piątek, 30 marca 2012

ENDORFINO WRÓĆ!

Mój wynik w warszawskiej połówce niósł mnie przez 3 kolejne dni. Endorfiny rozpierały mięśnie, serce i gębę w uśmiechuJ Przygniotło je dopiero późno środowe zmęczenie materiału. Nie tylko w głowie, ale i w ciele. W poniedziałek zrobiłem dzień wolny od ruchu, za to w kompresyjnych skarpetach o przeznaczeniu: recovery. Porządkowanie spraw codziennych zabrało niestety szanse na długą i rzetelną odnowę biologiczną. I nie myślę tutaj o dwudniowym pobycie w sześciogwiazdkowym spa , lecz o godzinnej solance w mojej wannie. W ciszy, samotności, nudzie i bezmyślności.
Używam soli bocheńskiej, kosztuje dyszkę w aptece, poza tym nie żałuję sobie innych bąbelkowo-pianowych specyfików, które akurat stoją w łazience. Ciepła woda koi ból, rozluźnia mięśnie. Mam jakieś dziwne opory przed czytaniem w wannie od dnia, gdy wpadłem na informację, że źle wpływa na wzrok. Według tamtego źródła hamuje się proces wytwarzania czegoś tam i to negatywnie wpływa na widzenie. Ograniczam na wszelki wypadek.
Ponieważ rzadko zażywam podobnych kąpieli, dlatego już samo leżenie jest dla mnie luksusem. Godzinka mija jak z płatka, gdyby trasa na zawodach chciała tak szybka uciekać spod stóp, haha. Tej solanki i snu niestety zabrakło mi do dziś. Płacę za to krokiem starca z ostrym bólem w lewym biodrze i nieopisanym, bo zastanawiającym mrowieniem w prawym kolanie. Niezgrabny krok szybko mija, ale nie tak powinien wyglądać mój organizm w piątek 30 marca. Dziś powinienem być zrelaksowany jak młody byczek, a czuję, że do tego stanu daleko.
Noce były zarwane z dwóch powodów. Moja Żona dostała w prezencie na ten tydzień w pracy poranki, więc pobudkę zaliczała w pół do czwartej. Ja natomiast spałem w jednym łóżku z Marysią, która z kolei walczyła z katarem prowadzącym do atomowego mokrego kaszlu. Spania niewiele w pierwszej fazie do północy, po drugiej ze stopą Marii na twarzy odbębniałem zaległości. Zawsze coś. Wtorek zaliczyłem rowerowo. Kilkadziesiąt kilometrów w dobrej kondycji, trochę wylanego potu, poza tym intensywnie w pracy. Środa to fajny trening, naprawdę.
Otóż w środę spędziłem z kamerą na AWF-ie cały dzień z piłkarskimi sędziami ekstraklasy. Pierwsza część teoretyczna minęła dość sprawnie, a po niej przyszedł czas na testy biegowe. Rozgrzewka zgodnie z założeniami sędziowskimi UEFA, wreszcie 6 sprintów na odcinku 40 metrów. Czas na wykonanie każdego zadania 6,2 sekundy. Sporo, ale nieduże przerwy na odpoczynek, a w zanadrzu clue programu: 10 sesji 30-sekundowych. W sprintach, tak zapomnianych przez moje mięśnie i plany treningowe, trzymałem się w przedziale: 5,50-5,60, ostatni odcinek poleciałem z kamerą w dłoni. Czas 6,04, więc pod wymaganą granicą, z 11-kilogramowym balastem (waga niezbyt poręcznej kamery xdcam!), dodał optymizmu nam wszystkimJ
Sesje 30-sekundowe to jeden z ulubionych treningów szybkości w przygotowaniach do maratonu Norriego Williamsona, trenera z RPA. Ja zazwyczaj wykonuję je w lesie albo przy pobliskim polu w rytmie: 30 sekund około 150-160 metrów, potem 30 sekund truchtu. Dla sędziów głównych są natomiast następujące kryteria: 30 sekund po bieżni na 150 metrów i 35 sekund w marszu, czyli przychylniej niż u Williamsona. Niebawem ma to być jednak właściwe 30 na 30. Wiatr robił swoje, dmuchało konkretnie na jednej prostej, ale wszyscy zaliczyli. Dla mnie była to czysta przyjemność. Nie zrobiłem jednak potem rozbiegania i znów sprawiłem swoim mięśniom małe kuku. A za błędy się płaci. Czuję to do dziś.
Czwartek właściwie trudno nazwać dniem z treningiem, choć niemal od 10:00 do 15:00 w stroju biegowym. Nagrania zdjęć do czołówki nowego programu, czyli masa powtórzeń i zrywów na potrzeby kamery. Ponadto zimnica i nieoczekiwane zmiany aury przez mocny wicher. Ale za to noc w mocnym śnie przez 9 godzin. Bosko!
A dziś właśnie zaraz wybiegam z pracy do domu na solankę. Better later than never!
PS. Wnioski z tego tygodnia: po pierwsze odnowa biologiczna! Po drugie odnowa biologiczna! Po trzecie odnowa biologiczna i trening! Muszę zakupić stick do masażu!
Hough!
Rosół

poniedziałek, 26 marca 2012

WIWAT SUPERKOMPENSACJA!

