piątek, 27 lipca 2012

ODKRĘCANIE ŚRUBKI!

Wróciłem z Beskidu Niskiego nafaszerowany nadzieją. Na wzbicie siebie o biegowy szczebel wyżej, pchnięcie krok dalej, zrozumienie ciut lepiej. Zaliczyłem niezły obóz górski, choć bez przesady. 7 treningów w 9 dni weszło w nogi i w nawyk. Dwa środkowe dni poświęciłem na leczenie przeziębienia, jakiś wirus krążył w „Kowboju”, agromiejscu, w którym żyłem. A właściwie to biedy wszystkim niemal domownikom napytał pewien mieszczuch z zamieszkania o sercu wagabundy. Pierwszego dnia w deszczu i chłodzie poruszał się boso, a wirus tylko na takiego kozaka czekałJ Rozłożył właśnie najpierw Mikiego, a potem kolejno wyłapywał resztę ferajny. Ja też oberwałem rykoszetem.
Niby już się z nim uporałem, ale czuję, że coś we mnie siedzi. Poza tym miejski upał jest nie do zniesienia, uff, dobrze, że do leśnej ścieżki mam tylko 900 metrów. Tam jest już względnie miło w porównaniu z betonolandem. Dziś się waham czy wybiegać, bo jutro wieczorem Bieg Powstania Warszawskiego, a chcę w nim znów urwać kilka chwil z mojej życiówki sprzed roku. Jest 36:15, a będzie?
No i tego sam nie wiem, przekonam się. W górkach pracowałem solidnie, wiadomo, można było więcej, ale bez przesady. Sporo spałem, dobrze jadłem, nigdzie się nie spieszyłem, więc i regeneracja przebiegała dość sprawnie. Odpaliłem wreszcie swoje tajne legginsy RECHARGE+, które sprezentował mi Luke Fabiański. Należy je włożyć zaraz po treningu i kąpieli nawet na całą dobę. Słowo, działają. Sam jestem zaskoczony, bo bywam sceptyczny, jeśli chodzi o takie wynalazki. Tym razem korzystam i polecam. Po długich trzygodzinnych wybieganiach w górach były najlepszą odnową biologiczną.
Moje 3 wycieczki po górkach były wspaniałe. Wąskie ścieżki, kamienie, błoto, ostre krzaki, wymagające zbiegi i podejścia. Pierwsze dwie wyprawy samotnie, ostatnia z Mikim, który zaleczył infekcję i ruszyliśmy ramię w ramię na Kozie Żebro. Tempo było w sam raz dla rekonwalescenta i podmęczonego treningiem z poprzedniego dnia. Dzień wcześniej dałem sobie w kość i choć leciałem po asfalcie to uważam ten trening za najbardziej wartościowy. Około 25 kilometrów w słoneczny poranek, trasa usiana bardzo długimi zbiegami, które starałem się pokonywać lekko na wariata i równie długie wzniesienia, którym nie zamierzałem odpuszczać. 2 godziny i 10 minut walki ze sobą, żeby w dół nie wytracać tempa, pod górę nie zwalniać i nie pękać, a po płaskim zasuwać. Końcówka była wyczerpująca, ale dobiłem do mety. I wszystko bez kropli wody, w ogóle mało piłem na tych długich biegach. Za to po powrocie niczym Spartanin – opowiedział mi tę historyjkę jeden z gości w „Kowboju” Czarek - nalewałem sobie kubek zimnej wody źródlanej, przysiadałem na schodkach tarasu, kubek stawiałem przed sobą i dopiero po pięciu minutach brałem pierwszy łyk. Dodatkowa motywacjaJ
Pomiędzy wybieganiami zrobiłem jeden trening zbiegów i podbiegów na złamanie karku. Na szczęście kark jest sztywny, znaczy nie złamany, znaczy cały. Start na rozwidleniu dwóch kamienisto – wyboisto – błotno – zielno – wodnych ścieżek i raz prawa, a potem lewa strona. Zbieg na wariackich papierach trwał ponad dwie minuty, najdłuższy około trzech, zwrot i podbieg. Chwila odpoczynku, tak około dwóch minut i ognia w dół na pazurki! Ciężka tyrka i znakomita lekcja techniki. Niesamowita jest ta intuicja przy zbiegach, przecież zasięg wzroku obejmuje najbliższe dwa kroki. Sztuka wyboru miejsca stąpnięcia i wybicia dalej jest emocjonującą i ryzykowną grą. Potknięcie to wybite zęby, chyba, że uda się wyciągnąć ręce, wtedy biada nadgarstkom. O skręceniu nogi nawet nie chcę myśleć. Myślę więc  pozytywnie, do przodu, a właściwie to w dółJ Z każdym powtórzeniem odkręcałem śrubkę niezdrowego rozsądku coraz mocniej, trzymała coraz luźniej, a tempo zwiększałem. Było ostro i fantastycznie.
Teraz ważne zadanie to nie rozłożyć się, przegnać precz czającego się wirusa. Przed rokiem poległem na Maratonie Karkonoskim przez wysoką gorączkę i startującą anginę. Ból istnienia na trasie był koszmarny. Metę osiągnąłem, ale dawno się tak nie umęczyłem. Pamiętam, że po zjeździe wyciągiem ze Szrenicy i zjedzeniu pomidorówki i naleśników, przestało mną telepać, a powrót autem do domu nieco urozmaicił mi Krzysztof Kolberger czytający audiobookowo „Karierę Nikodema Dyzmy”. Potem jednak był antybiotyk, którego teraz chcę uniknąć.
Za tydzień właśnie Karkonosze, za dwa Chudy Wawrzyniec, czyli 8 dych po Beskidzie Sądeckim, no a 1 września jednak wzywa Mont Blanc. UTMB równe 166 kilometrów! Moje marzenie! Ale o tym później. Na razie pierwszeństwo mają piękne polskie góry!
Hough!
Rosół

sobota, 14 lipca 2012

NA MATERACE!

