czwartek, 27 lutego 2014

LIST PROSZĘ CIOCI?

Wczoraj wyszło „oczko” miejskie, trochę w roli kuriera, bo leciałem do celu z przesyłką, no i trzeba było wrócić. Fakt, że okrężną drogą. Korzystałem za to śmiało ze ścieżki rowerowej, bo była pusta, a poza tym poruszałem się jej lewą stroną, jak na wiejskiej szosie. W pełnej gotowości, żeby uskoczyć na pobocze. Szukałem też równych pasm trawy, żeby oszczędzać staw kolanowy na miękkim podłożu. Za to na trasie natrafiłem na takiego artystę kierowcę:


Tylko rozsądek i oszczędzanie kolana wyhamowało mnie na 21 kaemie. Po trzech dniach dobiłem do pięćdziesiątki. Dzisiaj miało być więc oszczędnie. A nawet w ogóle. Ale musiałem pomóc Ciotce na poczcie z odbiorem jakiegoś listu, którego nie było, niby tam blisko, a jednak dojazd pokrętny, więc poleciałem.

Raczej swobodnie, bo nogi bolały. To już szósty dzień z rzędu. Założyłem jednak, że ten tydzień musi boleć. Oczywiście kolana w ten plan nie wliczałem. Jednak ku mojemu zaskoczeniu po dwóch kilometrach mięśnie zaczęły działać bez zarzutu. Na pocztę i z powrotem wychodził tuzin kilometrów. Sprawa przy okienku zajęła minutę, góra dwie, Ciocia zadowolona i uspokojona, nikt Jej nie ściga, więc pomknąłem do domu.

Ale po drodze postanowiłem przetrzeć stary szlak żłobkowy. Pobiegłem więc od strony starego, małego przedszkola Marysi (sama tak o nim mówiła) w stronę lasu. A ten wyglądał tak cudownie, że postanowiłem zrobić wreszcie coś żwawszego. Wybrałem przebieżki. Nie mam stopera w tym durnym zegarku, który nie chce uruchomić tej funkcji bez paska do pomiaru tętna na piersi. Dlatego latam przebieżki po 150 kroków, co daje mi mniej więcej dystans 250 metrów. Sprawdziłem to na jedynym takim pomiarze ćwierci tysiąca metrów na drzewie. Tempo jest ostre, dbam wtedy jednak o technikę, pracę rąk, ułożenie sylwetki. Jak pomylę się w liczeniu kroków, to zawsze na swoją niekorzyść. Honorowo wracam do ostatniej policzonej pełnej dziesiątki, którą spamiętałem i dokładam resztę. Przerwa jest każdorazowo niedługa, gdy poczuję, że w miarę wyrównałem oddech, ruszam, ale nie na pełnym wypoczynku. Niech trochę przytyka. Na deser zafundowałem sobie kilkanaście minut spokojnego truchtu w pełnym wiosennym słoneczku. Znów jednak nie zrobiłem PBG. Odkładanie go na później to błąd. Trzeba machnąć od razu po powrocie z biegania, bo inaczej przepadnie. Rysa na diamencie, który szlifuję w tym tygodniu. Hough! Rosół

środa, 26 lutego 2014

ZŁAP MNIE, JEŚLI POTRAFISZ!

Już 4 maja Wings for Life World Run. Inspirujący bieg z nietypową formułą w nietypowej sprawie. Cały dochód przeznaczony jest na badania urazów przerwanego rdzenia kręgowego, a biegacze uciekają przed metą, a nie do niej biegną. Start na sześciu kontynentach o tej samej porze, czyli 10:00 UTC, co u nas oznacza samo południe, ale gdzie indziej niekoniecznie. Szczegóły tutaj: www.wingsforlifeworldrun.com/pl/

Przygotowuję się do bicia życiówki w maratonie w połowie kwietnia. Po nim dam sobie tydzień na regenerację i podtrzymam wypracowaną formę do 4 maja. Zostanie tylko 14 dni. Ale to pozwoli mi myśleć już o górskich biegach ultra, bo w Wings for Life World Run zamierzam przebiec ultramaton, czyli ponad 50 kaemów. Na razie sam nie wiem jaki dokładnie dystans, więc nie liczę jeszcze kilometrów i międzyczasów. Na pewno z przodu musi być co najmniej piątka! Myślami jestem jednak przy maratonie, tu mam sprecyzowane cele.

Poznańskie Wings for Life World Run to jest zupełnie nowa formuła zawodów, która zachęca do tego, żeby nie oglądać się za siebie, patrzeć tylko do przodu, napierać, nie kalkulować i robić swoje. Zautomatyzowana meta na czterech kółkach i tak każdego dopadnie. Prędzej czy później. Ale to właśnie sprawia, że bieg jest dla wszystkich. Od amatora, który chce pomóc osobom z problemami zdrowotnymi, po ultrasa, który też pomaga, ale również mierzy swój zasięg, moc, fizyczne i psychiczne bariery. Start jest wspólny, żadnego dochodzenia, meta będzie zbierać swoje żniwo po drodze. Ucieczka przed metą, brzmi nieźle, co nie? No to uciekajmy!


A Ty Meto pokaż co potrafisz! Do zobaczenia w Poznaniu, tej! Hough! Rosół

STRZAŁ W KOLANO!

Wczoraj las był tak piękny, że nie chciało się z niego wybiegać. Przymrozek ściął i utwardził ścieżkę, co z jednej strony zapewniało komfort stopom, a z drugiej dyskomfort bolącemu kolanu. Promienie słońca działały jednak rozweselająco i pobudzająco. Ale zwyciężył rozsądek, bo kłucie w stawie przy każdym kroku dopominało się o zluzowanie. Próbuję znaleźć obejście mojego kolanowego pola minowego, żeby trenować, ale nie przeholować. A boleć w takim wypadku musi i basta!

Kiedyś przeczytałem, że w organizmie jest miejsce tylko na jeden ból. Mnie regularnie bolą Achillesy, ale od kiedy rwie kolano, rzeczywiście jakbym nie odczuwał dolegliwości w ścięgnach. Z dwojga złego wybieram Achille, bo ten ból mam rozpoznany, zdążyliśmy się zaprzyjaźnić, wiemy czego się po sobie spodziewać. Kolano zachowuje się złowrogo, podstępnie, śliski temat. Na razie odpuszczam badania, leczę się chałupniczo. Rozgrzewająca maść końska na start i chłodzenie z wcierką z żelu przeciwzapalnego na mecie. I oszczędzanie potem kolana przy zwykłych codziennych czynnościach. Na razie ten układ trwa, pozwala żyć w biegu.

Zaraz ruszam w miasto. Zabieram w trasę batona energetycznego, żeby nie przeżywać katuszy i zderzeń ze ścianką jak w ubiegłym tygodniu. Na pewno pękną dwie dyszki, ale nie planuję dokładnie. Nie forsuję rzepki i okolic mocniejszym bieganiem, żeby siły nacisku były jak najmniejsze. Ale doprawiam się dystansem. Wypadałoby zrobić jakieś mocne 5x2km, ale może przetoczę się na zwiększonym kilometrażu do niedzieli i wtedy odpalę moc. Zobaczymy jak zniosę środę. Cały czas biegam z lufą wymierzoną w kolano. Nie ma jaj, nie ma chwały. Life hurts! Hough! Rosół

poniedziałek, 24 lutego 2014

RZEPKA NIEZBYT KRZEPKA!

Kolano naparza. W sobotę ból towarzyszył mi wiernie w każdym kroku. Przełamałem się i poleciałem do pracy i z powrotem. Okrężną drogą, żeby wyszło 10 kaemów w jedną i 11 kaemów w drugą stronę. Drugi etap był mocniejszy mimo zmęczenia, ale jak już zacząłem, to leciałem. Potem masowałem kolano, wcierałem żele i zawaliłem całe doraźne leczenie, bo zasnąłem z Marysią w Jej łóżeczku. Wystarczyła godzinka z hakiem, żebym czuł się pogięty jak chińskie dziewięć.

W niedzielę o świcie kolejna delegacja, tym razem do Krakowa. Wcisnąłem przed szóstą krótką przebieżkę we mgle. Towarzyszyła mi klawa aura tajemniczości na opustoszałych ulicach. Krok miałem sprawny, ale czas pokurczony jak malutka rodzynka. Kolano pozwoliło tylko na 6 kilometrów i chwilę wymachów, a w domu dorobiłem mocne PBG. Zaniedbałem się, osłabłem. Wszystko skompresowałem w niespełna 50 minut. Szybkie rozciąganie pod prysznicem, wcierka w kolano i poleciałem dalej.

Spałem przez całą powrotną drogę busem z Krakowa. Po powrocie dalej uderzyłem w kimono. Jednak jeszcze nie odespałem wyapdu na Wyspy. Dobry wybór! Dzisiejsza leśna czternastka w zdrowym, ale niezbyt forsownym tempie (ok. 4:35 per kilo) była już miłym biegowym doznaniem. Wiosna w pełni, ścieżki momentami tylko błotniste, ale dla mojego kolana to była wreszcie odpowiednia sprężystość. Odetchnęło trochę i ja również po miejskim bieganiu. Las był cudnie oświetlony, pusty, przygotowany na przyjęcie wiosny. Nigdzie nie było żadnej wielkiej kałuży do omijania szerokim łukiem. Trzeba korzystać. Już nie mogę się doczekać jutra i intensywnie masuję kolanisko. Szykuje się po Achillesach znów walka o zdrowie, choć ścięgna wcale jeszcze nie odpuściły. Na razie ból w przedniej części kolana zdominował i stłumił inne usterki. Bywa. Hough! Rosół

TRENING: sb - 21 km / nd - 6 km + PBG / pn - 14 km.

sobota, 22 lutego 2014

ROLLERCOASTER!

Dziwny tydzień za mną. Biegowo nie do obrony, choć staram się go jeszcze ratować. Blogowo zaniedbany. Emocjonalnie za to genialny i intensywny, co nieco wynagradza i tłumaczy bezbieg. Dopiero dzisiaj właściwie zbieram się w jedną całość mentalnie i fizycznie po wyjeździe na mecze Ligi Mistrzów do Anglii.

Zapakowałem do walizki pakiet biegowy, w Londynie w hotelu była klawa siłownia i pogoda w sam raz na przebieżkę, ale nie było czasu, a ja nie miałem sił. Znaczy wolałem je oszczędzać na meczowe wieczory, a noce przesypiać, bo były bardzo krótkie. Poza tym bolało mnie kolano, więc może tak musiało być, żebym je oszczędził.

Ostro przyłożyłem w poprzednią niedzielę i poniedziałek. W weekend przebiegłem 18 kaemów, w układzie 6 km rozbiegania i dwie piątki coraz szybciej, potem trucht. A w poniedziałek podkusiło mnie, żeby urządzić sobie wycieczkę miejską. No i zderzyłem się z małą ścianką biegową. Wyszło 26 kilometrów, dokładnie 2 godziny i 15 minut w biegu, z czego niespełna 10 minut uciekło na wszelkie przestoje. Musiałem odebrać przesyłkę w centrum, trafiłem kilka nieprzyjaznych czerwonych świateł, wreszcie zaliczyłem wizytę u Ciotki w pracy, gdy zaczął łamać mnie kryzys po 20 kilometrze. Nie zwolniłem tempa, ale powłóczyłem nogami. Mało wypiłem, nie miałem żadnego energetycznego wsparcia, czyli batona, żelu, rodzynek. Nie miałem gotówki, tylko kartę. Błędy, które muszą zaboleć.