Za mną dziwny życiowo i biegowo tydzień. Od poniedziałku do niedzielnego startu 7. Półmaratonu Warszawskiego zaliczyłem cztery jednostki treningowe, piąta to zawody. W pracy miałem ostro interwałowo codziennie. Najważniejszy trening wypadł na czwartek, czyli dzień z nagraniem do dwóch programów, więc solidnie napakowany robotą. Ale wiedziałem, że muszę i to nakręciło mnie na pozytywne myślenie o niedzielnej połówce. Ale nim przekroczę linię mety wracam do startu tygodnia.
W poniedziałek po intensywnym weekendzie zrobiłem swobodne wybieganie, 12 kilometrów po 4:45, wtorek odpuściłem biegowo, w środę, zabijcie mnie nie pamiętam, ale kołacze mi w głowie jakaś 14-stka w średnim tempie. Chyba tak. wreszcie czwartkowa superkompensacja, czyli budowanie mocy na niedzielę. Jednak niewiele brakowało, żebym odpuścił. Miałem wystartować o świcie, trochę ponad 72 godziny, niezbędne do właściwych reakcji w organizmie biegacza, żeby cały proces przebiegł zgodnie z założeniami. Postawiłem na obowiązki pracowo – domowe, potem miałem zdjęcia do nowego programu biegowego, jako twórca i tworzywo, a po szybkim prysznicu kolejne nagranie, tym razem po drugiej stronie Wisły. Dzień pełny jak pielucha niemowlaka po butelce mleka.
Dopiero o 17:00 skończyłem zdjęcia, do domu dystans ponad 21 kaemów, do firmy kilkanaście. Dźwiękowiec Wojtek jechał tam ze sprzętem, więc spakowałem swoje ciuszki codzienne, włożyłem lekki zestaw biegowy i ruszyłem na spóźnioną o 8 godzin superkompensację. Ale nie róbmy z biegania aptekiJ
Pogoda była idealna, zachodzące słoneczko, rześki chłodek, na stopach dawno nieużywane lekkie pumki faas 250, wykorzystywane przeze mnie do szybszych startów, leciałem w nich nawet dwa maratony. Na pewno na interwały, dyszki i temu podobne są w porządku. To miał być ich tegoroczny treningowy debiut i przetarcie przed półmaratonem. Zdały egzamin, gorzej skarpetki, zdarłem pod drugim palcem stopy skórę, trudno, nie umręJ Mój trening zacząłem od testu swojego stanu ogólnego samopoczucia. Głowa wydawała rozkaz, że 8 x 800 metrów należy wykonać, ale nie wiedziałem co na to reszta ciała. Ruszyłem więc zdecydowanie przez tuzin minut. Rozkręcałem się z każdym krokiem, mimo przemęczenia i braku rozgrzewki. Tempo szacuję na 4:15 per kilo +/- 5 sekund. Lekko niosło w lekkich butach po równym asfalcie. Potem 5 minut ogólnorozwojówki wzdłuż Wału Miedzeszyńskigo i ostatecznie 7 x 2:30 bez pieszczot. Trasa wzdłuż Wisły i przez nią Mostem Siekierkowskim była w sam raz na ten trening. Pusta, szybka, z lekkim urozmaiceniem ukształtowania terenu. Zostało jeszcze 12 minut na schłodzenie w spokojnym truchcie i z uśmiechem na twarzy po zaliczonym w dobrym stylu i zdrowiu najważniejszego treningu. Pierwszy raz superkompensowałem swoje moce przerobowe przed startem tak rzetelnie i zgodnie z prawidłami na 3-4 dni przed startem. Zazwyczaj słabiej wytrenowanym lub starszym biegaczom zaleca się takie zajęcia na 4 dni przed zawodami, żeby zdążyli odpowiednio się zregenerować. Reszta na 72 godziny do biegu. Muszę dodać, że w czwartkowy wieczór napatoczył się Sąsiad z Synkiem i łyknąłem dwie porcje, takie od serca, single malcika, saute, bo nie profanuję smaku whisky żadnym lodem, colą czy innym dodatkiem.
Piątek spędziłem w Krakowie na wywiadzie i meczu. Bez treningu, za to dużo spacerowania po Błoniach, rynku i plantach. Do tego pyszny trzydaniowy obiad, wiem, poszedłem po bandzie, ale w Trattorii Pergamin, niedawno otwartej włoskiej knajpce przy Błoniach, było pysznie. Pod każdym względem, od serwisu po smakowitości na talerzach. Mój zestaw to polenta z grzybami na ciepło na przystawkę, krem ze szparagów z olejem lnianym, na drugie gnocchi z krewetkami i cukinią, wreszcie w ramach lekkiej przesady na wynos kawał czekoladowego ciasta z chrupkim spodem i galaretką malinową on top. Niby sporo, ale porcje nie były ogromne jak u Chińczyka w budzie, w sam raz, żeby poczuć się komfortowo. Poza tym w Pergaminie spędziłem z Kumplem Markiem ponad godzinkę. Wolne tempo, spokojne trawienie, wszystko ułożyło się klawo. Karbolołding na medalJ
