niedziela, 18 marca 2012

TRUCIZNA, BIEG i BIODERKO!

W czwartek postanowiłem lekko poluzować rankiem, skupiłem się tylko na PBG, 4 serie, mocno i rzetelnie. Potem ruszyłem do pracy na prezentację wiosennych nowości promocyjno – programowych, podczas której byłem moderatorem wespół z jedną z Koleżanek z marketingu. Konferencja zakończona była lunchem, na który serdecznie wszystkich gości zaprosiłem, nie omijając rzecz jasna siebie. Byłem głodny, więc z apetytem i bez umiaru odkurzyłem dwa talerze różności typu łosoś marynowany, bakłażany i papryki grillowane, sałata rzymska z pestkami dyni, kawałek zapiekanki ziemniaczanej, znów trochę łososia, potem deserki i owoce, typu tarta z budyniem, ananas i melon, wreszcie znów z łakomstwa trochę na słono przekąsek i wreszcie kawką zamknąłem żołądek. No i się doigrałem. Godzinkę później wstrząsnęły mną dreszcze, mięśnie straciły moc, zaczęły boleć, a w brzuchu niezdecydowanie pomiędzy kierunkiem ewentualnego zwrotu.
Zwrot jednak nie nastąpił, a zatrucie przybierało na sile. Jestem zwolennikiem metody dwóch palców w skrajnych przypadkach, jednak tym razem przeoczyłem decydujący moment. Trucizna zaczęła krążyć. Męczyłem się całą noc, niby ją przespałem, ale z przerwami, przewalanką na boki i rwaniem w mięśniach i głowie. Piątek i weekend biegowo zapowiadały się tragicznie.
Cały piątek spędziłem w domu, zrobiłem sobie tzw. dzień mrówki, czyli sprzątanie, segregowanie, czesanie Psic, pieczenie, także leczenie węglem i smectą. Po południu wraz z nastaniem pięknej wiosennej pogody jak ręką odjął. Zatrucie zwalczone, bez ekscesów, gorączek, lewatyw i innych wątpliwych atrakcji. Być może coś mi zaszkodziło, być może zaszkodziłem sobie sam obżarstwem, w końcu jeden z grzechów głównych. Umiar mile widziany w każdym życiowym kroku.
W sobotni ranek wybiegłem na wojobieganie. Przy, a właściwie w Lesie Kabackim jest jednostka wojskowa, przy której odmierzony jest odcinek 500-metrowy z podziałką co 100 metrów, idealny na interwały. I to o każdej porze roku, dnia i nocy. Zimą jezdnia i chodnik są odśnieżone dla generałów, latem asfalt skryty jest w zbawiennym cieniu drzew. O świcie jest pusto i cicho, po zmierzchu wątłe światło ulicznych latarni wystarcza do mocnego biegania. Czołówka nawet niepotrzebna. Prawie dwukilometrowy dobieg to znakomita rozgrzewka i kapitalne schłodzenie na koniec. Ja postanowiłem zrobić 7 razy 1000 metrów poniżej 3 minut i 30 sekund. Nie wiedziałem czy po zatruciu już ani śladu, trochę obawiałem się reakcji na ciepełko, do którego mój organizm jeszcze nie przywykł, ale ubrałem się lekko i poleciałem. Było niełatwo, ale nie nadmiernie ciężko. Najbardziej we znaki dało mi się pragnienie. Dlatego po szóstym tysiączku, wszystkie jak jeden mąż wyszły po 3’28”, poleciałem do sklepu i na kreskę wziąłem isostara. To był warunek konieczny do zaliczenia ostatniego kaema. Poszedł jak z płatka dzięki zastrzykowi płynu i energii.
Pewnego dnia rozmawiałem z trenerem Janem Marchewką, podpytywał mnie o bieganie kilometrówek. Zainteresowały go przerwy pomiędzy poszczególnymi powtórzeniami. Zalecał, żeby to było około 5 minut, jeśli lecę półtora minuty szybciej. Do pełnego wypoczynku. Inny z trenerów, z którym o tym rozmawiałem sugerował przerwy jednak krótsze załóżmy po 4 minutki z hakiem. Postanowiłem wypośrodkować na 4’45”. Było w sam raz.
Cały dzień czułem jednak ostry ból w lewym biodrze, w górnej tylnej części na przyczepie. Najtrudniejsze było i jest nadal wstawanie z łóżka lub krzesła po chwilowym bezruchu. Jak dziadek, wprawdzie bez skrzypienia, ale solidnie utykając pokonuję pierwsze metry, z każdym krokiem jest jednak lepiej, podrażnione miejsce się rozgrzewa. Ponieważ dłuższe wybieganie przerzuciłem w planie na wtorek, a w ogóle za tydzień półmaraton w Warszawie, więc dziś wypadłem na solidny rossbieg po wczorajszych tysiączkach. Miało być sprawnie, w tempie i na temat.
Zaliczyłem 15 kaemów po 4 minuty 25 sekund na niewysokim tętnie, co mnie podbudowuje i cieszy, bo świadczy o postępie. Tym bardziej, że leśne ścieżki były solidnie ubłocone w niektórych miejscach i buty grzęzły całą podeszwą przez dziesiątki metrów, ale bez wpływu na narzucone tempo. W domu zrobiłem 4 serie PBG, ciężko szło, bo wczoraj najpierw na spacerze na placu zabaw pomęczyłem drążek, gdy Marysia szalała na karuzeli, a potem wprawiłem się w dobry nastrój różowym winkiem w nadmiarze. Biodro czułem w każdym kroku, trzeba łyknąć przeciwzapalne specyfiki i znaleźć maść do wcierek. Musi się wyciszyć, bo za tydzień czas na życiówkę w warszawskiej połówce. Na ile lecę? Na pełną moc!
W poniedziałek, góra wtorek chcę kupić buty startówki. Nigdy nie miałem, trochę za krótki czas do obiegania ich przed startem w półmaratonie, ale w sam raz na Łódź Maraton w połowie kwietnia, a to mój nadrzędny cel. Połówka jest mocnym startem, jednak tylko sprawdzianem na co porywać się w Łodzi 15 kwietnia. Na pewno na złamanie „trójki”, ale o ile? Oto jest pytanie! Na razie bez odpowiedzi, haha.
Hough!
Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz