poniedziałek, 31 marca 2014

PRZETARCIE!

W niedzielę stanąłem na starcie 9. PZU Pólmaratonu Warszawskiego. Dotarłem pod linię startową przed godziną dziewiątą. Wstałem o piątej, czyli o czwartej, po zmianie czasu z zimowego na letni. Miałem w programie prowadzenie konferansjerki dla „Fundacji MW” Marka Troniny. Sprawy organizacyjne dla biegaczy, kompendium wiedzy o faworytach, ciekawostki dla amatorów, jakieś drobne porady, przypominajki i zagrzewanie do walki. A potem dopiero, po wszystkich mój własny start.

Godzina gadania prysnęła niezauważalnie i moment do biegu nadeszedł błyskawicznie. Liczba uczestników zapełniała dwie nitki mostu Poniatowskiego aż do ronda Waszyngtona. Morze biegaczy i piękna pogoda. Niby bardzo słonecznie, a jednak temperatura nie była wiosennie wysoka. Dobre warunki do biegania. I dla faworytów, którzy chcieli i pobili rekordy trasy, dla biegaczy, którzy chcieli poprawić życiówki, także dla debiutantów na połowie królewskiego dystansu czy dla tych, którzy chcieli zwyczajnie zwiedzić w biegu Warszawę i naładować się endorfinami. Ja wystartowałem jako ostatni.

Goniłem jak mogłem, ale bez przesady. Moją życiówkę zaatakuję w najbliższą niedzielę w Poznaniu. Wtedy stanę tuż za elitą, żeby mieć czystą trasę i głowę. To był niezły trening, pierwszy tegoroczny zorganizowany uliczny start i przedsmak tego co czeka mnie 6 kwietnia. Poczułem swoje odbicie na asfalcie, nowe buty startowe, magię tłumu, który popycha do przodu. Czasem zbawiennie, czasem złowieszczo, dlatego nie można się zapomnieć. Odzyskałem nawyki ulicznego biegania, kontrolę czasu ze stopera, które to przyzwyczajenia po zimie uległy hibernacji.

Mój czas netto 1h30min11sek. A brutto 1h49min18sek. Sadzę, że kluczeniem pomiędzy zawodnikami, których mijałem, braniem zakrętów najszerszymi, najluźniejszymi łukami, łapaniem krawężników i pobocza wyrobiłem dystans ponadnormatywnie. Ale czas końcowy nie grał roli. Nie ścigałem się, więc mijanie ponad siedmiu tysięcy uczestników nie podbijało mi nerwowo tętna. Całą drogę towarzyszył mi uśmiech i energia, które nie opuściły mnie do wieczora. Po biegu zjadłem mały placek z rozmarynem i oliwą, popiłem piwkiem bezalkoholowym pszenicznym, wchłonąłem banana i pojechałem rowerem do pracy w tę i z powrotem. A wieczorem na kanapie pogadałem z Kasią, zjadłem przepyszną sałatkę spod jej ręki z rucolą, gruszką, winogronami, serem, orzeszkami w miodzie i kapitalnym sosem, a potem odcięło mi prąd. Zasłużyłem! Dzisiaj odpoczynek. Tylko od biegania oczywiście.

Cały ubiegły tydzień był pięciotreningowy, od środy do niedzieli. Treningi były krótkie, ale szybkie. Dwa z narastającą prędkością, trzeci z mocnymi przebieżkami, dwa ciągłe biegi. Do tego 3 razy PBG. Bez wstydu. Hough! Rosół

TRENING = 21km w 1h30min11sek + rower!

czwartek, 27 marca 2014

BLOTKI i FIGURY!

Wpadłem w wir. Codziennie wypisuję sobie w notesiku – robię tak od lat, więc w kolejnym notesiku – listę spraw do załatwienia. Mikstura rzeczy ważnych i błahostek. Talia kart z figurami i blotkami. Stary notesik zapisałem do ostatniej kartki, każdy margines zapełniłem literkami. No, było też kilka rysunków Maryśki, gdy zostawiłem mój tajny czarny mały zestaw z długopisem na stole. Szlaczki przez kilka stron, jakiś stworek, dwie buzie, balonik, serduszko. Wszystko porozrzucane na dalszych stronach. Uśmiałem się, chociaż nie lubię jak mi ktoś bazgroli w moim notesie. Marysia w drodze wyjątku może. Ale od tamtej pory raczej kładę „my precious” na wyższych pułapach poza zasięgiem sprytnych łapek.