Przekimałem u innego Kumpla i o świcie miałem dylemat. Wyrobić dodatkową godzinkę snu, w końcu przedostatnia przed startem to najważniejsza noc, czy jednak przed wyjazdem wyskoczyć na Błonia na rozruch, a dokimać w pekapie. Wybrałem tę drugą opcję i znów trafiony wybór. Kwadrans żwawego biegu, trochę ćwiczeń w truchcie, wymachów rękami i nogami, króków dostawnych i przeplatanek, a potem 3 dłuższe rytmowe przebieżki i powrót w truchcie. 3 szybkie, krótkie serie PB bez G i przysznic. Sobota minęła znów w biegu, ale pracowym i domowym. Nie zapomniałem o nawodnieniu, ale tym razem postawiłem na napój aloesowy i wodę Piwniczankę – moja ulubiona. A aloes łączy dwie dobre sprawy w jednym – wartości wodne i niezbyt przesadną słodycz. Lubię smak, więc duża butla nie stanowiła problemu. A do tego niepełna druga Piwniczanki zatankowały mnie do pełna.
Niedzielna pobudka z lekkim opóźnieniem wskutek męczącego kataru i kaszlu Marysi, Bidulka;(, a także zmiany czasu o godzinkę. Bieg do metra, w drodze śniadanko, czyli rogal z czekoladą i izotonik, jazda pod Stadion Narodowy, tam odbiór numeru, umówienie kwestii zdjęć z ekipą, brawa dla Anity i Kuby oraz reszty za super koordynację! A potem szybka rozgrzewka, kilka dłuższych przebieżek pod górkę i na start. Martwiłem się trochę o fizjologię, lecz ciężką sprawę załatwiłem w domu, a pół litra izotoniku zabrałem w sobie na trasę. I ruszyłem z pierwszej strefy z kamerką go pro hd hero2 w dłoniJ
Moim celem był bieg poniżej 4 minut per kilo, pod kątem maratonu w Łodzi w połowie kwietnia. Oczywiście, żeby zrobić życiówkę, ale samemu nie wiedząc co ja w sobie mam po takim tygodniu, po szarpaninie pracowej, po wciskaniu treningów w każdą wolną chwilkę. Stwierdziłem jednak, że gdybym miał się nad tym zastanawiać to pewnie w ogóle nie powinienem wyłazić z domu. Poleciałem. Pierwszy raz nie wziąłem paska od pulsometra. Pobiegłem więc bez odczytu tętna, żeby się nim nie sugerować, że za wysokie. Po bandzie, na maksa!
Kamerka w ręku nie była żadnym obciążeniem, nawet uważam, że lekko odciążała mój umysł. Ja mam problem z zawodami w Warszawie, bo nie dość, że odliczam kilometry to dodatkowo znam każdą mijaną ulicę, każdą stołeczną dziurę. Tym razem było łatwiej. Sam bieg opiszę kiedy indziej, a może zwyczajnie załączę jakiś szybki filmik z go pro hd, jeśli w ogóle coś z tego wyszło. Miałem na trasie tylko jeden kryzys, tak koło 12 kilometra przed ostrym podbiegiem pod Agrykolę. Mała grupka, z którą biegłem niemal od startu, złożona z dwóch Dziewczyn i trzech Facetów zaczęła po półmetku ode mnie uciekać. Myślałem, że zwalniam, ale okazało się, że to Oni podkręcili tempo. Moja druga dyszka była ciut wolniejsza, wspomniana grupka wpadła na metę kilkaset metrów przede mną. Mój czas to 1 godzina 20 minut i 10 sekund. Liczyłem na więcej, dosłownie, bo coś tuż poniżej 1h 24min, a tu proszę, 89 miejsce w klasyfikacji generalnej i super wynik w kontekście zbliżającego się łódzkiego maratonu. No i na deser pudło w klasyfikacji dziennikarzy za Krzyśkiem Dołęgowskim z bieganie.pl. Ale to mocarz, UTMB (166 km) wokół Mont Blanca zakończył na 30 miejscu z genialnym czasem. Wstydu nie ma, dalej płynę na endorfinach, które mną zawładnęły bez reszty! Wiwat superkompensacja!
Hough!
Rosół