U Ciotki wypiłem na biegu jednym haustem, no dwoma, dwa kubki ciepłej wody i liczyłem na jakiegoś cukierka na dalszą drogę. Niestety Ciotka zaopatrzona była tylko w faworki. Marzyłem o krówce. Ech, marzenia zmęczonego biegacza… Odpuściłem sobie zamulanie gęby kruchym ciastem i poleciałem do domu. Zostały 3 kaemy. Środkowy z nich był mordęgą, na ostatnim znów doszedłem do siebie.

W domu od razu dobiegłem do lodówki. Pot lał się ciurkiem. Mój zestaw był fantazyjnie wysokoenergetyczny. Resztka lodów jogurtowych z musem truskawkowym, dwie czekoladki orzechowe i duży banan. Jak to zmieliłem i popiłem wodą, zaczęły wracać moce przerobowe. Prysznic i chwila leżakowania pozwoliły wrócić do żywych. Wieczorem była dodatkowa zumba urodzinowa mojej Żony. Kolano wytrzymało, ale dostało w kość, bo poszedłem po bandzie. Zumba rządzi jako trening uzupełniający, znów potwierdzam. Nasza ekipa na fotce jest tego dobitnym potwierdzeniem!


Potem nastąpiły 3 dni na Wyspach. Dwa miasta, dwa wielkie mecze, 4 loty, pociągi, metro, taksówki, przygotowanie do pracy, emocjonalny rollercoaster. Założyłem chociaż jedno swobodne wybieganie, ale nawet tego nie zrealizowałem. W piątek już podczas pełnego dnia w domu wylazło ze mnie całe zmęczenie, a dziś spałem 10 godzin. Żaden budzik nastawiony na 6:01 nie miał szans. To chyba mój rekord od dawna.

Dzisiaj i jutro trenuję mocniej i dłużej. W pogoni za straconym biegowym czasem. Ale nie na wariata. Hough! Rosół

niedziela, 16 lutego 2014

BEZBIEG!

Trzy dni trenowałem bezbieg. W czwartek planowo, bo przygniotła mnie delegacja krakowska, ból skurczonych nóg i zmulenie podróżą w roli pasażera na tylnym siedzeniu samochodu. Nie znoszę jeździć, gdy nie mam kierownicy pod kontrolą. W ogóle nie lubię prowadzić auta. Najlżejsze dolegliwości towarzyszą mi, gdy za kierownicą dowodzi… Kasia. Jazda nie należy wtedy do szybkich, jest jednostajna, czasem wręcz ślamazarna, ale ogólnie łagodna, płynna. W czwartek była kontrastowo nieznośna, gwałtowna szarpanina. Żołądek miałem w gardle, błędnik rozdygotany, a mięśnie ud i łydek pękały w szwach. Po serii trzech mocnych treningów zafundowałem sobie wolne. Wolałbym chyba przebiec maraton. Albo i dwa. Przynajmniej bolałoby z sensem.

Wieczorem dopadła nas w domu zła wieść o chorobie Przyjaciela. Nie przespałem nocy. Od rana czułem niemoc. Nie mogłem myśleć o niczym innym. Wszystko wykonywałem jakbym był w malignie, na wolnych obrotach. Ból istnienia, zwykły i biegowy. A do roboty miałem sporo. Dzień uratowały domowe Walentynki. Wypatrywałem soboty i liczyłem na przespaną noc, a po niej długie wybieganie. Pogoda była dość wdzięczna dla biegaczy, ale znów spiętrzyły się drobne komplikacje. Zawaliłem ten dzień. Było domowe spotkanie rodzinne, tort z okazji 70. Urodzin Kasi i moich Ale potem ani Zbyszek Bródka, ani Kamil Stoch nie zmobilizowali mnie do wieczornego treningu. Tutaj nie mam usprawiedliwień, zawaliłem. Takimi dniami olewki i niemocy przegrywa się swoje maratońskie marzenia. Dlatego postawiłem na niedzielny zryw i nadrabianie zaległości w wolny z założenia poniedziałek.

Oczywiście noc nie mogła być spokojna. Marię znów zaatakowało zatokowe, katarowe tsunami. Przyszła w nocy, kręciła się i prychała. A ja tylko mościłem poduszki wyżej i niżej, żeby Jej ulżyć. O brzasku wstałem, żeby doszlifować notatki meczowe i już miałem wybiec, gdy Marysia rozbudziła się w najlepsze. Uśmiechnięta, bez gorączki, bez nosowego kataru. Cała niewidzialna glutowa armia atakuje Ją wewnętrznie. Daliśmy Mamie dospać bonusową godzinkę i wystartowałem ze słońcem w pełni. Od razu wybrałem asfalt i kierunek na Wilanów. Po pierwszych krokach zrodził się konkretny plan. Pierwsza piątka dość żywo, ale jeszcze spokojnie. Druga mocna, trzecia pomiędzy i 2 kaemy schłodzenia. Wszystko na lekko kontrolowane wyczucie. Wyszło planowo do 11 kilometra, a potem zacząłem przyspieszać ponownie do tempa z drugiej piątki. W sumie wyszło 18 km. Dynamiczne PBG, kąpiel, skarpety kompresyjne na podróż i do Poznania na ligę Hough! Rosół

TRENING: 6 km po 4:45 + 5 km po 4:10 + 5 km po 4:15 + 2 km po 5:00. PBG = 100 pompek + 200 brzuszków (proste i skośne z piłką lekarską 5 kg), bez grzbietów.

