piątek, 31 stycznia 2014

DZIKIE BIAŁKO!

No i się doigrałem. Wyhamowało mnie… oko. A właściwie to suchy szampon. A może wirusówka. A właściwie to już sam nie wiem. Wyglądam tragicznie, czuję się źle, zakraplam, smaruję, okładam, nie biegam. Gardło boli, nos zatkany, ciało waciano - pluszowe.

W poniedziałek wszystkie moje nagłe kłopoty zgrabnie wkomponowały się w dzień wolny. No bo jak mieć jakieś problemy to najlepiej, gdy się nic nie ma na głowie. Sam napytałem sobie biedy, bo chciałem przyspieszyć, a okazało się, że zaraz dwukrotnie bardziej muszę zwolnić. Miało być szybkie mycie łba suchym szamponem i było. Ale zamiast mgiełki rozpyliło znienacka chemicznym siuwaxem na włosy, skroń i w oko. No i się zaczęło. Swędzenie, przemywanie, drapanie, dłubanie, infekowanie i naoczna miazga.

Wieczorem wyglądałem jak po nokaucie, oko stało się czerwone, zrobił się wylew, dzikie białko. Okulistka jednak podejrzewała o tak podłe, podstępne działanie jakiegoś wirusa atakującego oczy. Zestaw kropelek i smarowideł szybko uporał się z bólem gałki ocznej i opuchlizną powiek. Nie przerzuciło się na drugie oko, więc stawiam jednak na perfidny skład chemiczny szamponu. Ale to był początek kłopotów, które trwają w (nie)najlepsze.

Dziś piątek, laba się skończyła, kolejny dzień bezruchu, mam się wprawdzie super z okiem, ale ogólnie nadal upierdliwie źle. Sam już nie wiem co mnie dopadło. Jakaś chorobliwa kumulacja! Kicham, prycham, gardło zapalone, o treningu nawet nie myślę. Leki, kanapa, kocyk, sen. Zatkany kinol produkuje kosmiczne, zielone gluty. Nie jest dobrze. Tydzień już spisałem na straty. Spróbuję pomocować się delikatnie z PBG i ogólnorozwojówką. Ale bez nadmiernego tempa. I bez jakiejś nadziei, że na pewno to zrobię.

Oszczędzam oko i słowa, więc tyle. Hough! Rosół

niedziela, 26 stycznia 2014

SKOPANY ŚNIEG!

Dziś najpiękniejszy dzień zimy! Śniegu napadało od metra. Wczoraj bardzo późnym wieczorem płatki skrzyły się w światłach latarń. Droga do lasu była cudownie oświetlona, wiatr ustał, mróz zelżał, a ja miałem nieodpartą ochotę, żeby polecieć do lasu. A przecież przed południem zaliczyłem co najmniej półmaraton po stołecznych ulicach. Brakował mi kompana. Gdyby tylko ktoś chciał ruszyć w las, stanąłbym i pobiegł ramię w ramię z nim. To był jedyny warunek, idealny, bo nie do spełnienia na biegu, haha.

Dziś, w najpiękniejszym dniu zimy, las pękał w szwach. Dominacja biegówkowych narciarzy była niepodważalna. W drugiej kolejności na pudle byli spacerowicze, dopiero trzecie miejsce dla biegaczy. Skromnie wydeptane ścieżki, świeże narciarskie tory i masa miękkiego puchu w środku i z boków do przekopania. Strój dobrałem właściwie. Koszulka, cienka bluza, soft-shell na wierzch, czapka kominiarka, rękawiczki, legginsy 3/4 i cienkie długie. Moje ulubione nowe, grube skarpetki i trailówki na stopy. Może nawet trochę za ciepło, ale czułem się dobrze tak na biegową cebulkę.

Nieźle się zmasakrowałem. Zrobiłem z narastającą prędkością małą pętlę, dobiegłem do domu, wziąłem natychmiast Tulkę na dobitkę. Ostatnia trójka była bardzo mocna. Mięśnie dygotały mi po szybkim prysznicu jeszcze przez kilka minut. Wielki talerz pomidorówki uzupełnił braki. Stawy skokowe pokręcone mikrourazami, ponaciągane przywodziciele, obciążone kolana proszą o koktajl białkowy. Już się robi. Znalazłem w szafce jeszcze ważny worek vitargo gainers gold o smaku czekoladowym. Mieszanka naprawcza z mlekiem ryżowym. Niby termin przydatności proszku upływa w lutym, ale jakoś dociągnę na tym do marca.