niedziela, 18 marca 2012

TRUCIZNA, BIEG i BIODERKO!

W czwartek postanowiłem lekko poluzować rankiem, skupiłem się tylko na PBG, 4 serie, mocno i rzetelnie. Potem ruszyłem do pracy na prezentację wiosennych nowości promocyjno – programowych, podczas której byłem moderatorem wespół z jedną z Koleżanek z marketingu. Konferencja zakończona była lunchem, na który serdecznie wszystkich gości zaprosiłem, nie omijając rzecz jasna siebie. Byłem głodny, więc z apetytem i bez umiaru odkurzyłem dwa talerze różności typu łosoś marynowany, bakłażany i papryki grillowane, sałata rzymska z pestkami dyni, kawałek zapiekanki ziemniaczanej, znów trochę łososia, potem deserki i owoce, typu tarta z budyniem, ananas i melon, wreszcie znów z łakomstwa trochę na słono przekąsek i wreszcie kawką zamknąłem żołądek. No i się doigrałem. Godzinkę później wstrząsnęły mną dreszcze, mięśnie straciły moc, zaczęły boleć, a w brzuchu niezdecydowanie pomiędzy kierunkiem ewentualnego zwrotu.
Zwrot jednak nie nastąpił, a zatrucie przybierało na sile. Jestem zwolennikiem metody dwóch palców w skrajnych przypadkach, jednak tym razem przeoczyłem decydujący moment. Trucizna zaczęła krążyć. Męczyłem się całą noc, niby ją przespałem, ale z przerwami, przewalanką na boki i rwaniem w mięśniach i głowie. Piątek i weekend biegowo zapowiadały się tragicznie.
Cały piątek spędziłem w domu, zrobiłem sobie tzw. dzień mrówki, czyli sprzątanie, segregowanie, czesanie Psic, pieczenie, także leczenie węglem i smectą. Po południu wraz z nastaniem pięknej wiosennej pogody jak ręką odjął. Zatrucie zwalczone, bez ekscesów, gorączek, lewatyw i innych wątpliwych atrakcji. Być może coś mi zaszkodziło, być może zaszkodziłem sobie sam obżarstwem, w końcu jeden z grzechów głównych. Umiar mile widziany w każdym życiowym kroku.
W sobotni ranek wybiegłem na wojobieganie. Przy, a właściwie w Lesie Kabackim jest jednostka wojskowa, przy której odmierzony jest odcinek 500-metrowy z podziałką co 100 metrów, idealny na interwały. I to o każdej porze roku, dnia i nocy. Zimą jezdnia i chodnik są odśnieżone dla generałów, latem asfalt skryty jest w zbawiennym cieniu drzew. O świcie jest pusto i cicho, po zmierzchu wątłe światło ulicznych latarni wystarcza do mocnego biegania. Czołówka nawet niepotrzebna. Prawie dwukilometrowy dobieg to znakomita rozgrzewka i kapitalne schłodzenie na koniec. Ja postanowiłem zrobić 7 razy 1000 metrów poniżej 3 minut i 30 sekund. Nie wiedziałem czy po zatruciu już ani śladu, trochę obawiałem się reakcji na ciepełko, do którego mój organizm jeszcze nie przywykł, ale ubrałem się lekko i poleciałem. Było niełatwo, ale nie nadmiernie ciężko. Najbardziej we znaki dało mi się pragnienie. Dlatego po szóstym tysiączku, wszystkie jak jeden mąż wyszły po 3’28”, poleciałem do sklepu i na kreskę wziąłem isostara. To był warunek konieczny do zaliczenia ostatniego kaema. Poszedł jak z płatka dzięki zastrzykowi płynu i energii.
Pewnego dnia rozmawiałem z trenerem Janem Marchewką, podpytywał mnie o bieganie kilometrówek. Zainteresowały go przerwy pomiędzy poszczególnymi powtórzeniami. Zalecał, żeby to było około 5 minut, jeśli lecę półtora minuty szybciej. Do pełnego wypoczynku. Inny z trenerów, z którym o tym rozmawiałem sugerował przerwy jednak krótsze załóżmy po 4 minutki z hakiem. Postanowiłem wypośrodkować na 4’45”. Było w sam raz.
Cały dzień czułem jednak ostry ból w lewym biodrze, w górnej tylnej części na przyczepie. Najtrudniejsze było i jest nadal wstawanie z łóżka lub krzesła po chwilowym bezruchu. Jak dziadek, wprawdzie bez skrzypienia, ale solidnie utykając pokonuję pierwsze metry, z każdym krokiem jest jednak lepiej, podrażnione miejsce się rozgrzewa. Ponieważ dłuższe wybieganie przerzuciłem w planie na wtorek, a w ogóle za tydzień półmaraton w Warszawie, więc dziś wypadłem na solidny rossbieg po wczorajszych tysiączkach. Miało być sprawnie, w tempie i na temat.
Zaliczyłem 15 kaemów po 4 minuty 25 sekund na niewysokim tętnie, co mnie podbudowuje i cieszy, bo świadczy o postępie. Tym bardziej, że leśne ścieżki były solidnie ubłocone w niektórych miejscach i buty grzęzły całą podeszwą przez dziesiątki metrów, ale bez wpływu na narzucone tempo. W domu zrobiłem 4 serie PBG, ciężko szło, bo wczoraj najpierw na spacerze na placu zabaw pomęczyłem drążek, gdy Marysia szalała na karuzeli, a potem wprawiłem się w dobry nastrój różowym winkiem w nadmiarze. Biodro czułem w każdym kroku, trzeba łyknąć przeciwzapalne specyfiki i znaleźć maść do wcierek. Musi się wyciszyć, bo za tydzień czas na życiówkę w warszawskiej połówce. Na ile lecę? Na pełną moc!
W poniedziałek, góra wtorek chcę kupić buty startówki. Nigdy nie miałem, trochę za krótki czas do obiegania ich przed startem w półmaratonie, ale w sam raz na Łódź Maraton w połowie kwietnia, a to mój nadrzędny cel. Połówka jest mocnym startem, jednak tylko sprawdzianem na co porywać się w Łodzi 15 kwietnia. Na pewno na złamanie „trójki”, ale o ile? Oto jest pytanie! Na razie bez odpowiedzi, haha.
Hough!
Rosół

środa, 14 marca 2012

TEMPO TĘPOLU!