Wtedy myślałem sobie, eee, tam, zanim dotrę do tych sztuk Marysinych minie kilka miesięcy. No i minęło. Mam więc nowy notesik, tym razem w niebieskim kolorze. Zdradziłem ulubioną firmę Ernesta Hemingway’a na rzecz niemieckiego odpowiednika. W sumie to samo. Twarda oprawa, rozmiar ten sam, kartki ecru w cieniutkie linie. Strony zapełniają się błyskawicznie. Lista spraw, choć pcham swoje domino każdego dnia, wcale nie topnieje. Wczoraj dwie kartki pożarło przygotowanie się do wywiadu 1na1 z Inakim Astizem, no i trzecią regularnie lista spraw na THU, 27th March 2014:). Taki jest nagłówek zmiennie niezmienny na każdej nowej stronie.

Dzieje się. Wciskam więc w ten napięty grafik treningi. Ten tydzień będzie tylko z pięcioma, kilometraż nie powali. Ale wykonam mniej w większym tempie. W środę i czwartek postawiłem na dwunastokilometrowe biegi z narastającą prędkością. W środę od 4:40 do 4:10, w czwartek od 4:35 do 3:35. Zrobiłem po łebkach PBG i do roboty. Zmęczenie się nawarstwia, ale przynajmniej po dwóch dniach wolnego ostry ból Achillesów ustąpił regularnemu. Poprawa. Już nie rozciągam nadmiernie. Lekko, z wyczuciem, potem wcierka.

Dzisiaj też dwunastka, ale wolna, może przegonię Tulkę po łące, a jutro podobnie, ale z przebieżkami. W niedzielę będę prowadził strefę startu Półmaratonu Warszawskiego, a potem wskakuję jako ostatni uczestnik na trasę i gonię pozostałych. Bez szarżowania, bo życiówkę zamierzam bić tydzień później w Poznaniu. W sobotę znów ucieknie godzinka snu, ale tym razem wszystkim jednakowo, bo zmieniamy czas na letni. Trzeba uważać, żeby się wszędzie nie spóźniać w niedzielę od bladego świtu. Zapiszę to już dziś w notesiku;) FRI, 28th March 2014:)... Hough! Rosół

PS. Wróciłem, czternastkę z hakiem poniżej 4:40 ustrzeliłem, wiosną się zachwyciłem, cześć, bo do pracy właśnie wybyłem:)

wtorek, 25 marca 2014

ZMIANY DLA ODMIANY!

Nim jednak nadeszły, najpierw przyszło zmęczenie materiału. I nawet piwko pszeniczne bezalkoholowe tego stanu nie jest w stanie odmienić. Drugi dzień odpoczywam.

Po czwartkowej Kazoorce przyszła piątkowa przebieżka z Tulką. Psinka straciła formę przez zimowe nieróbstwo i szwy na łapie. Po wspólnych siedmiu kilometrach wycieńczona padła na podmokłym polu, a ja zrobiłem wzdłuż jego dłuższego boku (ok. 150m) rytmy. Potem potruchtaliśmy do domu. No i w drogę do Krakowa. Wieczorny mecz, późny powrót do hotelu, nocne rozmowy z kompanami podróży, kilka lampek wina i krótki sen.

W sobotę mimo skrajnego niewyspania poderwałem się z hotelowego łóżka i ruszyłem na Błonia. Achillesy bolały mocno, ale po pierwszej pętli się rozkruszały. Miałem raptem godzinkę, więc zaliczyłem spokojny tuzin kilometrów z hakiem. Powrót pociągiem nakłonił mnie do rozciągania. Podobnie jak i w piątkowej podróży pod Wawel, wykorzystałem do tego schodek przy drzwiach. To nie był dobry pomysł. Niby rzetelnie rozciągnąłem mięśnie łydek i ścięgna, lecz wyszła mi bokiem nadgorliwość. Naruszyłem całą delikatną konstrukcję Achillesów w podstawach. Błąd juniorski. Na razie niewybaczalny, bo naparza konkretnie.

W sobotę z delegacji pojechałem prosto do pracy. Derby Londynu, choć wybitnie jednostronne, były niezapomniane. Jednak wieczorem, gdy Marysia czekała aż rybka minimini walnie w kimę, zdecydowałem się zacząć przygotowania do niedzielnego meczu Tottenhamu ze Świętymi. Niezłe kFiatki z tego powychodziły, o czym przekonałem się dopiero nad ranem. Bo jak już kilka razy osuwał mi się z brzucha laptop, a obie powieki opadały z hukiem niczym żelazne kurtyny, honorowo zapisałem plik w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Zasnęliśmy z Marysią w trymiga. O świcie było sporo sprzątania. Poucinane zdanie, pourywane słowa, mikstury typu: jjjjjjjjjjjjjjjjjjjnsjugqiiiiiiiii...

W niedzielę ruszyłem na ambitnie założone w planie 7 x 5 km. Stąd ta chęć przygotowania się do meczu wieczorem. Nie wyszło mi. Pierwsza piątka po 4:40 poszła zgrabnie. Druga po 4:00 też planowo, ale czułem, że to nie był mój dzień. Kryzys zaczął się kilka kilometrów później, paradoksalnie podczas luźniejszej piątki. Ból łydek i ścięgien Achillesa stał się upiorny. Odpuściłem sobie po 16 kaemach. Wykonałem ostre PBG w domu. W sumie przebiegałem cały tydzień. Całkiem nieźle. W nagrodę zaspokajałem przez całą niedzielę mojego tasiemca. Domagał się jedzenia, zassało.

W poniedziałek potwierdziła się wiadomość o zmianie terminu mojego maratonu. Zapowiadane w tytule zmiany dla odmiany. Miał być jeden z dwóch polskich dystansów królewskich 13 kwietnia, ale tego dnia jest pewien kapitalny mecz na Anfield… Dostałem powołanie do Liverpoolu na starcie z Man City. Od swojej firmowej drużyny. Jadę, żeby poczuć na żywo ciarki podczas „You’ll never walk alone”. Magiczne bezcenne marzenie! Warte rezygnacji z każdego maratonu! Nie ucieknie.

Poniedziałek spędziłem więc na typowaniu nowego terminu maratonu i ustalaniu planów biegowych. Zdecydowałem, że najlepszym wyborem będzie Kraków 18 maja. Uratuję dzięki temu Szczawnicę (90km) i Wings for Life World Run (ile wlezieJ). Będą służyć mi za długie wybiegania. Przetestuję na nich siebie, formę, żele, stroje. A potem po raz trzeci ruszę po życiówkę w Kraku. Najlepszy mój czas tam to 3:02:49. Tak naładowany fantazją byłem przed startem:)



Rok później było gorzej o 11 sekund. Teraz celuję poniżej 2:48:00!

Próbuję wcisnąć się za to za tydzień z hakiem na półmaraton w Poznaniu. Listy pozamykane. W tę niedzielę biegnę stołeczną połówkę. W Poznaniu chcę walczyć ostro, na własnym podwórku wykonać mocny trening. Niezły magiel, słowo. Na razie sytuacja opanowana. Pewnie do czasu. Cały czas jestem gotowy do tasowania kart mojego życia. Wiem, długo wyszło. Sorry. Hough! Rosół

czwartek, 20 marca 2014

O JEDEN WIĘCEJ!

Dzisiaj w drodze z Marysią do przedszkola przypomniały mi się dziecięce zabawy. Przed bieganiem najpierw stanąłem przed lustrem i zanuciłem „Palec pod budkę, bo za minutkę…”, a że byłem organizatorem i jedynym uczestnikiem zabawy, nie pozostało mi nic innego jak wziąć w niej udział.

Zabawa polegała na bieganiu po górce Kazoorce. Dobrze mi znana miejska gra terenowa, urozmaicona, niedługa i bolesna. W jej trakcie precyzowałem zasięg mojej misji. I znów przyszła mi do głowy dziecięca licytacja. „Zawsze o jeden więcej” definitywnie zamykało usta i przebijało konkurenta we wszystkim. Dlatego dzisiaj tak sobie powtarzałem po każdej pętli. Tylko, że zmieniałem punkty odniesienia. Korciło mnie trochę, żeby zrobić osiem pętli, czyli o jeden pakiet podbiegów i zbiegów więcej niż ostatnio z Majkim. A to byłoby o 3 pętle mniej niż „zawsze o jeden więcej” względem mojej życiówki Kazoorkowej. Zresetowałem więc szybko głowę i napierałem po oporach.

Wyszło dokładnie o jeden więcej! Jedenaście pętli mocy! A wcześniej 5 kilometrów rozgrzewki z Tulką i na koniec 10 minut truchtu. Morowy trening! Bomba! W nagrodę czekało na mnie niczym cudowny lek na obolałe mięśnie i energetyczne straty - małe pszeniczne i totalnie bezalkoholowe (0,0%) piwko! Skarb. Ciężko o takie w sklepach, a właściwości ma jak najlepszy izotonik. Brak alkoholu w ogóle mi nie przeszkadza, bo ma służyć naprawie, a nie dokwaszaniu mięśni. Pychota! Wykupiłem w sklepie cały zapas:D Hough! Rosół

wtorek, 18 marca 2014

WITAJ NOWY DNIU!