środa, 12 lutego 2014

POMOC SĄSIEDZKA!

Przymrozek złapał i ściął podłoże. Wydawało mi się to niebywałym atutem przy starcie na górkę Kazoorkę. Cieszyłem się, że nie będę ślizgał się i zapadał w błocku po kostki. Zabrałem ze sobą psinkę Tulkę, lecz to był błąd. Już kilka razy rozcinała łapę na szkłach, które po imprezach pod chmurką zalegają na górce. Oops, she did it again! Bidulka.


Z jednej strony irytuje mnie brak wychowania i lenistwo balangowiczów, z drugiej strony natomiast Kazoorka przez swą
dzikość, pozbawiona jest koszy na śmieci. Kilka stoi po stronie ulicy Kazury, ale nikomu nie chce się łazić po pijaństwie i nadkładać drogi. Łudzę się naiwnie, że gdyby kosz był pod ręką, może przynajmniej część opróżnionego szkła wylądowałaby we właściwym miejscu. Na pewno prościej byłoby to zbierać za kogoś niewychowanego samemu.

A może czas zorganizować jakąś akcję społeczną, lokalną, sąsiedzką. W końcu Kazoorka jest eksploatowana przez różne grupy – spacerowiczów z różnymi pociechami, rowerzystów, snowboardzistów, paralotniarzy, biegaczy, dzieciaki. No i balangowiczów. Napisałem do gminy prośbę o wbicie tu i tam tabliczek przypominających o sprzątaniu po sobie i ustawienie kilku koszy na śmieci. Koszt żaden.

Kazoorka jest zaśmiecana oczywiście nie tylko przez amatorów procentowych trunków. Walają się na niej papierzyska po wszelakich słodkich i wytrawnych, choć niewyszukanych przekąskach. Plus plastiku bez liku! Coś tam zawsze zbiorę, ale może gdyby zewrzeć szyki po sąsiedzku, wtedy na Kazoorce wszystkim byłoby milej? Jestem daleki od przeganiania imprezowiczów i wlepiania wszystkim mandatów. Jestem za komfortem, czystością i kooperacją na dzikiej osiedlowej górce. Samo się narzuca, skoro mowa o samopomocy sąsiedzkiej:

http://www.youtube.com/watch?v=dv8TaCpoauk

Wróciłem więc z Kazoorki karnie po dwóch pętlach. Błyskiem opatrzyłem Tulkową łapkę, a ponieważ jesteśmy już zaprawieni w bojach, to przybory mamy pod ręką. No i wróciłem na górkę. Dokręciłem 8 pętli, ale walka była mocarna. Z każdym powtórzeniem robiło się coraz trudniej. Nawierzchnia stawała się zdradliwa. Przy jednym kroku stopa trafiała na opór zmarzniętej ścieżki, przy drugim zapadała się całą podeszwą w glinie. Mała loteria. Poza tym zbocza były śliskie, gdzieniegdzie leżał śnieg, a wokoło regularny lód. Górka zasłoniła go skutecznie przed działaniem słońca. Wieczorna wilgoć na trawie dodatkowo ścięła się przez noc. Zaliczyłem dwie kontrolowane gleby, ale poturlałem się dość bezpiecznie i kontynuowałem bieg. Trening wart pałaca!

Dożarłem resztę owsianki, a teraz ruszamy z Tulką do weterynarza, bo rozcięcie wygląda nieciekawie! Hough! Rosół

TRENING: 2 km rozbiegania + 10 pętli na Kazoorce = 20 podbiegów i 20 zbiegów + muldobieganie na szczycie + 2 km schłodzenia.

wtorek, 11 lutego 2014

MOJE ZALESIE!

Naiwnie pobiegłem w stronę lasu, żeby nie dublować dzielnicowej trasy z poniedziałku. W planach miałem kilkunastokilometrowe wybieganie. Zlodowaciały i mokry śnieg odstraszył mnie skutecznie już po samym widoku, a dobił ostatecznie po paru krokach. Ślizgałem się, stopy uciekały nieskoordynowanie na wszystkie strony, co tylko wzmagało irytację. Dlatego zmusiłem się do przebiegnięcia całej leśnej prostej, około 1,5 kilometra i ruszyłem po asfalcie na poznanie zalesia, czyli terenu z drugiej strony lustra. Brak planu i mapy okazał się świetnym rozwiązaniem.

Niby znam okoliczne miejscowości jak Józefosław, Kierszek, Chyliczki , Powsin, ale nigdy tamtędy nie biegłem, ani nie jechałem. Może raz na rowerze. Ciekawość pchała mnie do przodu, bez zastanawiania się jaki kilometraż wykręcę. Założyłem wstępnie maksymalnie 15 kilometrów, wyszło ponad siedemnaście. Mijałem segmenty, działki na sprzedaż (nawet nie chcę wiedzieć za jaką cenę), zagraniczne przedszkola, ogród botaniczny, aż dobiłem do Konstancina. Pękła godzina, nieźle mnie poniosło. Ale przynajmniej pod butem było co najwyżej błotniście i miękko, głównie twardo betonowo, grunt, że nie ślisko.

Wreszcie dotarłem do gąskowego (ul. Gąsek) podbiegu, który pokonywałem w zeszłorocznym maratonie. Przypomniałem sobie jak sprawnie wtedy napierałem, na którym etapie trasy byłem i zdałem zarazem sprawę, ile roboty przede mną. Już wtedy ściskało mnie z głodu. W głowie powstawało menu. Naszło mnie na królewską owsianką. W końcu przygotowuję się do dystansu królewskiego.


