Hmm, na czym to ja skończyłem? Chyba na czwartku. Popołudniowej dokrętki nie było, zacząłem wpadać w magiel, z którego wydostałem się dopiero we wtorek przed północą. Jednak zacznę od początku.
W piątek miałem nagrać wywiad i skomentować mecz w Krakowie. Poza tym dojechać tam z Warszawy, przygotować się do obu zajęć o świcie, spakować i wrócić następnego dnia pierwszym pociągiem. Na trening przed odjazdem zostało mi w piątek dokładnie 55 minut. Postawiłem na interwał 3 razy 2 kilometry + 1200 metrów. Pierwsza rozgrzewkowa „dwójka” w 7:50, następne już po 7:30, ostatnie 1200 – to 200 metrów na maratoński finisz, więc pełna moc – już bez patrzenia nawet na zegarek. Krótkie schłodzenie i w drogę. Rosół w delegacji. Tempo życia od tej pory gwałtownie przyspieszyło! Ale postanowiłem wykorzystywać każdą wolną chwilkę na relaks. Podróż pociągiem bez butów, z rozprostowanymi w miarę możliwości nogami. Dobry posiłek zaserwowany przez mojego rozmówcę, czyli Kucharza Reprezentacji Polski Tomka Leśniaka, ugotowany podczas wywiadu makaron pełnoziarnisty z krewetkami i dorszem z warzywnego bulionu, hmm, marzenie, niebo w gębie. Mecz skomentowany na siedząco, dobre warunki na Wiśle, wreszcie nocleg w hotelu, 5 godzin twardego snu i powrót pekapem do domu. Mały błąd w sobotni ranek, bo nie wziąłem z hotelu ani nie kupiłem na dworcu wody na drogę i trochę mnie podsuszyło, tym bardziej, gdy zjadłem pysznego precla z solą. Ale na dworcu Zachodnim kupiłem i wypiłem spokojnie całą ice tea, więc gdy wybiegłem na godzinny trening do lasu, było ze mnę w porządku. I tu zaskoczenie, myślałem, że będę się zamęczał, jednak swobodnie wyszła pętla, w sumie 12 kilometrów po 4 minuty 20 sekund. Dwukrotnie wpadłem na Pedra, który szlifował drugi zakres przed niedzielnym startem w maratonie na Cyprze, ale okazało się, że było mu ciężko. Ja czułem się wręcz odwrotnie, lekko, żwawo i swobodnie. W domu PBG, super długi spacer z Marysią, Loko i Jędrusiem po Ursynowie i przygotowanie do wieczornego angielskiego meczu. W nocy z soboty na niedzielę spałem krótko, ale intensywnie. W niedzielę przyszedł czas na „Baby loves disco”, czyli Marysine urodziny i życie na wariackich papierach. Niestety bez biegania, mimo, że byłem nawet przebrany za biegacza, że jak się już rozebrałem bez kroku w biegu, to spakowałem ciuchy do torby na później. Musiałem odpuścić niedzielny trening w ogóle. Ale gdy po całym dniu wróciłem do domu o 22:30 to przewróciłem się i już nie wstałem. Spałem twardo, ale znów przykrótko.
Poniedziałek to czas na całodniowy kurs na spotkania ze studentami w Lublinie. Na trening, tarrraaam, 40 minut. Tyle zostało, bo budzik, który zadzwonił kwadrans przed piątą, stanowczo wyłączyła moja Żona, prosząc, żebym pospał i się zregenerował, bo mnie trafi szlag w tym pędzie. Posłuchałem, było warto. Wykorzystałem dawno nie używany w moim treningu krótki, mocny akcent szybkości. Był on integralną częścią planu biegowego w przygotowaniach do mojego pierwszego maratonu autorstwa Norriego Williamsona. Lubiłem wtedy tak zwane 30 na 30, bo nie byłem przyzwyczajony do bardzo długich wybiegań, nie czerpałem z nich jeszcze tak dużej radości, cały czas preferowałem wysiłek bliższy piłkarzowi niż biegaczowi. 30 na 30 to trening wyjęty z egzaminu sędziowskiego – 30 sekund na 150 metrów, potem 30 sekund odpoczynku w truchcie, sędziowie mają w marszu i znowu z kopyta. Zrobiłem tak 20 minut, czyli 20 x 150 = 3000 metrów na submaksymalnej prędkości. Norrie Williamson proponuje ten trening na bieżni wokół stadionu, u niego na pełne koło wchodzą dwa powtórzenia. A nawet odrobina więcej. Towarzyszyły mi oczywiście obie Psice, bo biegałem wzdłuż pobliskiego pola po zmrożonej, dość nierównej nawierzchni. Ale weszło solidnie w nogi, co poczułem w drodze autem do Lublina, jako pasażer. Tyłek bolał koszmarnie, zwłaszcza z powrotem, gdy nawarstwiło się zmęczenie. Przyczepy gwałtownie potraktowanych sprintami mięśni dwugłowych ud rwały ostro. Dostany w prezencie miód pitny dwójniak łagodził ból, bo był pyszny!
I nastał wtorek. Przestałem sobie wyrzucać, że tak mało nabiegałem w poprzednie dni, po prostu nie dałem rady inaczej. Nie byłem w kinie, ani na popijawce czy dyskotece, tylko cały czas w pracy albo drodze. I tak wycisnąłem wolny czas jak cytrynę. A we wtorek miałem nagranie Eurofana, a wieczorem derby Liverpoolu. Wreszcie zrobiłem długie wybiegania, w sumie 34 kilometry! W dwóch ratach, najpierw z Ursynowa na Pragę opłotkami 16,5 kaemów, a z powrotem prawie 18 kilometrów z dwoma kryzysami. Gdy dobiegałem do stacji metra Ursynów byłem przekonany, że kupuję bilet i pozostałe 4 kilometry pokonam po szynach. Ale się nie poddałem. Chwilę potem zadzwoniła Żona i myślałem, że może przejeżdża gdzieś w okolicy i się załapię na szybszy powrót na kołach. Nic z tych rzeczy. Paręset kroków dalej miałem w głowie już tylko jeden cel: dom. I to w biegu do samego końca. Udało się. A derby były kapitalne, w ogóle Świat przepełniony miłym zmęczeniem i endorfinami wygląda cudnie.
Dziś w lesie błotko, ale i tak miło. Czułem się jak Shrek na swoim bagienku. Tuzin kilometrów po 4:35, bez pośpiechu, z poczuciem, że nigdzie nie trzeba się spieszyć. Klawo jak cholera! A jak wpadam w taki magiel jak w ostatnich dniach i tracę na chwilę humor, entuzjazm i serce, to zawsze powtarzam sobie teksty z „Tytusa, Romka i A’Tomka” – „tempo Tępolu” – to do Tytusa i „jestem wielodzielny” – to o TytusieJ
Hough!
Rosół
Lubię!
OdpowiedzUsuńZazdraszam miodu... a oglądałem Eurofany i program jest bardzo sympatyczny!! Miło się ogląda.
OdpowiedzUsuń