Hmm, na czym to ja skończyłem? Chyba na czwartku. Popołudniowej dokrętki nie było, zacząłem wpadać w magiel, z którego wydostałem się dopiero we wtorek przed północą. Jednak zacznę od początku.
W piątek miałem nagrać wywiad i skomentować mecz w Krakowie. Poza tym dojechać tam z Warszawy, przygotować się do obu zajęć o świcie, spakować i wrócić następnego dnia pierwszym pociągiem. Na trening przed odjazdem zostało mi w piątek dokładnie 55 minut. Postawiłem na interwał 3 razy 2 kilometry + 1200 metrów. Pierwsza rozgrzewkowa „dwójka” w 7:50, następne już po 7:30, ostatnie 1200 – to 200 metrów na maratoński finisz, więc pełna moc – już bez patrzenia nawet na zegarek. Krótkie schłodzenie i w drogę. Rosół w delegacji. Tempo życia od tej pory gwałtownie przyspieszyło! Ale postanowiłem wykorzystywać każdą wolną chwilkę na relaks. Podróż pociągiem bez butów, z rozprostowanymi w miarę możliwości nogami. Dobry posiłek zaserwowany przez mojego rozmówcę, czyli Kucharza Reprezentacji Polski Tomka Leśniaka, ugotowany podczas wywiadu makaron pełnoziarnisty z krewetkami i dorszem z warzywnego bulionu, hmm, marzenie, niebo w gębie. Mecz skomentowany na siedząco, dobre warunki na Wiśle, wreszcie nocleg w hotelu, 5 godzin twardego snu i powrót pekapem do domu. Mały błąd w sobotni ranek, bo nie wziąłem z hotelu ani nie kupiłem na dworcu wody na drogę i trochę mnie podsuszyło, tym bardziej, gdy zjadłem pysznego precla z solą. Ale na dworcu Zachodnim kupiłem i wypiłem spokojnie całą ice tea, więc gdy wybiegłem na godzinny trening do lasu, było ze mnę w porządku. I tu zaskoczenie, myślałem, że będę się zamęczał, jednak swobodnie wyszła pętla, w sumie 12 kilometrów po 4 minuty 20 sekund. Dwukrotnie wpadłem na Pedra, który szlifował drugi zakres przed niedzielnym startem w maratonie na Cyprze, ale okazało się, że było mu ciężko. Ja czułem się wręcz odwrotnie, lekko, żwawo i swobodnie. W domu PBG, super długi spacer z Marysią, Loko i Jędrusiem po Ursynowie i przygotowanie do wieczornego angielskiego meczu. W nocy z soboty na niedzielę spałem krótko, ale intensywnie. W niedzielę przyszedł czas na „Baby loves disco”, czyli Marysine urodziny i życie na wariackich papierach. Niestety bez biegania, mimo, że byłem nawet przebrany za biegacza, że jak się już rozebrałem bez kroku w biegu, to spakowałem ciuchy do torby na później. Musiałem odpuścić niedzielny trening w ogóle. Ale gdy po całym dniu wróciłem do domu o 22:30 to przewróciłem się i już nie wstałem. Spałem twardo, ale znów przykrótko.
Poniedziałek to czas na całodniowy kurs na spotkania ze studentami w Lublinie. Na trening, tarrraaam, 40 minut. Tyle zostało, bo budzik, który zadzwonił kwadrans przed piątą, stanowczo wyłączyła moja Żona, prosząc, żebym pospał i się zregenerował, bo mnie trafi szlag  w tym pędzie. Posłuchałem, było warto. Wykorzystałem dawno nie używany w moim treningu krótki, mocny akcent szybkości. Był on integralną częścią planu biegowego w przygotowaniach do mojego pierwszego maratonu autorstwa Norriego Williamsona. Lubiłem wtedy tak zwane 30 na 30, bo nie byłem  przyzwyczajony do bardzo długich wybiegań, nie czerpałem z nich jeszcze tak dużej radości, cały czas preferowałem wysiłek bliższy piłkarzowi niż biegaczowi. 30 na 30 to trening wyjęty z egzaminu sędziowskiego – 30 sekund na 150 metrów, potem 30 sekund odpoczynku w truchcie, sędziowie mają w marszu i znowu z kopyta. Zrobiłem tak 20 minut, czyli 20 x 150 = 3000 metrów na submaksymalnej prędkości. Norrie Williamson proponuje ten trening na bieżni wokół stadionu, u niego na pełne koło wchodzą dwa powtórzenia. A nawet odrobina więcej. Towarzyszyły mi oczywiście obie Psice, bo biegałem wzdłuż pobliskiego pola po zmrożonej, dość nierównej nawierzchni. Ale weszło solidnie w nogi, co poczułem w drodze autem do Lublina, jako pasażer. Tyłek bolał koszmarnie, zwłaszcza z powrotem, gdy nawarstwiło się zmęczenie. Przyczepy gwałtownie potraktowanych sprintami mięśni dwugłowych ud rwały ostro. Dostany w prezencie miód pitny dwójniak łagodził ból, bo był pyszny!
I nastał wtorek. Przestałem sobie wyrzucać, że tak mało nabiegałem w poprzednie dni, po prostu nie dałem rady inaczej. Nie byłem w kinie, ani na popijawce czy dyskotece, tylko cały czas w pracy albo drodze. I tak wycisnąłem wolny czas jak cytrynę. A we wtorek miałem nagranie Eurofana, a wieczorem derby Liverpoolu. Wreszcie zrobiłem długie wybiegania, w sumie 34 kilometry! W dwóch ratach, najpierw z Ursynowa na Pragę opłotkami 16,5 kaemów, a z powrotem prawie 18 kilometrów z dwoma kryzysami. Gdy dobiegałem do stacji metra Ursynów byłem przekonany, że kupuję bilet i pozostałe 4 kilometry pokonam po szynach. Ale się nie poddałem. Chwilę potem zadzwoniła Żona i myślałem, że może przejeżdża gdzieś w okolicy i się załapię na szybszy powrót na kołach. Nic z tych rzeczy. Paręset kroków dalej miałem w głowie już tylko jeden cel: dom. I to w biegu do samego końca. Udało się. A derby były kapitalne, w ogóle Świat przepełniony miłym zmęczeniem i endorfinami wygląda cudnie.
Dziś w lesie błotko, ale i tak miło. Czułem się jak Shrek na swoim bagienku. Tuzin kilometrów po 4:35, bez pośpiechu, z poczuciem, że nigdzie nie trzeba się spieszyć. Klawo jak cholera! A jak wpadam w taki magiel jak w ostatnich dniach i tracę na chwilę humor, entuzjazm i serce, to zawsze powtarzam sobie teksty z „Tytusa, Romka i A’Tomka” – „tempo Tępolu” – to do Tytusa i „jestem wielodzielny” – to o TytusieJ
Hough!
Rosół

czwartek, 8 marca 2012

ZA PLECAMI!