Trening był klawy jak cholera! Hough! Rosół

TRENING: 10 km w kopnym śniegu z narastającym tempem! Moc!

sobota, 25 stycznia 2014

KOSMICZNA AMPLITUDA!

Mróz trzaskał od rana. Sen był krótki, noc naderwana. Ale postanowienie było mocne. Bieg Kabaty – Bemowo był jak zaklęcie nieodwracalne. Torba z ciuchami spakowana, gęba grubo nakremowana, owsianka wciągnięta, pełna gotowość na realizację zamierzenia. Bez odwołania.

Ostatni raz trasę z domu do Dziadków pokonywałem, gdy było o 50 stopni więcej. Słowo! Skojarzyłem to w połowie dystansu. Wtedy leciałem do Grubego na jakieś wspólne oglądanie meczu w wakacje. Przekimałem i powrót do domu w porannych 35 stopniach gorąca. Rachunek jest więc banalny, termometr o świcie wskazywał – 15 stopni siarczystego mrozu.

Jednak od startu biegło się rześko. Tempo kręciło się koło piątki na kilometr, raczej parę, paręnaście sekund poniżej. Ale bez szarpaniny, ścigania, przyspieszania. Głównie prułem chodnikiem, ale czasami wbijałem się na skróty przez twardą pokrywę śniegową. Szybko się rozgrzałem, nie czułem żadnego dyskomfortu nawet, gdy zawył wietrzyk. Byłem nieźle okutany. Na nogach nowe ciepłe zimowe skarpety i trailowe żelazka Anima Sana In Corpore Sano. Najmilsze były długie odcinki w słoneczku. To było jak energetyczny kopniak. Trochę jak szukanie kawałka cienia i rześkiego powietrza w letnim biegu w skwarze pół roku temu.

Długo myślałem o paradoksach mojego biegania. Jesienią przy naprawdę idealnej pogodzie, utknąłem w domu. Biegałem nieregularnie, bez przekonania. Nie chciało mi się. Teraz, gdy trzeba zmagać się z zimą złą, ślizgać na lodzie, rozjeżdżać na zbitym śniegu, dbać o zdrowie, jestem sam dla siebie nie do zatrzymania. Już knuję co będzie jutro i pojutrze. Przekorne to życie i bieganie.

Cały bieg Kabaty – Bemowo zajął mi 1h40min. Marysia nie mogła się nadziwić, że mam sople na czapce i zmarznięty czerwony nos jak renifer Rudolf. Szybki ciepła kąpiel, gorąca herba z sokiem malinowym i dwa kawałki makowca w zestawie z wystrzałem endorfin podtrzymały mnie w dobrej dyspozycji. Wcierka dała wytchnienie Achillesom. Zasłużyłem na pizzę i pszeniczne piwo. Klawo jak cholera. Hough! Rosół

TRENING: Wybieganie ok. 21-22 kaemy. I luz…

piątek, 24 stycznia 2014

NAJSŁABSZE OGNIWO!

Wieczorna zumba wycisnęła ze mnie wszystkie soki. Czułem się po niej szczęśliwie wypompowany. Jak po bieganiu. Nie dość, że wywijałem ramię w ramię z Żoną, to jeszcze zrobiłem kapitalny trening uzupełniający. Uważam, że dla biegacza świetny.

Większość ruchów, które wczoraj wykonałem przez godzinę, była rytmiczna, dynamiczna i angażująca wszystkie partie mojego ciała. Wiele skipów, kroczków na śródstopiu, wymachy ramiona, dynamiczne pajacyki, przeplatanki, obroty, krok dostawny, skłony. A wszystko w układach, rytmicznie, do energetycznej muzyki. Z trafianiem w rytm bywało różnie. Mogłem jednak trochę potańczyć w połączeniu z fitnessem. Byłem ewidentnie najsłabszym ogniwem. Ale nie zostałem odrzucony przez grupę zaawansowanych zumbowiczek, choć byłem jedynym facetem. Do tej pory też myślałem, że zumba jest tylko dla babek, ale zmieniam zdanie. To w ogóle nie jest niemęskie. Można być ubranym jak się chce, trzeba tylko włączyć się do wspólnej zabawy. No i złapać do siebie trochę dystansu.