Wczoraj usiadłem i rozpisałem nowy, szczegółowy plan planów na najbliższe 4 tygodnie do startu w maratonie. Kusi mnie wyjazd do Łodzi z Majkim, który powalczy o 3:15, ale i możliwość spotkania nieznajomego młodszego Kolegi, który kiedyś napisał do mnie wiadomość i czasem piszemy co u nas słychać, nie tylko biegowo. Jakub grał w piłkę na poziomie trzecioligowym, ale zaczął biegać. Kończy studia inżynierskie. Wciągnął się w bieganie z każdej możliwej strony – treningowo, strategicznie, dietetycznie, fizjologicznie. Robi wielkie postępy. Teraz bije się w Łodzi o złamanie bariery 2:35, a jesienią mierzy w przekroczenie amatorskiej bariery dźwięku, czyli 2:29:59! Brylancik!

Warszawski maraton jest jednak na miejscu i szanse na razie są 60% do 40%. Ale waham się coraz mocniej. Mój plan przeniósł zalegający mi na wątrobie trening 35 km w układzie 7x5km na najbliższą niedzielę. Poprzedni tydzień był średnio udany, ale nie najgorszy. Wczoraj wieczorem wykonałem trening siły ogólnej i stabilizacji na berecie. Marysia oglądała po kąpieli ulubioną bajkę o kucykach Pony (O tempora, o mores!), a ja wykonywałem PGB z deskami i stabilizacją. Wcześniej zamówiłem sobie różne produkty z ulubionego sklepu wegetariańskiego i trochę odżywek, bo mi się wszystkie pokończyły. Nie używam zbyt dużo, ale izotonik to czasem by się przydał. A dziś o świcie dokonałem pierwszej zmiany w moim świeżo upieczonym planie.
Miałem ruszyć na czterysetki, ale Marysia w nocy kasłała, więc nie poszła do przedszkola. Klamka zapadła koło północy. Trening z odcinkami 400m zajmuje ponad dwie godziny. Przerzuciłem go więc na czwartek, może nawet pojadę na stadion Agrykoli na bieżnię, a zaaplikowałem sobie bieg zmienny wytypowany tego dnia. Bolało jak nie wiem co, ale za to jak przyjemnie:)

Wiatr przycichł, nie urywa już gałęzi, parasolek i głów. Pierwsze 3 kilometry rozgrzewki w narastającym tempie między 4:40 a 4:10 było zapowiedzią szybkiego biegania. Chwila ogólnorozwojówki, dynamicznego rozciągania i pomknąłem. Wyczucie tempa w skali od 1 do 10 wyceniam po pierwszym kilometrze na jakieś 2. Zamiast 3:50 wyszło 3:24, co mnie solidnie przeraziło i ucieszyło zarazem. Wiedziałem, że muszę zwolnić, bo tempo było szalone. Ale nie mogłem wyhamować w drugim kilometrze do planowanych 4:20, ponieważ rozpiętość czasowa byłaby zbyt duża. Wtedy na biegu podjąłem decyzję, że okroję tuzin kilometrów do dyszki, ale pójdę po bandzie. I poszedłem. W sumie najwolniejsza zmienna dwójka wyszła w pakiecie 3:44 – 4:05, reszta poniżej tych wartości, choć już nie tak szaleńczo jak początek. To jednak klawe uczucie, gdy po zabójczym kilometrze w granicach 3:40, przy lekkich nierównościach leśnej ścieżki i momentami błotku, zwalniasz o 20 sekund i bieg wydaje się komfortowy. Piękne oszustwo! W locie minąłem dwóch kolegów, ale rzuciłem im tylko krótkie „cześć” i napierałem dalej.

Dwa kilometry rozbiegania było przyjemnością. Oczywiście truchtając zastanawiałem się `czy powinienem, czy mógłbym, czy wycisnąłbym jeszcze dodatkowe dwa kilometry, ale słowo się rzekło. Szybciej za mniej! Nie spodziewałem się swoją drogą, że stać mnie teraz na takie szybkie bieganie. To dobry znak. W domu kąpiel, rozciąganie, woda, niedojedzona, uratowana z wczoraj owsianka bezmleczna na śniadanie i „Witaj nowy dniu” w wykonaniu Marysi. Właśnie się obudziła i śpiewa Lecę do Niej! Hough! Rosół

TRENING: 3km rozgrzewki + ogólnorozwojówka + 10 km zmiennym + 2km trucht.

sobota, 15 marca 2014

HYBRYDA!