No to się narobiło, kilka dni bez wpisu, wrrr, nie znoszę nieregularności. Ale w sumie wolę opóźnienia i niedoróbki w pisaniu niż w bieganiu. A treningowo jest świetnie. Mroźne poranki podrywają mnie spod kołdry bez ociągania, niemal, bo dzisiaj miałem ciut trudniej. Ale nie dałem się przygnieść pierzynie, kwadrans po szóstej wbiegałem do lasu. Ścieżki twarde, słońce o kształcie i kolorze dojrzałej pomarańczy, dziś dwie sarenki napotkane w biegu, sporo biegaczy jak na tę porę roku i dnia. Pogoda rozpieszcza nas tej zimy, przed rokiem było w lesie bagno i bajora. Biegało się jakimiś dziwnymi obiegami albo z nawrotami co kilka kilometrów, a buciska były ubłocone koszmarnie. Teraz można latać pętle w każdym kierunku, piękne odbicie, buty się ciesząJ
W poniedziałek zrobiłem dzień wolny, to powrót do przyzwyczajeń sprzed dwóch lat, gdy trzaskałem plan Greifa. Herr Greif to zwolennik długiego treningu w cyklu 7-dniowym o przebiegach ponad 100 kilometrów. Treningi urozmaicone, w różnych tempach, są kilometrówki, dwójki i trójki, natomiast ukoronowaniem tygodnia jest 35–kilometrowe wybieganie. Im bliżej startu w maratonie, tym szybszy końcowy odcinek. Pierwsza część zawsze jest wolna, jak w zawodach. Opinie na temat Greifa są różne, nie ma obojętnych. Ja czułem się po pierwszym 8-tygodniowym BPS-ie, Bezpośrednim Przygotowaniu Startowym kapitalnie. Odbębniłem cały plan na 3h w maratonie prawie perfekcyjnie. Ale wtedy nie miałem doświadczeń z dzisiaj i zamiast ustawić wszystko pod życiówkę w ciepłym miejscu, postawiłem na miły, amatorski Dwumaraton Bydgoski. Wspominam go z sentymentem, dojechałem na darmowy nocleg w hali sportowej w piątek, poznałem Starą Gwardię, posłuchałem pięknych opowieści Facetów, którym bliżej wiekiem nawet do moich Dziadków niż do Ojców, a co tydzień startują w zawodach. To Ich sposób na życie. Gdy znajomi pytają mnie czy na starość nie będę wrakiem, od razu mam przed oczami Stasia Giemzę i jego Towarzyszy. Wybierzcie się na trudny czerwcowy maraton w Lęborku, poznacie potęgę Weteranów. Zostałem wprawdzie Mistrzem Polski Dziennikarzy, ale mój czas był beznadziejny – 3h15m. Poza tym nie mam pewności czy nie byłem jedynym dziennikarzem w całej stawce, haha. Weteranów było znacznie więcej, nawet przede mną na mecie. A bieg wymagający, po asfalcie, ale z wieloma długimi podbiegami i zbiegami.
O planie Greifa napiszę niebawem, zresztą niebawem znów w niego wskoczę, choć w niepełnym zakresie. Zimą 2010 roku czułem się kapitalnie, ale na starcie Dwumaratonu Bydgoskiego stanąłem źle ubrany, niepewny, nie znając trasy (kilka razy źle poleciałem, musiałem nawoływany przez innych uczestników nawracać), w złym obuwiu. A i tak bawiłem się wspaniale. Zająłem czwarte miejsce z czasem 3h21m z sekundami, nikt nie złamał trójki. Jak na biegowego żółtodzioba, śnieżno-roztopowe warunki panujące na pętli wokół Kanału Bydgoskiego i moje asekuranckie podejście wypadłem bez wstydu. Teraz wiem, że nie udało mi się tak rzetelnie przepracować żadnej z dwóch następnych zim, włącznie z tą. Wracając do ubioru, to byłem zbyt stanowczo okutany grubymi ciuchami, para buchała uszami, pierwsze frycowe. Miałem na stopach pościerane na podeszwach zbiegane letnie adiki, ślizgałem się solidnie, zaliczyłem na trasie dwie gleby, drugie frycowe. Trzymałem się kurczowo tętna, bo się naczytałem pierdół w internecie i ukradkowo, nerwowo spoglądałem co sto kroków na pulsometr, żeby nie wyskakiwać ponad 160 uderzeń pikawki na minutę, trzecie frycowe. To nauka, ale i super wspomnienia. Nie żałuję, trójka kiedyś pęknieJ
Wtorek to czas na BNP – Bieg z Narastającą Prędkością, ale bez wykręcania jakiegoś zawrotnego tempa. 6 kilometrów po 4:30, 5 kaemów po 4:15 i 3200 metrów z finiszem maratońskim po 4 z  haczykiem. A na koniec 1 kilometr schłodzenia i ogólnorozwojówka z Psicami. Do tego PBG, 3 serie.
Środa o świcie i skok formy i samopoczucia. Na niewysokim tętnie niosło mnie 17 kilometrów poniżej 4:30. To jest właśnie mój cel, żeby w takich tempach albo kiedyś nawet szybciej robić dłuższe wybiegania. W domu 4 mocne serie pompek, brzuszków i grzbietów.
Dziś kołdra trzymała mocniej w wyrku, jednak po piątej wstałem, zapaliłem światło w łazience na pełną moc i po chwili już nie pamiętałem o pieleszach domowych. Myślami byłem już na ostrym powietrzu, to rzeczywiście była mroźna noc. Ale las znów witał mnie czystością wiatru i budzącego się ze snu słońca. Miałem krótki postój na 7-ym kilometrze, ale szaaa, żeby leśniczy mnie kiedyś nie odstrzeliłJ W sumie wyszło 16 kaemów w lżejszym tempie po 4:40, na pełnej swobodzie w mięśniach, płucach i sercu. Przed mną trudny weekend, będzie sztukowanie treningu, dlatego rozważam dziś jeszcze jakąś wieczorną leśną dokrętkę.
A dla tych, którym z różnych powodów nie wychodzi wierszyk:
„Kiedy bierzesz rozbrat z biegiem / forma tkana marnym ściegiem! / Stopa ciężko z wolna człapie / tyłek marzy o kanapie / wałek z boczkiem w parze rośnie / wzrok spode łba tnie ukośnie / bezruch stoi jak ość w zębie / niech cholewa da luz gębie! / Wkładaj buty, trzaśnij drzwiami / miej je tylko ZA plecami”J
Hough!
Rosół

poniedziałek, 5 marca 2012

DOBRY WEEKEND!