Nic nie było w stanie mnie powstrzymać, choć pora była wybitnie obiadowa. Wpasowałem się idealnie w węglowodanowe, półgodzinne okienko. Owsianka wyszła wdechowo. Płatki orkiszowe i owsiane z ziarnem chia oraz siemieniem lnianym zalałem wrzątkiem z czajnika i na chwilkę tylko podgrzałem palnik kuchenki elektrycznej, żeby trzymał ciepło pod rondelkiem. Dosypałem jagód goji, resztkę suszonej żurawiny, pokrojonego w kostkę banana, wymieszałem, przykryłem i odstawiłem na kilka minut pod przykryciem. W tym czasie wziąłem szybki prysznic i doprawiłem swoje danie pestkami słonecznika, które zostały uprażone na patelni po Kasinym śniadaniu, łyżką masła orzechowego i miodu. Brzmi i wygląda skomplikowanie, ale zajmuje max 7 minut z oczekiwaniem. Błyskawiczna pychota! Hough! Rosół

TRENING: 17 km, między 5’ a 4’45”

poniedziałek, 10 lutego 2014

TUPOT WIELKICH STÓP!

Dzisiaj miało być wolne po ciężkim tygodniu na warmińskich pagórkach. Poranny deszcz tylko utwierdzał w przekonaniu, że trzeba postawić na solankę oraz długie, dokładne, rozszerzone ponad Wielką Czwórkę (łydki, przywodziciele, mięśnie czworo- i dwugłowe) rozciąganie. Ale na drodze tego ambitnego planu stanęły dwie przeszkody. Pierwsza to zepsuta wanna. Druga to piękne słońce, które osuszyło chodniki i przyjemnie, wiosennie zagrzewało do walki. No to powalczyłem.

Zacząłem od razu ostro, bez rozgrzewki. Bywa. Ograniczenie czasowe sprawia, że najłatwiej ściąć rozciąganie i rozgrzewkę. Posłużyło za nią dźwiganie zakupów i odkurzanie;) Na chodnikach zrobiło się po południu gęsto od uczniów, przedszkolaków, matek z wózkami, ludzi wracających z pracy. Ale niespecjalnie wbiegałem im w paradę, bo całkowicie wolna była ścieżka rowerowa. Niewielu śmiałkom rano przyszło do głowy, żeby wyruszyć na rowerze do pracy. A mnie w to graj. Tempo narastało, podkręcałem je z każdym kilometrem. Wrzuciłem na stopy buty, które kojarzą mi się z szybkim bieganiem i do tego służą. Adiosy poniosły mnie na życiówkę przed rokiem i właściwie przeleżały cały ten czas do dzisiaj w szafie. Używam ich tylko do szybkich zajęć na suchej, twardej nawierzchni. Dostałem je od Filipa na imieniny do bicia własnych rekordów. Mają tylko jedną wadę. Mocno stukają podeszwami o podłoże, co bywa lekko irytujące i przestrasza mijanych zza pleców, zamyślonych przechodniów. Ale ich ponadnormatywne dudnienie wynagradza lekkość, dynamika i odbicie.

Końcówka była wycieńczająca. W głowie przepychanka: osiem kilometrów, chwila truchtu i przebieżki czy jednak mocna, ciągła „dyszka” i na koniec „dwójka” schłodzenia. Wygrała wersja druga, jednak trudniejsza. Klawo było poczuć równy, suchy asfalt i rowerową kostkę pod stopą. Tętno obiło się na pewno o 170-kilka uderzeń na minutę. Trochę mniej wyszło po zatrzymaniu i pomiarze czasu oraz pulsu z palcem na szyi przez 60 sekund w marszu. Potem luźny, ale nie wolny bieg. A słońce tylko uśmiechało się i dodawało emocji! W domu szybki prysznic i po Marysię do przedszkola. W biegu złapałem banana, kilka herbatników na drogę i opiłem się przed wyjściem mikstury z paru (dwóch) naprędce złapanych tabletek musujących z witaminą C na czele. Udało nam się z Marią załapać na ciepły, wesoły spacer przy zachodzie słońca. No i właziliśmy musowo w każdą wielką kałużę!

Paradoksalnie wanna już działa, ale solanka mnie dzisiaj ominie. Jestem zwolennikiem teorii, że mocny trening powinien zostać w mięśniach, a woda je zanadto rozluźni. Wybieram zawsze zimny prysznic na mięśnie nóg i rozciąganie. Ale też bez napinki, żeby nic nie puściło. Hough! Rosół

sobota, 8 lutego 2014

DZIEŃ SPORTU!

To był Moniówkowy dzień sportu z bonusem! O bonusie na końcu. Najpierw był poranny start planowy. Wybrałem drogę asfaltową, bo Warmia płynie. Było wilgotno, momentami pojawiały się zdradliwe oblodzone fragmenty, ale obyło się bez wywrotki. Powiewało ciepłe, wiosenne powietrze, wstawał kolejny wspaniały dzień. Zdecydowałem się na lekkie ubranie, czyli koszulkę z długim rękawem i przeciwwiatrową kurtkę. Szybko włączyłem klimę, ściągnąłem rękawice i upuściłem z ciała nadmiar ciepła. Najszybciej ucieka przez dłonie i głowę, ale czapki nie zdejmuję pod żadnym pozorem. Klasyczny bieg ciągły, spokojny, luźny w dół i bez spinki pod górę. Założyłem godzinkę i misję wypełniłem. Tuzin kilometrów wpasował się świetnie w moje samopoczucie po trzydniowej Tyrce biegowej.


