czwartek, 27 czerwca 2013

PORAŻKA Z GOFRAMI!

No i pokonał mnie gofr vel gofer. Odpuszczam bieganie w Górach Stołowych, bo położyłem na całej linii przygotowania. Zamiast planowanego śmigania po terenie i plaży, zostawałem raankami w łóżku przywalony przyciężką kołdrą. Mam pewną dużą pracę do napisania i chociaż jej poświęcałem nadmorskie świty. Ale treningów zrobiłem raptem 4 w minionych 10 dniach. Staram się ratować co się da, ale wczoraaj już pogodziłem się, że Stołówki w tym roku nie dla mnie.
Jeszcze na początku naszego turnusu ambicja brała górę. Pierwsze wybieganie na 21kaemów, PBG na piachu i wydawało się, że się rozkręcę. Ale potem przyszły 3 dni nieróbstwa i oszukańcze nadganianie. Niestety na wakacjach zawsze wytracam impet, rozłażę się, nie jestem konsekwentny, sztukuję po łebkach. Aż 10 dni zajęło mi pogodzenie się z tym, że trzeba zluzować. Widocznie taka potrzeba organizmu. Nie ustaję jednak w planach nauczenia się gwiazdy i stania na łapach.
Łatwiej mi jednak biegać w normalnym życiu, gdy pobudka o 5:21, kawka, potrzeba fizjologiczna, bułka, banan, trening i codzienność. Ładowanie endorfinami ma wtedy rytm.
Na wakacjach jestem oderwany od rzeczywistości, krew mi wolniej krąży, mam problemy z wyborami. A poza tym znów zaczęły mnie naparzać Achillesy. Regularnie mam takie odczucie, gdy za dużo zażyję morskich kąpieli w naszym sympatycznym Bałtyku. Nie wiem czy przeziębiam ścięgna, ale wstaję rankami jak na szczudłach. Moje Achillesy wyraźnie lubią ciepło, a wydawało mi się, że kripterapia powybija wszystkie drobne stany zapalne.
Godzę się na miniruch w ostatnich kilku dniach urlopu. Za to mózg lasuje mi się od trzaskania jolek:) No i uczę się podczas pisania pracy, patrzeć na ekran, a nie na klawiaturę, haha. Jakoś idzie, ale są wyraźne postępy w moim autokursie stenotypii i maszynopisania;) Życie składa się z nieustannych wyzwań. Mnie od razu przypomina się dokument "Jiro sni o sushi", o 80-letnim Japończyku Jiro, który w małym lokaliku na stacji metra w Tokio, przez całe życie samodoskonali się w robieniu sushi. Niby wie o surowych rybkach i ryżu wszystko, ale to "niby" nie daje Jiro spokoju. Wciąż szuka. Wyzywa samego siebie na pojedynek. Wygrywa każdego dnia, gdy zasypia i codziennie, gdy się budzi. Byłoby fajnie dobić kiedyś do podobnego stanu ducha:). Idę robić z siebie na plaży gwiazdę, ale tak, żeby nikt nie widział;) Hough! Rosół

środa, 19 czerwca 2013

MOJE PIERWSZE TATRY!

Mały suplement, który wypełni potężną wyrwę pomiędzy przygotowaniami do Rzeźnika a nadmorskim treningiem. Rany, dopiero w maju zdałem sobie sprawę, że ja w ogóle nie znam Tatr. W ubiegłym roku przebiegłem Bieg im. Druha Marduły i od dzieciństwa, czyli zimowiska w Bukowinie to była jedyna styczność z tatrzańskimi szlakami. Cztery majowe dni w Tatrach pozwoliły mi się zakochać w nich bezgranicznie. Codziennie ruszałem na szlak z moim Kompanem Klaciem i kazdy w swoim tempie dobijał do umówionego punktu, zazwyczaj schroniska. To był kapitalny trening. Zaliczyłem mój pierwszy Giewont, zmagałem sie ze szlakami na grani w stronę Kasprowego, wpinałem się w stronę Przełęczy Świnickiej i na Kościelec. Ale nie szarżowałem, za późno poznałem klawych przewodników tatrzańskich i ultrasów, którzy każdy niemal zakątek gór mają w małym palcu. Z nimi jako doświadczonymi biegaczami byłoby łatwiej pchać się tam, gdzie hamowały mnie moje obawy i niepewność. Bez asekuracji i wsparcia docierałem do miejsc, które wydawały mi się w moim zasięgu, w miarę bezpieczne. Respekt wobec gór zwyciężał i świadomość własnych braków brały górę nad nomen omen górami. Muszę wybrać się w Tatry z kimś kto jest ode mnie mocniejszy, kto zna szlaki, do kogo będę równał i się rozwijał. Na pewno przez te 4 dni nauczyłem się bardzo dużo, także w sferze mentalnej.
Niedługo Bieg Ultra Granią Tatr - 70 kilometrów niesamowitego ścigania. 17 sierpnia będę 1/250-ą tego wyzwania. Tatry, dystans, pogoda, granit i ja. Moją główną górską obawą jest spotkanie z niedźwiedziem, haha. Teraz już wiem, że biegając samemu po szlakach warto pogwizdywać, klaskać, śpiewać, żeby przygodnie napotkany miś zdążył ukryć się w kosodrzewinie. Hough! Rosół

MORSKA SIŁA!