Wszystko rozbija się o regularność. Jestem nieregularny do kwadratu! Niby biegam dużo, czasami bardzo dużo, ale nagle wpadam w tumiwisizm. Mam swoje plany, ale sam je burzę brakiem konsekwencji. I raczej nie ma żadnych zagrożeń mojego planu z zewnątrz, wszystko pochodzi i wychodzi ze mnie. Marazm, zniechęcenie, pozorny entuzjazm, zalepianie zaplanowanych treningów innymi. Jestem zdecydowanie za urozmaicaniem, bieganiem zgodnym z samopoczuciem, ale u mnie przerodziło się to w dziwne odpuszczanie. Jak nie u mnie.
Pierwszy biegowy przykład z brzegu, od nowego akapitu, to sam blog. Ponad miesięczna przerwa od ostatniego wpisu. Niby czemu? Nie miałem czasu na krótkie regularne wpisy? Nie miałem o czym skrobnąć? Przecież przebiegłem Cross nad Pilicą, Maraton Mazury, nawdychałem się jodu na trasie Dębki – Białogóra i z powrotem, podziwiałem krajobrazy na Warmii, zaraz wbiegam w swój kabacki las. A przede mną Maraton Karkonoski, Chudy Wawrzynniec, no i 1 września UTMB wokół Mont Blanc! Przepadłem w styczniowym losowaniu, ale dostałem się dzięki akredytacji dziennikarskiej, przywiozę stamtąd magiczne wspomnienia i genialny materiał filmowy do programu „O co biega?”. Ale najpierw muszę znów dogadać się ze sobą.
Po Maratonie Mazury zrobiłem nad Morzem 8 dni wolnego. Jak dla mnie od paru lat to niemal biegowe nie-biegowe wakacje. Biłem się z myślami czy nie zaliczyć w tym czasie trzech krótkich półgodzinnych treningów podtrzymujących, czy nie byłoby warto robić moje PBG (pompki, brzuszki, grzbiety:), ale nic nie wskórałem. Żarłem gofry bez wyrzutów sumienia. Może tak czasem trzeba? Teraz już to nie ma znaczenia, minęło, nadrabiam miniony czas. Nie napiszę, że stracony, bo był pełen przyjemności z Rodzinką i Przyjaciółmi, choć bez biegu. Wszystko rozgrywa się w głowie.
Zachęcam siebie do wpadania w miłe rytmy. Do regularności, rzetelności, rozwijającej powtarzalności. Gdy pisałem bloga co kilka dni, sprawiało mi to wielką frajdę, gdy piszę teraz również, brak wpisu przez miesiąc mnie męczył. Ale nic nie wrzuciłem na bieżąco. Why?  Bo zderzam się właśnie z jakąś niewidzialną biegową ścianą, przez którą nie mogę się głową i w głowie przebić. Zamontowałem drążek na parkingu kwartał temu, a podciągać się nie nauczyłem. Rzadko jeżdżę samochodem, więc mam nie po drodze, haha. Od dwóch tygodni obiecuję sobie codzienne PBG – od kwadransa po pół godziny. Nie dłużej, ale regularnie i w różnych układach, sposobów jest bez liku. Nie realizuję, zadowalam się ćwiczeniami co dwa, trzy dni. Niby nienajgorzej, ale nie w tym rzecz.
Co robiłem jeszcze przez ostatni miesiąc? Przeczytałem książkę, sukces!, haha, autorstwa biegacza i dziennikarza Wojtka Staszewskiego „Ojciec.prl”, wpadłem w warszawski klimat „Złego” Tyrmanda. Przebiegłem pilicki cross, ale niepełny, bo 4 pętle po 7 kilometrów, uznałem, że medal za półmaraton z okładem wystarczy, mierząc tydzień później w mocniejszy start w mazurskim maratonie. W Gałkowie leciałem mocno pierwszą połówkę – crossowe 21 kaemów osiągnąłem w 1h31m38s, 3 godziny z hakiem na mecie byłoby super wynikiem, ale padłem pomiędzy 25 a 30 kaemem, wskoczyłem nawet na chwilę do rzeki Krutyni, żeby schłodzić sztywne kulasy. Odcięło mnie na tyle skutecznie, że musiałem zwolnić i potem już do wyjściowego tempa nie nawiązałem. Skończyło się na 24. miejscu i czasie 3h21m35s (mniej więcej:). Potem był nadmorski bezruch, gofry w nadmiarze, winko przy EURO i rybka w panierceJ pychota, ale tym wolnym czasem powinienem pokierować ciut lepiej. Nie pokierowałem. Następnie wbiegłem mocniej w trening, kursy po trasie Dębki – Białogóra, w obie strony 16 – 17 kilometrów, powrót zawsze ramię w ramię z Pirem, a potem PBG. I odżywki, które szybko stawiały mnie na nogi! Czułem jak wraca moc. No i znów czarcia zapadka w głowie. Tylko 2 treningi w 5 dni! Wczoraj podratowałem się trochę mocnym pedałowaniem, ale aż wstyd się nawet przyznawać. Na szczęście ruszam na walkę ze sobą. Ciężko mi to wytłumaczyć. Chcę biegać i nie chcę, mam ochotę i jej nie mam, czuję endorfiny po wybieganiu, ale ciężko mi się na nie wybrać. Dlatego: „Na materace” z samym sobą!
Następny wpis za kilka dni już z Beskidu Niskiego. Z górkami wiążę wielkie nadzieje. To ma być mój etap zwrotny! „Na materace”!
Hough!
Rosół