środa, 26 września 2012

KOPALNIA ODKRYWKOWA!

W niedzielę po dłuuugim wybieganiu złapałem wirusa. Latałem po lesie dwie i pół godziny, wiało, gdy z niego wybiegałem, żeby odprowadzać kolejnych kumpli i mnie dopadło. Gardło zaskrzypiało mocniej po dwóch angielskich szlagierach i się zacząłem rozkładać. W sumie wykręciłem 3 dyszki z narastającą prędkością, byłem zadowolony z całego tygodnia, ale pojawiły się obawy, że całotygodniowe 122 kilometry pójdą na marne. W poniedziałek zrobiłem planowe wolne, a we wtorek dokonałem samodzielnie jednej z najmądrzejszych rzeczy w dotychczasowym bieganiu - zawróciłem do domu po stu metrach. Słowo, jestem z siebie dumny nawet bardziej niż po najmocniejszym treningu. Czułem się słabo i dogadałem się ze sobą, że dodatkowy dzień leczenia nie zawadzi. Aspiryna, miód, cytryna, vitamina C, nawadnianie i już wczoraj zrobiłem mocny trening. Czasem warto odpuścić, a ja miewam z tym problemy. Uczę się słuchania siebie, biegania zgodnie z samopoczuciem, doceniania siły i potęgi rozciągania, odżywiania i odpoczynku w treningu. Oczywiście na moim amatorskim poziomie.
Trzeba słuchać lepszych i basta! Przeczytałem w najnowszym październikowym "Bieganiu" artykuł o regeneracji, a w nim krótkie wypowiedzi Henia Szosta, najszybszego polskiego maratończyka. Henio nie ma żadnych wyrzutów sumienia, gdy odpuszcza trening, nie czując do niego melodii. Nic na siłę. Poza tym Szost uwielbia startować na świeżości, nigdy na zmęczeniu, jak sam dodaje, żadnego planu treningowego nigdy nie wykonał w 100%. Bo się nie da.
Ja mam z tym problem. W głowie siedzi zdradliwa myśl, że jestem niedotrenowany, że za ciężki, że można coś nadrobić, nadgonić, że nie wolno stracić. Tak samo miałem w piłce. Gdy inni odpoczywali, ja jeszcze dorabiałem przed meczem na rozruchu jakąś dynamikę, pompki, etc. Zaczynam jednak doceniać magię wypoczynku przed startem, dlatego mocuję się sam ze sobą, hamuję swoją nadmierną ambicję w momentach, gdy przychodzi czas na wrzucenie luzu i oszczędzanie silnika. Przekonuję sam siebie, że odpoczynek, odnowa, czasem bezruch to niekoniecznie i nie zawsze lenistwo. W głowie siedzi tyle nieodkrytych, nieuprzątniętych i nieposegregowanych spraw, olbrzymie rezerwy. Staram się je biegowo układać.
Z wielką chęcią poszedłem kilka dni temu na piwko z Magdą i Krzyśkiem Dołęgowskimi, żeby posłuchać opowieści o ich przygodach na Gore-tex Transalpine – 320 kilometrów w 8 dni. Codziennie maraton po górach. Zaraziłem się tą imprezą, ruszam tam za rok, chciałbym. Znów najważniejsza w tej opowieści była głowa. Mięśnie, płuca, serce – jasne, tam musi być moc, siła, wytrzymałość wytrenowane każdego dnia, ale na zawodach potrzebna jest głowa. Ja w swoją powoli włażę, krok po kroku, szukamy porozumienia. Tylko mocny łeb i psychika pozwalają osiągać coś więcej, właśnie w niej przesuwają się granice naszych możliwości. Z pozoru przesuwają je nasze nogi i ręce, w rzeczywistości robimy to w głowie i głową. Byle z głową. To drugi koniec kija. Przeholować łatwo, ale wygrzebać się z tego w kilka dni się nie da. Dlatego zaczynam rozumieć Szosta, że lepiej być niedotrenowanym  niż dumnie zajechanym.
Piotrek Sawicki, mój biegowy kompan, rekordzista Polski w Biegu 24h w Chorzowie – wykręcił na początku września 254 kilometry, został brązowym medalistą Mistrzostw Europy, piąty na Świecie – ma psychikę jak żelbeton. To właśnie w bólu, gdy mięśnie masz jak z waty albo ołowiu, do przodu popycha głowa. Myślę o tym na każdym wybiegu do lasu, gadam ze sobą w duchu, gdy trzeba. Z mojej głowy zrobiłem sobie kopalnię odkrywkową. Wszystko co wydobywam, zostaje we mnie.
Hough!
Rosół