Piątek – weekendu początek, rany, jak ja nie znoszę tego określenia! Dla mnie to wcale nie żaden powód do fanfar, wiwatów, pikników. Sobota i niedziela to mój główny czas pracy, najczęściej właśnie w piątek mam paradoksalnie najwięcej czasu na bieganie. Tak było 2 marca, więc spokojnym tempem wykręciłem „oczko”. Półmaraton zaliczyłem w 1 godzinę i 40 minut, czyli poniżej 5 minut na kilometr. I właśnie o to chodziło, bo brakuje mi dłuższych, spokojnych wybiegań. Standardowe długie niedzielne loty odpadają, ponieważ wtedy mam niewiele ponad 90 minut na trening. W piątek do biegu nie dołożyłem PBG, dałem swoim niezidentyfikowanym bólom i trzaskom w torsie chwilę na luźny, niczym niezmącony oddech.
Na sobotę planowałem start w Biegu górskim na wydmach w Falenicy, ale Marysia zarwała sobie i nam Rodzicom całą nockę. Od północy do 3:30 były próby odkrztuszania, przeganiania kaszlu, wreszcie usypiania. Nasza Córeczka wolała postawić jednak na zabawę i skoki po łóżku, ale jakoś udało się Ją spacyfikować i namówić na kontynuację snu. Dorobiłem 3 i pół godzinki drzemki do siódmej i zacząłem gonić w piętkę. Przygotowanie do pracy, Maria, Psice, wreszcie trening, na który została godzinka. Ruszyłem na „trójki” i to był świetny strzał. Pierwsza rozgrzewkowa wyszła w 12 minut 30 sekund, czyli po 4’10” per kilo. Nic specjalnego, ale po kilkuset metrach rozgrzewki to i tak nieźle, potem kilometr truchtu i znów ostre 3 kaemy, ale tym razem w 11’30”. Ostatnia „trójka” była najszybsza w 11’20”. Krótkie schłodzenie, szybkie trzyseryjne PBG i tarrraaam, wreszcie wieszanie drążka! Piro zamontował go koncertowo, naprawdę Złota Rączka. Ja chyba tydzień bym myślał i bym nic nie wymyślił, trzeba mieć dryg. Drążek wisi dumnie, ale niedostrzegalnie na moim podziemnym miejscu parkingowym, w zacisznym zakątku, w miarę ciepłym zimą i chłodnym podczas skwaru. Tak jak należy. Od dziś ruszam na pull-upsyJ
Sobotni las przed południem zaczynał puszczać po przymrozku w pełnym marcowym słoneczku. Górna warstwa, zmrożona nocą, rozmazywała się pod podeszwami, woda zaczęła delikatnie wypływać na wierzch. Jednak w porównaniu z lasem sprzed roku, teraz warunki są wprost komfortowe. W niedzielę koło ósmej było wręcz genialnie. Dwa kilkusetmetrowe pasy najbardziej uczęszczanych ścieżek były nierówne, bo mróz utrwalił ślady stóp, wózków i kół rowerowych w rozklapciałym błotku, ale reszta pętli równa i twarda jak stół. Z Pedrem wpadliśmy na siebie na 4. kilometrze, a potem rześkim krokiem zakręciliśmy w sumie 18 kilometrów. Miły lot przy gadce i zdrowym tempie, zakończony mocnym 200-metrowym akcentem. Ja jeszcze chwilkę potem na spacerze z Psicami dołożyłem 7 odcinków po 150 metrów wokół mojego pola. Mięśnie dostały dodatkową porcję bodźców dynamicznych. Czucie głębokie pobudzoneJ Pogoda była przednia, słoneczny przymrozek. Czystość powietrza, nieba i dziennego światła.
Mój napięty grafik niedzielny w pracy (wywiad, montaż, komentarz) sprawił, że powrót do domu o 20:00 był niemal równoznaczny z końcem funkcjonowania w pionie. Zrobiłem sobie pyszną sałatkę z rucolą, pomidorkami koktajlowymi i suszonymi, piórkami czerwonej cebuli, lekko przeterminowaną mozzarellą (była smaczna, raptem 2 dni opóźnienia;), oliwą, gęstym słodkim balsamico i dwiema pajdami czarnego chleba. Pychota! Gdyby nie postanowienie 366 dań na 366 dni, pewnie zasnąłbym jak zabity od razu. A tak zjadłem sałatkę, wypiłem lampkę białego wina i… odpłynąłem. Do sypialni zostałem zagoniony z pokoju koło północy, po drodze zahaczyłem o pastę i szczotkę do zębów. Sen był niezbędny, bo miałem okropny ból szyi i głowy po powrocie z pracy. Dziwna sprawa, bo gardło było w porządku, ale reszta szarpała nieznośnie. Jakby zawiane. Dziś jak ręką odjął. Pewnie zbyt duże natężenie ruchu i emocji jednego dnia. Ale przynajmniej nawadniałem się i dokarmiałem w niedzielę smakowicie. Jutro długo zapowiadana wizyta u lekarza, mam nadzieję, że już wyzdrowiał, bo w piątek właśnie wskutek jego choroby nasze spotkanie odwołano. Krew bulgocze przed badaniamiJ
Hough!
Rosół

czwartek, 1 marca 2012

PRZESILENIE!