Ten tydzień jest dziwny jak pogoda. W czwartek byłem wymięty jak dętka, więc odpuściłem bieganie. Ale dwa dni zasuwałem dość solidnie. Najpierw we wtorek w popołudniowym cieple wybiegałem swobodnie 17 kaemów, a potem dobiłem się PBG. W środę wyruszyłem bez planu i mapy. Ważne, żeby szybko. Miały być czterysetki albo sesje 30-sekundowe, ale zmusiłem się do dyszki z narastającą prędkością. A potem na placu zabaw połączonym ze sprzętami a’la siłownia wymęczyłem brzuch i ramiona na poręczach. Drążek był już nieosiągalny. Podjąłem heroiczną próbę, ale nie dźwignąłem cielska zbyt wiele razy. Zmęczenie materiału i nadal słabizna. Na świeżości kilka podciągnięć jeszcze się uda, ale ogólnie przede mną ogrom pracy. Na razie zabieram się do niej jak pies do jeża.

Wiosenna aura słabo mi służy. Przesilenie mnie łamie, ale próbuję się odnaleźć. Podczas szybkiego biegu przyspieszałem równomiernie. Od 4:40 pierwszy kilometr, aż do 3:40 ostatnie dwa. Nierówny oddech, łapczywe łapanie powietrza, wysokie tętno, nabite watą nogi, ciepłe powietrze i ostre słońce odbierały mi energię wbrew oczekiwaniom. To jednak bezcenny trening. Po nim obowiązkowe rozbieganie. Ramię w ramię z Kumplem Łuxem, który znów powraca na biegowe ścieżki. Wykonał test wydolności, wyszło „very poor”, ma nad czym pracować i co zbijać. Próbuję Go zarażać przynajmniej wspólnym wyjściem z klatki na trening, mijanką na trasie, albo powrotem w ramach mojego rozbiegania. Na razie działa.

W piątek miałem mało czasu. Postawiłem więc na hybrydę. Szybko i na temat. Najpierw 7 kilometrów w 30 minut, a potem 14 przebieżek po 150 metrów. Na każdą 30 sekund i tyle samo szybszego truchtu jako odpoczynku. 14 minut pracy. Nierówna ta każda mała minuta, bo szybki odcinek się dłuży, a wolny ucieka błyskawicznie. Ledwie wyhamuję, złapię kilka głębszych oddechów dla wyrównania, a tu już 51, 52, 53 sekunda i tylko chwilka do następnego startu. Szybki prysznic po powrocie do domu nie był dobrym pomysłem, bo przez kwadrans pociłem się niesamowicie. Woda wyłaziła ze mnie każdym porem, organizm nadal pracował na wysokich obrotach, poskąpiłem czas na schłodzenie w truchcie i w sumie wyszły z tego dziadowskie oszczędności. Rozkręciłem za to zmęczenie, oczywiście jak ochłonąłem, na rowerze. W sumie wyszło kilkadziesiąt kilometrów do i z pracy, z Marysią po osiedlu, a potem w pakiecie rodzinnym przez las do kawiarenki na obiecane Marysi lody.

Dzisiaj przewidywane załamanie pogody. Wiatr o świcie wiał porywiście, przeciągał swoimi powiewami przez twarz zacinającym deszczem, w lesie dopiero nadeszło spodziewane ocieplenie klimatu. Z Kiełbikiem, debiutantem półmaratońskim, wykręciliśmy dyszkę po 4:15. Z dobiegami wyszło ponad 16 kilometrów w solidnym tempie, więc jestem zadowolony i gotowy na wyzwanie tygodnia: zmienne niedzielne 7 x 5km. Muszę zakupić dwa żele i dwie buteleczki wody na trasę. To będzie mój test. Ale najpierw praca. Dzisiaj kumulacja – dwa mecze i gościnne występy w studio. Jutro angielski hicior i gole. Dlatego do roboty przygotowuję się z przerwami na bieganie i tego bloga od świtu. Cały ten tydzień to jedna wielka hybryda. Na materace! Hough! Rosół

TRENINGI: wt, 17km + PBG - śr, 12km = 10km BNP od 4:40 do 3:40 + 2km chłód - czw, wolne - pt, 7km w 30min + 14 x 150m po 30 sek - sb, 16km = 2km rozgrzewka + 10km po 4:15 + 2km bieg, nd...

poniedziałek, 10 marca 2014

PONAD PLAN!