Podkusiło mnie jednak zakręcenie pętli, zamiast drogi powrotnej po własnych, asfaltowych śladach, gdy pękło 6 kilometrów. Dlatego skręciłem w Gamerkach na Szałstry i niestety wbiłem się w chlapę i na ślizgawkę. Jakże przyjemny był ożywczy chlupot lodowatej wody w bucie. Na szczęście do domu było kilka kaemów. Kąpiel, śniadanie, cudna urlopowa rutyna. A potem odwiedziny koników i kózek z Marysią, zakup serków z koziego mleka i przedobiednia niespodzianka. Wspomniany bonus.

Na trening namówiła mnie, tadddaaam, Żona. Odcięta od ukochanej zumby (była raz w Olsztynie) zapragnęła pobiegać. Zaczęliśmy od kilku minut dynamicznego marszu, by płynnie przejść do truchtu. Kasia postanowiła biec według samopoczucia, bez narzucania czasowych ram. Ja obok ramię w ramię, krok w krok. Słońce było naszym dzielnym druhem. Pierwsze dziesięć minut w biegu śmignęło błyskiem. Dokładnie przed rokiem też biegliśmy razem tą samą trasą. Wtedy też nagły rozkwit wiosny stłumił zimę.

Nagle zza zakrętu wyłonił się samochód, rozległ się klakson i pojawiła się Monia. Porzuciła auto na poboczu i z uśmiechem pstryknęła nam kilka fotek.


Czekały nas jeszcze trzy podbiegi, które Kasia pokonała biegiem. Szacuneczek! Dwa kwadranse przyjemności. A mnie natchnęło dodatkowo do mocnego PBG. Kompania się rozeszła i rozbiegła na spacery, więc salon był do naszej dyspozycji. Zamiast piłki lekarskiej dwa kawały drzewa do palenia i siła ogólna wykonana przy kominku:) Hough! Rosół

piątek, 7 lutego 2014

SPRAWDZAM! OCZKO!

Dopadł mnie klasyczny kryzys drugiego dnia. Ten ból zawsze kojarzy mi się z komentowanymi pod koniec grudnia meczami w Premier League. Po Boxing Day (drugi dzień świąt) angielskie zespoły rozgrywają następną kolejkę ekspresowo, bo po dwóch dobach. Współczuję wtedy nawet zawodowcom milionerom, bo nie ma nic gorszego dla organizmu niż maksymalny wysiłek w trakcie procesu naprawy i odbudowy mięśni. Po środowej sile biegowej i burpeesach oraz mocnej pofałdowanej siedemnastce (17 km) dzień później, nadszedł piątek i zapowiedziane euforycznie „oczko”. Durne nafaszerowane endorfinami obietnice! Mało jednak wskazywało, że je spełnię.

Ranek przepadł na pisaniu artykułu i wyjeździe do Olsztyna po Kumpla Pata, który zasilił naszą Moniówkową paczkę. Dobiliśmy na późne śniadanie. Wszechobecny ból w mięśniach, zwłaszcza brzucha, ramion i między żebrami coraz bardziej oddalał mnie od treningu. Nie mogłem odmówić sobie Moniówkowych przysmaków, co miało dopiero wpłynąć na komfort mojego biegu. Nim jednak wystrzeliłem jak z procy, najpierw ruszyłem na ostatni saneczkowy spacer. Roztopy.

Dwa kilometry przed domem pojawił się decydujący bodziec. Zbliżał się kwadrans po pierwszej, zostały trzy kwadranse do obiadu. I tu niespodziewane słowa Żony, że po późnym śniadaniu przełożyła drugi posiłek na 15:00. Szybkie przeliczanie czasu na kilometry i z powrotem. Idealnie 1h 45min. Wystartowałem w puchowej kurtce, czapie z pomponem i śniegowcach. Po dziesięciu minutach byłem w pokoju i w trybie ekspresowym wskoczyłem w zestaw biegowy. Zajęło mi to góra dwie minutki. Wiedziałem, że nie mogę pokpić sprawy i złapać żadnego momentu zawahania. Wrzuciłem na grzbiet kurtkę wiatroodporną i od razu poczułem, że ona na pewno nie pozwoli mi się zatrzymać, haha. Błyskiem znalazłem się na świeżym powietrzu. Uff! Pierwsza dwójka ładnie mnie rozgrzała. Minąłem ekipę saneczkową, stąd ustrzelona przez Żonę fotka.


Trasa wiodła tylko 7 kaemów szutro-śniego-błotem. Potem już „zakałużony” asfalt i wredne, kilkusetmetrowe podbiegi znikające za zakrętami i zbiegi, poprzedzielane krótkimi poskręcanymi skrawkami równej drogi. Wokoło pola, lasy, smutne szare krzaki i rozsądnie jadące samochody. Żadnych zgrzytów ani obaw. Wiatr w twarz, a jakże. W łydkach i ramionach narastające zmęczenie i ból. No i bonusowe odbijanie się jajecznicy na cebulce. Była pyszna, ale nie dała o sobie zapomnieć.

Każdy niekończący się, niezbyt stromy, wymagający podbieg zapowiadał pozornie relaksacyjny zbieg. Walka złudzeń i własnych dywagacji co lepsze, co milsze, czego wolałbym więcej – biegowej, upierdliwej wspinaczki czy nabijającego mięśnie ud zbiegania. Trzymałem tempo, od Jonkowa, na ostatniej siódemce, przyspieszyłem. Kusił i motywował dodatkowo towarzyszący wybieganiu kurczący się limit czasu, żeby wyrobić się tuż przed 15:00. Czułem nabite, piekące i skawalone mięśnie coraz mocniej. Wpadłem do domu, gdy obiad wjeżdżał na stół. Udało się! Ustrzeliłem „oczko”. Prysznic, obiad, odpływam. Ten tydzień będzie bolał. No, ale chyba o to właśnie biega! Hough! Rosół

TRENING: 21 km w 1h 41min. Bez PBG. Jutro…;)

czwartek, 6 lutego 2014


W nowym tygodniku "Przeglądu sportowego" napisałem o przygotowaniach nizinnego biegowego szczura do górskich ultra. I o mojej osiedlowej miłości, górce Kazoorce:)

SŁOWO, DYLEMAT, START!