Zajęcia prowadziła Ania. Układy były urozmaicone, wszystko rozpoczęte rozgrzewką i zakończone wolniejszą piosenką dla schłodzenia organizmu. Pomiędzy piosenkami dosłownie chwilka przerwy na przetarcie potu i łyka wody, a potem znów do dzieła. Anka niewiele mówi, po prostu pokazuje do lustra jako głównodowodząca i grupa działa. Wczoraj na zajęciach było kilkanaście Kobiet. Nie dziewcząt czy panienek tylko rówieśniczek mojej Żony. Żadna nie odpuszczała. Zero też żartów ze mnie, który dopiero na gorąco poznawał zasady i zumbowe ruchy. Zamierzam raz na jakiś czas włączać się w zumbowe szaleństwo. Naprawdę klasa.

Dzisiaj zasłużone wolne. Czas na długie rozciąganie. Zumba poruszyła we mnie sporo zastanych mięśni, których nie używam w bieganiu z podobnym natężeniem. Ale nie na tyle inwazyjnie, żebym musiał dzisiaj lizać rany jak po graniu w piłkę. W sam raz. Czuję się znów: http://www.youtube.com/watch?v=y6Sxv-sUYtM Hough! Rosół

czwartek, 23 stycznia 2014

POJEDYNEK W POJEDYNKĘ!

Lewa noga mówi zwolnij, prawa podkręca tempo. Albo przynajmniej podtrzymuje narzucone. Wybrałem lewą jako tę diabełkowatą, no bo w końcu jak się wstanie z łóżka lewą nogą, to się nic nie chce. Ja chyba dzisiaj postawiłem na podłodze ciut szybciej lewą stopę, bo chęci do biegania miałem umiarkowane. Po myślowej przepychance, wybiegłem na siarczysty mróz. To znak, że jestem już zafiksowany w maratońskie zmagania mocniej niż się spodziewałem.

Ciekawe czy tak właśnie reagują półkule w moim mózgu podczas wysiłku? Ścierają się, biją i nokautują wzajemnie. Pewnie to tam rodzi się impuls, żeby zwolnić albo się katować. Fakt, poleciałem pierwsze dwa kilometry o 20 sekund za szybko w zderzeniu z planem. Zacząłem od 3 kaemów rozbiegania, potem ćwiczenia ogólne i dyszka po około 4:20. Ale po dwójce na stoperze wskazało 8:18…

No i dylemat. Pogoda cudna. Mróz silny, szczypał w nos, lecz słońce dodawało energii i otuchy. Śnieg ubity, w miarę równy, nieźle trzymały się na tym podłożu stopy. Założyłem stare wysłużone pumki nocne lisy, o których nieco zapomniałem. Wygrzebałem je z dna szafy, zapadły w niemal roczny sen od ostatniej zimy. Mają dość agresywną podeszwę i nieprzemakalną cholewkę. Są szerokie, dość wygodne i niezbyt lekkie. Uniwersalne pod kątem treningów, gdy o szosówkach trzeba zapomnieć.

No więc, zaczynam pojedynek myślowy. Przebiegłem dwa kilometry, zostało 8 rund. Zwolnić czy lecieć po 4:10? Napieram. Niesie mnie, a ja w końcu chcę się rozwijać. Nie jest to na szczęście szaleńcze tempo i nadwyrężanie założeń. Tętna nie znam, bo mój zegarek ledwie daję radę jednocześnie pokazywać datę i licznik czasu. Sprawdzam je dopiero po minięciu torów, czyli mojej tradycyjnej, fikcyjnej mety. Wychodzi 164, czyli moja maratońska przelotowa. Ostatecznie średnia kręci się koło 4:12, osłabłem nieco w końcówce, wykonywałem dwa nawroty, tam potraciłem kilka sekund i nieco pary. Zluzowałem mięśnie spokojnym truchtem z luźno opuszczonymi ramionami. Pełna wolność. A w domu odpaliłem razowe penne z przepysznym lidlopesto w plastikowym pudełeczku i małym kopczykiem utartego parmezanu. Znalazłem ostatni kawałek w lodówce za jakimiś słoikami. Ech, kiedyś dostałem w prezencie wielki kawał parmezanu. To był klawy podarunek…;)

Endorfiny po nokaucie diabełka, który kusił, by zwolnić, zagrały mu na nosie. Jestem teraz trochę wymięty, ale nie ma to tamto. Zmęczony biegacz to szczęśliwy biegacz. Czas na, tadddaaam, zumbę. Nie oszalałem, idę z Żoną. Ooobieeecaaałeeem Hough! Rosół

Mały biegowy suplement muzyczny:) - https://www.youtube.com/watch?v=a4niK-NSSC0

TRENING: 3 km rossbieg, 10 km po 4:12, 1 km trucht.

środa, 22 stycznia 2014

ZDECHŁ PIES, NIE MA PSA!

Pamiętam ten cytat, a właściwie psią komendę z serialu „Przygody psa Cywila”. Bohaterami byli sierżant Walczak i wilczur przysposobiony do pracy w policji, tfu, milicji. W końcu to serial z lat 70. Po słowach: „zdechł pies, nie ma psa” Cywil udawał martwego. Tak właśnie wygląda moja Tulka po kolejnym wspólnym tuzinokaemobieganiu. Zdechł pies, nie ma psa. A idealnie pasuje do tego widoku muzyka z „Przygód…”: http://www.youtube.com/watch?v=xUPtJJH9P1E

Muzyki do seriali z mojego dzieciństwa były wyjątkowe. A może mnie się tylko tak nostalgicznie wydaje? Często gęsto dość podobne, ale pasujące jak ulał, wpadające w ucho, rytmiczne, nieprzekombinowane.

Bieganie z Tulką było ogólnie morowe. Ogólnie, bo cieniem kładzie się na naszych trasach Tulkowy zapał, a nawet bardziej zapalczywość do bezdrożnych walk z napotkanymi osobnikami jej gatunku. Rozmiar, rasa nie grają roli. Tulcia namiętnie, bezmyślnie wręcz dąży do konfrontacji. Ja oczywiście tracę głos i zdrowie na nieustannym jej strofowaniu, na szczęście coraz częściej stosuje się do moich komend i najeżona, warcząca, szczerząca zębiska jednak odpuszcza. Biegniemy dalej. Las niezmiennie omijamy. Poruszamy się w jego otulinie.

Dzisiaj zima była przychylniejsza. Osłabł wiatr o mocy miliona szpilek, a to już wielki skok w komfort cieplny dla biegacza. Śnieg się ubił, ścieżki wydeptały, było równie ślisko jak wczoraj, ale przynajmniej bez niespodzianek pod pokrywą puchu. Wszystko jawne, na wierzchu. Godzinka rozbiegania wokół torów i Kazoorki miała jedną wadę, trochę nużyła kręceniem kółek po niewielkiej przestrzeni. A las tuż, tuż… Ale przynajmniej skorzystaliśmy z Tulką pakietowo.

A potem niczym trener personalny, a bardziej kolega, dokręciłem krótki trening z sąsiadem Łuxem. Tym razem bez wdrapywania się na Kazoorkę, ale w równym tempie Łuxa po lokalnej trasie. Od bloku do magla, z majdanem wyprasowanych poszew do torów pod pachą w stronę sklepu biegowego, tam rzuciłem wymaglowaną pakę, następnie ku torom, powrót do napierajów po parę rękawiczek biegowych. Potem do lokalnego barku po prowiant obiadowy. Wciąłem z apetytem ryż, pastę z ciecierzycy z kolendrą, do tego dwa kotlety z soczewicy i ogórka kiszonego. Pycha! A teraz śmigam z sankami po Marysię do przedszkola. Mała Córka i mała górka czekają na Tatę! Hough! Rosół

TRENING: 12 km po ok. 5’, bez PBG, z ekscentryką Achillesów 3x30 wspięć i opuszczeń.


wtorek, 21 stycznia 2014

ŚWIĘTY ANTONI!

No to mnie zatkało! Włączam gazeta.pl, a tam materiał „Dziarski Dziadek”: http://wyborcza.pl/12,82983,15313189,Jak_nie_byc_ramolem___radzi___Dziarski_Dziadek____.html#BoxSlotIIMT
Patrzę i oczom nie wierzę, bo znam twarz Bohatera znakomicie. Od kiedy biegam po lesie Kabackim, mijam Pana Antoniego regularnie. Zawsze, gdy ćwiczy, rzucam w biegu „dzień dobry”, a On serdecznie odpowiada, z takim cudnym zaśpiewem i energią. Wreszcie poznałem Jego imię. Urzeka mnie widok Pana Antoniego, gdy wykonuje swój magiczny zestaw ćwiczeń bez względu na aurę. To nie pozwala mi zwolnić, każe trzymać tempo, nawet jak mam dość. Zaskoczyło mnie, że skończył aż 91 lat, stawiałem, że jest koło 80-ki. Powinszować formy i zdrowia! Klawo, że razem z Wnukiem wykręcili taki numer! Już nie mogę doczekać się następnego spotkania w biegu.