Sobota była dobrze poukładana. Zaczęło się od wspólnego wybiegania z kolegą debiutantem półmaratońskim. Tomek chce wystartować w Warszawie na koniec marca, to były zawodowy piłkarz, pracuś jakich mało, wydolnościowo bardzo mocny. Wdraża się w bieganie bez piłki. On zrobił 16 km, ja z dobiegami pod jego blok dwie dyszki. Ostatnią dwójkę leciałem żwawo z kwiatami na Dzień Kobiet dla moich Dziewczyn. Biegacz z pękiem tulipanów. Musiało śmiesznie wyglądać. A potem wydarzenia toczyły się zgodnie z planem. Przygotowanie do podróży, odbiór samochodu służbowego, wyjazd do Krakowa, obiad z towarzyszami wyprawy we włoskiej Mamma Mia – pyszne risotto ze szpinakiem, gruszką i serem pleśniowym i świetna lemoniada domowa. Potem mecz Wisły z Ruchem i nocny powrót do domu. Droga była pusta, sucha, spokojna. Dowiozłem nas szczęśliwie do domów.

Z Krakowa wróciłem wpół do drugiej. Spacer z Tulką, kąpiel i sen od drugiej. Budzik nastawiony był już na 6:48. Ledwie przyłożyłem głowę do poduszki, a już zadzwonił. Zerknąłem w wiadomości i miałem jedną nieodebraną. Na dwoje babka wróżyła – albo Majki potwierdził, albo odwołał Kazoorkę. Krótkie „Będę.” kazało się zbierać w trybie pilnym. Ale nogi miałem jak kołki, głowę nierozbudzonę, mięśnie skawalone i sztywne, chęci niewiele. Słowo się jednak rzekło. Zimna woda na twarz, ekspresowe szczotkowanie kłów i papier toaletowy asekuracyjnie do kieszonki bluzy. Czekałem pod blokiem kilka minut i to pozwoliło mi się przyzwyczaić do chodzenia. Gimnastyka Achillesowa dała efekty. Było lepiej. Nawdychałem się orzeźwiającego mroźnego powietrza, wystawiłem gębę do słońca, łapane skórą witaminki dodawały emocji. Nadjechał Majki.
Też był zajechany, bo dzień wcześniej pobiegł ostatni , samotny kontrolny półmaraton. Na własnej miejskiej trasie w okolicach domu. Poprawił nasze wspólne 1h36min z minionego weekendu na 1h33min. Musiało zaboleć. Maratońskie 3h15min czeka na złamanie. Majki był więc gotów na wspólne wyzwanie.

Rozgrzewka w szarpanej, mało składnej rozmowie przebiegła sprawnie. Kwadrans biegu i ogólnorozwojówka połączona z rozciąganiem przygotowała nas do ataku na Kazoorkę. Ruszyliśmy. Pozostałości mgły rozpraszało słońce. Ścieżki były zmrożone, szron pokrywał zbocza. Cisza, na polanie pisarze, bloki zaspane. Kumpel, który wybrał się w okolice górki na spacer z Córeczką i psem, dopóki nas nie widział, myślał, że biegną jakieś konie. Tętent roznosił się po okolicy, a to my zaliczaliśmy kolejny zbieg. Nie wiem czemu, ale nie odczuwałem zmęczenia. Jakby mój organizm włączył jakieś pole siłowe, które odrzucało pieczenie mięśni. Napierałem, bo tak było trzeba. Prowadziłem, a za mną krok w krok Majki. Może to słoneczne doładowanie wypierało przemęczenie?

Krótkim snem się nie przejmowałem. Od paru tygodni śpię dość długo i smacznie, więc jeden taki wyskok nie zawadzi. Przebiegliśmy 7 pętli, o jedną więcej niż w premierowym przebiegu przez Górę Trzech Szczytów. Obaj wiedzieliśmy, że wykonaliśmy pracę ponad stan. Doszliśmy również do wniosku, że w przygotowaniach do wspólnego Biegu Rzeźnika, Kazoorka odegra niepoślednią rolę. To nasz poligon, nasz erzac bieszczadzkich podbiegów i zbiegów, nasza górka.

Zasłużyłem na duży kawał urodzinowego tortu Marysi!!!