Kolejny dzień budził się bez chmurnych dąsów. Warmińskie niebo znów było czyste. Brzask wypchnął mnie lekko nieprzytomnego z łóżka. Słowo nie dym. Przybiłem grabulę z Kumplem przed odjazdem jak przyobiecałem, odprowadziłem wzrokiem majaczące tylne światła auta i rozsiadłem się na kanapie. Przy wygasłym kominku, który jeszcze kilka godzin wcześniej klimatycznie sekundował ciepłym śmiechom i rozmowom urodzinowym, miałem dylemat. Wybiec teraz czy w okolicach bliżej nieokreślonego później? Mocowałem się ze sobą godzinę. Dzień się obudził, słoneczko podciągnęło ponad linię horyzontu i nie sprzyjało wymówkom.

Coś napisałem, coś przeczytałem i wstałem. Wewnętrznie chciałem zamarudzić, wbić się w kanapę i przełożyć to czego nie powinno się przekładać. W głowie nagle coś przeskoczyło. Poszedł wyraźny, nieodwołalny rozkaz z góry. Szybka przebieranka i won za drzwi! Wykonałem komendę baczność, zasalutowałem i przypomniałem sobie Dziadka Staśka, zawodowego żołnierza, który zawsze powtarzał mi, że do pustej głowy się nie salutuje. Koszarowy żart, Dziadek je uwielbiał. A potem wybiegłem.
Wiejskie bezdroża wchłonęły mnie, uczyniły nie psującą niczego, drobną częścią krajobrazu. Pogoda była idealna.

Bezwietrznie, tym samym ciepło, przy lekkim mrozku, żadnych oznak roztopów i do tego słońce. A poza tym pustkowie. Minęły mnie tylko dwa auta, jedno policyjne, więc pełne bezpieczeństwo. Od pierwszych kroków wyrzucałem sobie jak można było zwlekać. Sam ograniczyłem sobie czas do śniadania. Czułem dość intensywnie siłę biegową z urodzin. Burpeesy nie dają o sobie zbyt szybko zapomnieć. Ale parłem do przodu. A jak wbiegłem w zaczarowany, ośnieżony leśny dukt za kładką, to aż nie mogłem zawrócić. Cały czas przesuwałem graniczny punkt. Zwalony pień. Stos drewna. Rozstaj dróg. Nadleśnictwo Bobry. Kilometr dalej wykonałem nawrotkę i zacząłem przyspieszać. Góra – dół, góra – dół, warmińskie pagórki dają wycisk, aż trafiłem wprost na śniadanie. Pyszna owsianka Moniówkowa i jajka na twardo z czarnym chlebem uzupełniły straty. Chociaż ta poranna przebieżka, w sumie 17 kaemów, to jednak same zyski. Jutro chcę więcej. Celuję w „oczko”! Hough! Rosół

TRENING: 17 km w 1h 21 min. Bez PBG.

środa, 5 lutego 2014

SIŁA RAZY RAMIĘ!

Tak mawiał śp. Władysław Stachurski, mój trener w Legii. „Siła razy ramię” była określeniem niezbyt wyszukanego sposobu rozegrania piłki albo strzału. Naparzanie i tyle. Piłkarski młotek, wiór, petarda, torpeda, pocisk zamiast bajecznej techniki. Okazało się, że bez piłki też można. Dzisiaj zafundowałem sobie na Warmii nieskoordynowany trening siłowy. Żadne inne słowa tych zajęć nie przebiją. Siłą razy ramię!

O świcie zajmowałem się robieniem urodzinowego ciasta. Znudziły się nam już trochę najpyszniejsze wyjazdowe tiramisu i inne banoffee, wybór padł więc na, tadddaaam, paschę. Wielkanoc późno w tym roku, dlatego możemy odpalić serowe cacko już w lutym. Nie przeje się. Ta pascha nigdy się zresztą nie nudzi, bo wiąże się z nią cudowne misterium. Jest łatwa do wykonania, naprawdę, tylko z pozoru wydaje się słodką górą nie do zdobycia. Niby zajmuje sporo czasu, ale więcej leżakuje, odsącza się i tężeje niż pochłania wolne chwile. W zamian za to wypełnia cały dom wanilią. Ale nie taką upierdliwą jak ta z taksówkowej choinki zapachowej, tylko wanilią delikatną, miękką, czarującą, pyszną.

Warto jednak się do robienia tej paschy perfekcyjnie przygotować, bo brak paru podstawowych narzędzi, nawet nie składników, popycha do niezłych kombinacji. Nad rankiem, gdy w warmińskiej starej chacie wszyscy jeszcze spali, włącznie z psicą Fridą i Kocurkami, ja zmagałem się z wyzwaniem i pewnymi brakami. Czułem się trochę jak Tom Hanks w „Cast away”. Do paru rzeczy musiałem dojść okrężną drogą. Ale to jest zawodowe uczucie, gdy prosty cel wydaje się nieosiągalny, a potem na powrót banalny. Tak było w kuchennym brzasku.

