butów i lekkiego, ale upierdliwego rwania w lewym kolanie w okolicy przyśrodkowej łękotki. Kiedyś obiłem ją solidnie na jakimś meczu i raz na jakiś czas się przypomina. Rano będzie lepiej, haha. Tak się pocieszam.

Podbiegi, w sumie tuzin, poprzedzałem ćwiczeniami lekkoatletycznymi. Skip z wysoko unoszonymi kolanami i mocną, nawet lekko przerysowaną pracą ramion, marsz dynamiczny, żabki z wymachem rąk, znów skip i marsz, wieloskok, czyli sześć razy dwie serie. Mój osiedlowy podbieg nie jest jakiś szczególnie długi i idealny, ale mnie pasuje. Kupuję go jakim jest. Najpierw niezbyt ostry, żeby nagle dość gwałtownie się pionizować. Daje wycisk.

Tempo podbiegów było pod kontrolą, zresztą nawierzchnia raczej wymagała wyczucia. Od połowy podbiegów wlazła mi między zwoje mózgowe stara piosenka Yaro pod tytułem „Olewka”, pewnie po to, żebym odpuścił sobie ze dwa powtórzenia. W refrenie jest coś takiego (przynajmniej ja tak śpiewałem sobie pod nosem): „Gdy nic się nie klei, a czasu coraz mniej, co mówisz na to ty? Olewka! Sytuacja coraz gorsza robi się ze złej, co mówię na to ja? Olewka! Gdy droga na szczyt jest długa i kręta, co mówisz na to ty? Olewka!”. Potraktowałem olewkę olewką i po dwunastu podbiegach, pobiegłem truchtem do domu. Olewka! Hough! Rosół

TRENING wt: 12 km, z czego 11200 m BNP + 800 m schłodzenie. Rozciąganie.

TRENING śr: 5-6 trailopodobny rozbieg, 12 podbiegów z ćwiczeniami przed każdym, rozciąganie, wcierka Achillowa. Ekscentryka x 3!!!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

KONTROLOWANY NIEDOSYT!

Sobotnia noc dała mi w kość. „Trzydziestka” Kumpla w Zalesiu była jednak kapitalna i warta poświęcenia niedzielnego biegania. Spałem tylko kilka godzin, solidnie przefiltrowałem nerki, haha, ale wszystko było pod kontrolą. Jakoś zapanowałem nad imprezowym apetytem i darowałem sobie imprezowe jedzenie. Poprzedni tydzień wypadł więc dość blado. Cztery treningi przy założeniu, że będzie pięć. Nie ma o co kruszyć kopii. Nadrobię, ale z głową, nie na wariata.

Wreszcie namiastka zimy. Zmrożone podłoże, gruba warstwa szronu, czyste powietrze. Wczoraj spacer między metrem a blokiem był koszmarem. Mordercze 700 metrów przeszywającej wichury, zacinającego w twarz deszczośniegu, mokre buty. Marysia była do wieczora u Babci, więc w domowym zaciszu przygotowałem się do pracy. Po powrocie Mania już była w domku. Zapaczkowana do łóżeczka jak zwykle wdzięcznie przeciągała linę, żeby nie zasnąć pierwsza. Honorowo sam padłem na twarz. Próbowałem porządzić przed telewizorem, ale pilot wyślizgiwał mi się z ręki, a powieki jak kurtyna w teatrze opadły bezpowrotnie. Odleciałem, nadmiar emocji i zarwana noc skreśliły mnie z krótkiej listy domatorów - telewidzów. Dziś za to czułem się znakomicie, ale nie przeholowałem z kilometrażem, nawet postawiłem na… kontrolowany niedosyt.

Wybiegłem bez zegarka, ukręciłem dyszkę z narastającym delikatnie tempem, wykonałem rzetelną ogólnorozwojówkę w pełnym słoneczku i zmiażdżyłem się domowo PBG. Zapisałem się na OWM, ale rozpatruję jeszcze Łódź. Myślałem jak co roku o Dębnie, ale choć jest o tydzień wcześniej, co akurat byłoby mi na rękę, to jednak niezmiennie za daleko. Kusi mnie, żeby tam pobiec, solidnie zniechęca sama wyprawa. Dwudniówka z przynajmniej jedną nieprzespaną nocą. Poza tym obawiam się zimy przynajmniej na początku kwietniu, jak przed rokiem. Dlatego maraton w drugi kwietniowy weekend wydaje się lepszym strzałem. Pewnie zwycięży lokalny patriotyzm, haha. A może zagranica. Trzeba poszperać na marathonguide.com. Hough! Rosół

TRENING: 10 km + ogólnorozwojówka + 4 x PBG, deski, podpórki, piłka lekarska 5 kg. Rozciąganie i ekscentryka.