Skończyła już 4 latka! Wolna niedziela w tłumie dzieciaków i przyjaciół była idealnym dopełnieniem kolejnego mocnego tygodnia w drodze do nowej maratońskiej życiówki. Przede mną 5 tygodni harówki! Dzisiaj biegowe wolne! Choć przepiękne słoneczko kusiło, żeby przetoczyć się przez las. W szafce jednak czeka 2 kilo soli. Czas na odnowę! Hough! Rosół

piątek, 7 marca 2014

PODWÓJNE UDERZENIE!

No to się wkopałem. Dzisiaj miałem zrobić czterysetki, jutro spokojne długie wybieganie przed wyjazdem do Krakowa, a w niedzielę szarżę po Kazoorce. Ale rano było mało czasu, Majki się nie odzywał, więc… ruszyłem na Kazoorkę. Moja górka to idealny przeciwnik i zarazem sojusznik na trening, który jest dość krótki, ale długo nie pozwala o sobie zapomnieć.

Walka była potworna, tym gorsza, że sam zadawałem sobie cierpienie. A już w niedzielę czeka mnie następny rajd przygodowy przez Górę Trzech Szczytów, bo właśnie zobaczyłem komentarz Mikołaja. No i gra gitara. Trzeba leczyć kulasy zmiażdżone dwudziestką podbiegów i taką samą liczbą zbiegów. Podkręcałem na muldach tempo, co poczułem całym sobą, a zwłaszcza w mięśniach ud po szóstej pętli. Piekły te moje „czwórki”, a twarde były jak dwa betonowe kloce. Ale powiedziałem sobie, że wytrwam do dwucyfrówki i dociągnąłem. Strzał w „10”. Słowo nie dym!

Czas o kilka minut lepszy niż przeważnie wychodzi mi średnia. Warunki były świetne, ale forsowanie tempa to druga sprawa. Na Kazoorce żywej duszy, tylko podrywające się na dwóch zboczach ptactwo. Nawet gleba na przedostatnim podbiegu mnie nie zirytowała, a wręcz po pseudo-kaskaderskim turlaniu wywołała salwę gromkiego śmiechu.

Ostatnio udało mi się zaliczyć pewien lokalny sukces, ponieważ dostałem zapewnienie od gminy, że poza torem rowerowym na szczycie stanie kilka koszy na śmieci. Jeśli bydło nie sprzątnie po sobie butelek, puszek i innych śmieci, to zawsze łatwiej będzie to samemu zebrać, żeby nie ciągnąć na dół. A może sam kontakt wzrokowy z koszem na odpady wystarczy, żeby się zreflektować i zostawić Kazoorkę po sobie czystą.

Zatem jutro luźne, długie bieganie i delegacja krakowska, a w niedzielę o świcie Gór Trzech Szczytów, jak nazywa ją sam Burmistrz. Brzmi dumnie. Ale wolę Kazoorka:) Hough! Rosół

TRENING: 3 km rozbiegania, rozciąganie i skręty tułowia, szyi, ramion oraz bioder + 10 pętli po Kazoorce w 45 minut.

czwartek, 6 marca 2014

WÓZ Z WĘGLEM!

Codziennie w tym tygodniu wybiegam na zmęczeniu i przełamuję się w locie. Dzisiaj luźne rozbieganie (14,5 km) szło dość opornie. Przynajmniej w głowie, choć mięśnie też zaciągały hamulce. Tempo po 4:50 miało być regenerująco – odświeżające. Wczorajsze ostre dwukilometrówki i wtorkowe sprawne wybieganie na dystansie 17 kaemów oraz cały poprzedni rzetelny tydzień (i życie, praca, dom), zrobiły swoje. Zaczęło się solidne nakładanie zmęczenia. Ogry mają warstwy, cebula ma warstwy, tort i biegacze też. A wisienka na torcie dopiero w kwietniu do skonsumowania. I nie wiadomo jaki będzie miała smak. Słodki czy cierpki? Cały urok tej zabawy.