Nagłe ataki wiosny zimą mnie wykańczają. Czuję się zużyty, wyeksploatowany, bezsilny, ciężki. Taki byłem właśnie w środę po nagraniu studyjnego programu. Fakt, sam się do tego solidnie przyłożyłem, bo znów od rana do wczesnego popołudnia przeczołgałem organizm na jednej kawie, bez grama wody, z ledwie dwiema szybkimi kanapeczkami, które w locie zjadłem w trakcie, a właściwie w antrakcie. Gdy wybiegłem z Pragi na Kabaty, szacowałem dystans na 20 kilometrów, a gęba śmiała mi się od ucha do ucha. Powitało mnie słoneczko, sucha droga, no i wreszcie ja powitałem w tegorocznym debiucie moje vomero6, przepadam za nimi na długich trasach. Wygoda i uroda w jednym.
Temperatura podskoczyła do 8-10 stopni Celsjusza, a ja ubrany byłem standardowo tej zimy – długie legginsy, koszulka techniczna z półgolfem, kurtka zimowa, cienka czapka i rękawiczki, a na grzbiecie plecak. W zeszłym roku długo szukałem plecaka biegowego na bieg w Alpach i temu podobne, bo otrzymany dwa sezony wcześniej w prezencie i w dobrym stanie salomon od Pedra solidnie się wysłużył. Myślałem o raidlight’cie, salomonie, ale ostatecznie wybór padł na dwu, a nawet trzykrotnie tańszą quechuę decathlonową. Pojemność 10 litrów, kieszonki po bokach, dość odporny na deszcz i naprawdę wygodny. Poza tym zgrabny, pakowny i ładny. Bardzo go lubię za stosunek jakości do ceny i odwrotnie.
W plecaku miałem poza kilkoma lekkimi ciuchami pewną tajną Marysiną pasożytniczą, schłodzoną przesyłkę do analizy, resztę ubrań cywilnych ekipa zdjęciowa serdecznie zobowiązała się podrzucić do firmy na recepcję. Moja trasa przebiegała ulicami Warszawy. Dworzec Wileński, Teatr Powszechny, Stadion Narodowy – wieczorem czekał mnie mecz Polska – Portugalia na zaproszenie Fabiana w loży wśród przyjaciół (było SUPER!), potem Saska Kępa i błąd. Pomyliłem Zwycięzców z Walecznych i musiałem nadłożyć 2 kilometry. Gdyby nie pewna mała, wzrastająca niedogodność, ta nadwyżka byłaby bonusem. Niestety była ciężarem. Przesilenie i pragnienie wykańczały mnie z każdym krokiem, mimo że tempo nie słabło. I tak nie było zawrotne, 4:50 – 4:45 na kilometr. A tętno dodatkowo szalało na zaskakująco wysokim pułapie. To miało być urocze zwiedzanie miasta w wiosennym nastroju.
Po krótkiej wizycie w laboratorium na Walecznych zrezygnowałem z rękawiczek, włączyłem naturalną klimatyzację, trochę pomogło. Leciałem wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego aż do Mostu Siekierkowskiego, a w głowie kołatała jedna myśl. Wody! Czułem się jak rozbitek na pustyni albo morzu, który marzy o łyku, ba, kropelce wody. Humor poprawiała mi myśl, że za Wisłą przy moście jest ujęcie wody oligoceńskiej. Coś mi się solidnie pomerdało, bo nie było, a to mnie zdruzgotało. Wiedziałem już, że przy Canal+ będzie moja meta. Dociągnąłem pod sąsiedzki sklepik, zainwestowałem w muszyniankę i na miejscu opękałem 2/3 butelki. Też niezbyt zdrowo, ale przy wcześniejszej głupocie, ta następna to drobnostka. W recepcji czekał plecak, szybka toaleta, przebierka i w drogę do domu komunikacją miejską. Zdrowie zaczęło wracać, woda zaczęła krążyć. Gdy godzinę później zachciało mi się siku, kolor skąpego strumyczka był pomarańczowo – brunatny. To zły znak. Dopiero w nocy po hulance na Stadionie Narodowym wszystko wróciło do normy. Organizm jakoś mi to wybaczył. Trening wyszedł też nie kulawy, w sumie 15 kilometrów.
Dzień wcześniej, czyli we wtorek, zamiast chodników wybrałem las. Noc była mroźna, więc ścieżki elegancko skuło, zwarło, utwardziło. 14 kaemów w dobrym tempie, piękny poranek z pomarańczowym słońcem i zapowiedź cudnego dnia nakręciły mnie na cały dzień.
Natomiast wczoraj, czyli w czwartek znów wróciła brzydka pogoda, właściwy biomet, czymkolwiek jestJ, więc szybka pętla, w sumie 11200 metrów mocno i 8 setek schłodzenia weszły w serce, mięśnie, głowę i płuca bez bólu. Cały ten tydzień bez PBG, daję odpocząć mięśniom klatki piersiowej, jest naprawdę lepiej z oddechem i dziwnymi uciskami w tej okolicy. Dzisiaj wizyta u lekarza, skierowanie na kontrolne i dokładne badania krwi, może prześwietlenia klatki piersiowej, dawno nie robiłem, wreszcie wieczorne wieszanie drążka, bo jeszcze nie zawisł, ale wszystkie pozwolenia gminno-administracyjno-blokowe już skompletowałem. Już czuję moc podciągania, może nawet nauczę się wreszcie robić wymyk;) No, a teraz cześć, bo spadam do lasu póki jest biegowo przelotowyJ Lubię zapach lasu o poranku!
Hough!
Rosół