Brakowało mi do pełni szczęścia miksera, w konsekwencji jego braku także makutry i gazy metrowej. Było też na dole chłodno, więc śmiało mogę dorzucić do pakietu brak ciepła z pieca. Wyczerpaliśmy zapas nocny, a ja nie umiem sam napalić od zera. Bywa. Mieszczuch na wsi. Dodam tylko, że ciepło było mi potrzebne do celów kulinarnych, bo ja lubię chłód domostwie.

A makutra od zawsze kojarzy mi się z domowymi ciastami u Mamy i Babci. Mikser nie zawsze załatwiał sprawę. Makutra i drewniana pałka ucierały zawsze wszystko, a głównie masło, cukier i ser na idealnie gładką masę. Dla niewtajemniczonych makutra to gliniana (chyba), ciężka misa, z rowkami w środku, żeby wszystko można było perfekcyjnie utrzeć. Uwielbiałem dostawać ją do wyczyszczenia paluchem, gdy już masa wleciała do innego naczynia. Były tam zawsze genialne smaki. I nikt się nie czepiał, że pakuję tam swoje łapska. To była moja chwila!

Przepis na paschę dorzucam tu: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53667,764604.html

Nazywa się „pascha mojej mamy”. Choć znalazłem ten przepis dawno temu w jakiejś gazecie pod nazwą „pascha naszej mamy”, a rozpływali się nad nią w zachwytach Agnieszka i Marcin Kręgliccy. Tutaj akurat podaje przepisy na różne paschy sama Agnieszka, wyjątkowo bez brata, mojego imiennika. Ale to ten sam przepis.

Uwielbiam zapach sera podczas gotowania mleka z wanilią i mieszanką śmietany z jajami. Waniliowy dom oczarowuje, otula ciepłem i serdecznością. To jeden z moich ulubionych zapachów, a pascha smaków. Właśnie czeka w lodówce. Tym razem wykradła mi więcej czasu niż zwykle, ale jej wybaczam, haha. To ona wpędziła mnie w trening pod kryptonimem „siła razy ramię!”, bo moje kombinacje zabrały mi możliwość zrobienia treningu przed śniadaniem. Masło zmiękczałem na gorącym czajniku, na nim też suszyłem opłukane płaty bandaża, który zamiast gazy, służył mi w nocy do odsączania sera na sicie. Ucierałem masło z cukrem pudrem w zwykłej plastikowej misie, trwało to w nieskończoność. Namoczone w przepysznej liściastej herbacie owoce suszone i skórka pomarańczowa wynagrodziły niedociągnięcia. Pascha wylądowała na wyłożonej gazą fikuśnej blaszce i w lodówce, a ja w nagrodę wylądowałem na… podłodze. Zrobiłem najpierw dynamiczną ogólnorozwojówkę, a po niej mocarne PBG. Pompki na podpórkach (125), brzuszki w liczbie 275 i pięć minutowych desek.

Po pysznym śniadaniu, znów smak domowy, czyli lekko glutowata jajecznica na maśle i cebuli, przyszedł czas na odłożony trening ruchowy. Połączyłem go z warmińską przechadzką rodzinno – przyjacielską. Była Żona, Znajomi, Marysia i sanki. No i ja, ale nie cały na biało;) Rozpocząłem od truchtu z sankami, jako koń zaprzęgowy. Potem zaserwowałem serię ćwiczeń przerywanych truchtem i podbiegami z sankami, zjazdami i kolejnymi podbiegami. Ćwiczenia objęły wykroki, skipy z wysoko unoszonymi kolanami, marsz dynamiczny, burpeesy. Wszystkiego bardzo dużo, oj, będzie bolało. Przeklinałem pomysłodawcę burppesów, czyli niejakiego R. H. Burpee’ego. Ale zmiażdżyłem się nimi na dobitkę. Potem opuściłem moją kompanię i w trybie pilnym dobiegłem do chaty, osuszyłem łeb, zmieniłem ciuchy na suche i ciepłe i dołączyłem na dalszą część spaceru. Dotarliśmy do lokalnego sklepu i wypiliśmy ogrzane przy piecu przez sprzedawczynię piwko. Lokalny patent! Pycha! Siła razy ramię! Było warto! Hough! Rosół

poniedziałek, 3 lutego 2014

PRZYSTAWKA!

To był przedsmak powrotu do biegania po wyleczeni (niepełnym) choroby. Tydzień uciekła, następny nadchodzi. Tamto było, to będzie, więc nie warto poświęcać uwagi przeszłości. Pogoda jakby dawała porozumiewawczy znak, że też trzyma kciuki. Porywisty wiatr odpuścił, lodowa pokrywa w wielu miejscach zniknęła, wyszło słońce, pojawiło się magiczne światełko wywołujące bezwarunkowy uśmiech. Śnieg ubity, las opustoszały, alejki opromienione. Niosło mnie przednio.

Przebiegłem się po prostu. Bez założeń, przyspieszeń, jednostajnie, w pierwszych lepszych butach, ale bez ociągania. Przefiltrowałem płuca i mięśnie, oczyściłem nochal, wypociłem nagromadzone w nadmiarze toksyny. Pękła dyszka, choć kusiło więcej. Uznałem, że na dzień dobry wystarczy. To świetna przystawka przed całym tygodniem nadrabiania zaległości.

Teraz machnę szybkie PBG, poprawię zestawem leków i lekopodobnych mikstur i ruszamy rodzinnie na zimowisko. Ze śniegiem czy bez, to akurat nie ma znaczenia. Bierzemy sanki i czepki na basen. Kalosze i kozaki. Na pewno sprzęt do biegania i dobry humor. Hej, przygodo! Hough! Rosół

TRENING: 10 km w 48 min. + PBG x 4 = 120 pompek, 200 brzuszków, 100 grzbietów.