Dwójki wypadły wczoraj znacznie lepiej niż zapowiadała to kilkunastominutowa rozgrzewka. Czułem się jak wóz z węglem. Pierwsze 2 kilometry przeleciały w trymiga, czas nie był oszałamiający, bo 7:45, ale ucieszyłem się, że w miarę wcelowałem z prędkością. Potem było już tylko mocniej, właściwie równo po 7:30. Na drugim powtórzeniu musiałem się lekko hamować, bo niosło jakoś nadmiernie lekko. Zapanowałem nad tym, bo pewnie wyścigi kosztowałyby mnie drogo przy czwartym, ostatnim odcinku. Zaplanowałem 4 x 2 km i się udało. Na koniec niecały kwadrans truchtu, a w domu odgruzowane PBG. No i rozciąganie, a na kulasy skarpety kompresyjne typu „recovery”. Może pomoże

Dzisiaj wstałem lewą nogą, warczałem, byłem zły, naburmuszony, do połowy biegania poziom irytacji wcale się nie ulatniał. Ale nagle coś przeskoczyło, choć tylko w głowie, bo poziom zmęczenia utrzymał się na wysokim poziomie. Ten tydzień będzie bolał, a o następnym nawet nie chce mi się myśleć. Jutro czterysetki, 25 powtórzeń. Sobota długie wybieganie w swobodnym tempie z kolegą, który debiutuje w półmaratonie, a w niedzielę szybki skok na Kazoorkę. Majki, piszesz się? Hough! Rosół

TRENINGI: WT - 17 km + PBG (4 serie), ŚR - 3 km + 4 x 2 km i po 1 km pomiędzy + trucht (5:15) + 2 km, CZW - 14,5 km.

niedziela, 2 marca 2014

STÓWKA PĘKŁA!

Dokładnie w tym tygodniu wybiegałem 104 kilometry na sześciu treningach. Średnia więc dość niezła, ale głównie jestem zadowolony z regularności. Poza tym doprowadziłem kolano do stanu względnej używalności i to jest niemały sukces. Boli, ale już tylko po przebiegnięciu kilkudziesięciu minut, na starcie jest w porządku. Dobre rozciąganie zdecydowanie pomaga, więc to mógł i może być problem mięśniowy.

Weekend wypadł klawo. W sobotę w dobrym tempie machnęliśmy z Majkiem, moim Rzeźnickim kompanem, półmaraton+. Czas 1h 35min dodał nam otuchy przed próbą, która wprawdzie dopiero w czerwcu, ale już o niej myślimy. Planowaliśmy od stycznia raz w tygodniu wspólne bieganie, najchętniej na górce Kazoorce, ale na razie wypaliło to kiepsko. Ja zawaliłem z różnych względów występy w Falenicy, ale Majki tam właśnie śrubował w każdej edycji swoje rekordy. Ja stawiałem na sąsiednią, lokalną górkę śmieciową. Musimy zrewidować nasze plany dwa miesiące później i przynajmniej jeden trening rzeczywiście mielić ramię w ramię. Po górkach, po płaskim, nieważne.

A po roboczej sobocie w Poznaniu i nocnym powrocie zadziałałem intuicyjnie zaraz po otworzeniu oczu. Pozwoliłem sobie spać bez alarmu budzika i o wpół do ósmej przebudziłem się. Szybki sms do Pedra, natychmiastowa odpowiedź i mimo podmęczonych nóg, zerwałem się na nie i wskoczyłem do łazienki. Ustawka za kilkanaście minut dodała rozpędu. Mycie gęby, zębów, ubieranie, banan popijany wodą prosto z czajnika i papier toaletowy na wszelki wypadek. Wybiegłem. Żona dosypiała, a Marysia u Babci, więc luzik. Obu nam z Pedrem pasowała godzina startu, obu nam pasowało towarzystwo, tempo, trasa, dystans. Pogadaliśmy i godzinka z hakiem minęła w trymiga. A biegliśmy dość sprawnie.

Ciepło, więc zabrałem jeszcze Tulkę na spacer, a przy okazji dorobiłem solidną ogólnorozwojówkę. Tydzień uważam za zamknięty. Dzisiaj praca i trochę oddechu. Może wieczorna solanka.

Jutro na pewno PBG i siła ogólna. Może rower, żeby nie przeżarło się niemal codzienne ostatnio bieganie. Ostatnio dużo przebierałem nogami, mało rękoma, uśpione zostały mięśnie brzucha. Czas je odbić i dobić, a w treningu postawić na mocniejsze tempa. Może wyjdzie krócej, chociaż w następną niedzielę, a może sobotę, czeka na mnie 35 km w tempie zmiennym. 5 km spokojnie (4:50), następnie 5 km szybko (4:00) i tak 3 zmiany. A ostatnia piątka pośrednio, czyli po 4:25. To idealny trening, żeby wypróbować działanie żeli, nawadniania, stanu wytrenowania. Niech się dzieje! Hough! Rosół

TRENING: SB - 23 km i rozciąganie. ND - ok. 14 km (ciut mniej), ogólnorozwojówka i rozciąganie.