Hmmm, zatrzymałem się na starcie przygotowań do Rzeźnika, a to było dość dawno. Falstart blogowy za mną. Teraz przygotowania do Stołówek na początku lipca. A sama Rzeź była miłą wycieczką, głównie dlatego, że mój Partner Gibon w swoim dziewiczym (prawiczym?) górskim biegu poczuł "magię gór" i nasz czas zakręcił się w okolicach 12h54m. Najważniejsze, że Gibon ani razu, nawet szeptem, przez zęby czy alfabetem Morse'a nie pisnął, że ma dość i żąda zejścia z trasy. Super walczak!
Biegliśmy więc trochę pozaregulaminowo, ja mocniej w górę, tam czekanie, a na dwóch ostatnich odcinkach także wodopój z mojego bukłaka, żeby Partnera maksymalnie odciążyć, a potem chwila relaksu, gadki, motywacji i uśmiechu, no i ja w dół, a Gibon za mną. Sam nie wiedziałem jak partnerować, czy ramię w ramię w trudzie, bólu i znoju, motywując krok w krok, czy jednak zostawiając przestrzeń dla nóg i głowy Partnera na samostanowienie o tempie i rytmie marszobiegu, wspinaczki, zbiegu. Ten drugi wariant leżał nam obu i się sprawdził.
Mimo nieprzespanej nocy, bo do Komańczy wpadłem do łóżka na godzinkę w środku nocy, a po zmoczeniu łba pod zimną wodą, ruszyłem z Gibonem na start i tak nieźle zniosłem kilkanaście godzin na bekidzkim szlaku. Zresztą ja tak mam, że albo zasypiam wszędzie, w każdych warunkach w 30 sekund albo przekraczam próg zmęczenia i czołgam organizm, za co płacę dopiero dwa dni później. Wtedy jestem dętka, dokładnie 48 godzin po wysiłku. Fizjologicznie to uzasadnione.
Dwa tygodnie po Rzeźniku minęły pracowicie z niedużym kilometrażem, raczej potraktowałem się ulgowo. Cały czas w głowie mam słowa Mariusza Giżyńskiego, gościa, który kilometr w maratonie leci, bo przecież nie biegnie, w 3:06 - "Marcin, wylecz porządnie nogi". A skoro Jego podpowiedzi pozwoliły mi złamać "trójkę" o 8 minut, to warto Go słuchać. Moje kulasy są, dzięki dwóm tygodniom laby, w niezłej dyspozycji. Teraz jestem nad Morzem. Wtorkowy trening dał mi w kość, bo głód biegania sprawił, że od razu machnąłem 21 kaemów i chciało mi się więcej. Środa to tylko siła ogólna na ręczniku i pływanie, czyli krioterapia dla mięśni. Woda była zimna, ale wbijałem do głowym myśl sąsiada Dominika, który regularnie spacerował zimą w koszulce z krótkim rękawkiem: "Chłód to stan umysłu, a nie ciała". Coś w tym jest. Zresztąa jak przekroczyłem magiczny męski punkt, to nie było źle:) Dzisiaj ruszam na piach. Boso, ale w ostrogach. Będą szły iskry.
Do Stołówek mam trochę czasu, dwa i pół tygodnia, maraton z Pasterki na Szczeliniec jest cudowny. Widokowo i technicznie. Biegłem w nim dwukrotnie, w 2010 roku zapłaciłem głową i lekkim udarem po 30 kaemach. Byłem po moim pierwszym Biegu Rzeźnika, nieprzygotowany, wyluzowany, krnąbrny, a górki takich szybko temperują. Odpadłem. Za drugim razem byłem mądrzejszy, jednak napierałem dość mocno do tego samego punktu, a ostatnie 12 kilometrów wyluzowałem. Tym razem czas na równy, mocny bieg. Czas na to, by głowa, jak w maratonie w kwietniu, nie wymiękała, łamała każdy kryzys. Tego od niej i od siebie oczekuję. Przyszedł czas, żeby pościgać się trochę z samym sobą. Dzisiaj trening plażowy! Gofr z bitą śmietaną i piwko z sokiem, haha! To też, ale po robocie:) Jutro szczegóły. Hough! Rosół