Dziś udało mi się namówić na trening Łuxa z mojej klatki. Paradoksalnie pomogliśmy sobie nawzajem. Nasza sztywna umowa, że wczesnym popołudniem wyłazimy na porywisty, lodowaty wiatr, mróz, śnieg, żeby każdy z nas zrobił swój trening, była najlepszym bodźcem do opuszczenia ciepłych mieszkań. Łux wyruszył na wybiegano w stronę lasu, ja zaatakowałem Kazoorkę. Wtorek z Kazoorką bez odwołania! Łuxio obiecał, że dobije w okolice górki i tam na siebie wpadniemy. Byłem akurat na końcu czwartej pętli, gdy się pojawił. Przekonałem Go, że warto dołożyć do pierwszego od dawien dawna rozbieganka, małą wspinaczkę na Kazoorkę. Bez ciśnienia, napierania, szarpaniny. Po prostu, żeby domknąć czymś spektakularnym powrót do biegania. To może być mały probierz postępów. Za miesiąc być może uda się na nasz osiedlowy szczyt wbiec. Najważniejsze, że za pierwszym treningiem poszła właściwa reakcja esemesowa: „Jutro powtórka?”. A najbardziej wdechowe jest to, że łączy nas z pozoru tylko wspólne wyjście z klatki.

Dokręciłem jeszcze 3 pętle. W porównaniu z sobotą to była totalnie niekorzystna różnica. Ślizgawica lodowa jest jednak znacznie gorsza od deszczowo – błotnej. Zmrożone podłoże ukryte złowieszczo pod przewianym śniegiem zmuszało do ponadnormatywnej koncentracji. Przetrwałem. Zainwestowałem w siebie dodatkowo kwadransem roztruchtania, a potem dobiłem się mocnym czteroseryjnym PBG. Jutro z klatki wyjdę razem z Łuxem i Tulką. Wesoła Kompania, nie ma co! Hough! Rosół

TRENING: 8 min bieg + 7 x Kazoorka = 14 podbiegów, 14 zbiegów, muldy + 15 min truchtu + 4 serie PBG --- +

poniedziałek, 20 stycznia 2014

BRZMI JAK DOBRY PLAN!

Tak zawsze mówi mój Kumpel z bloku, gdy się w jakiejś sprawie dogadamy. Ja to powtarzam, bo mi się podoba i właśnie dogadałem się sam ze sobą. Mam swój plan do maratonu. Początek długiej drogi. Zaczynam dziś pierwszy z dwunastu tygodni zasuwania po nową królewską życiówkę! W sensie na dystansie królewskim, bo mnie korona raczej z głowy nie spada, bo jej zwyczajnie nie mam:)

Zaczynam od, tadddaaam, dnia wolnego! Motywacyjnie kiepsko, trochę jak w filmie Ted, gdy Mark Wahlberg zachęcał swojego przyjaciela pluszowego misia do odbycia rozmowy kwalifikacyjnej w sprawie pracy w supermarkecie. Wyglądało to mniej więcej tak: „Jak pójdziesz na rozmowę, to po południu sobie zapalimy”. Ted na to: „A jak nie pójdę?”. Mark na to z ociąganiem: „Tooo, też zapalimy.” Ted: „To mnie k…a zmotywowałeś!”. Najważniejsze, że Ted pracę dostał, choć nie chciał.

Swój nowy plan oparłem na fundamentach zeszłorocznego, który pomógł mi ułożyć Mariusz Giżyński, co zakończyło się naszym małym sukcesem. Teraz na 12 tygodni do startu OWM dokonałem pewnych przeobrażeń, ale żelazne zasady pozostały nienaruszone. Dorzuciłem Kazoorkę w każdy wtorek, żeby była baza pod letnie górki oraz dwa lekkie wybiegania z Tulką, żeby pies były syty i Manchester City.

Klawy to bodziec do trenowania ten mój świeżutki jak kajzerka, rozpisany odręcznie na kartkach planik. Przyjdzie jednak jego weryfikacja na blogu, więc nie będzie autościemniania. Będzie najwyżej autowstyd i autoobciach. Plan mój, wykonanie moje, maraton mój. Trzy sztaby pan Rosół…;) Przynajmniej w teorii.

W każdy poniedziałek czeka na mnie w nagrodę wolne z ćwiczeniami na drążku, PBG i odnową domową. Od dziś zaczynam porządną ekscentrykę i wcierki. Koniec z obijaniem, dość nieregularności, precz z olewactwem! W piątki solanka, w czwartki i weekendy biegowa orka!

Nieźle mnie naładowało! Cel jest, plan też, zostaje więc droga do pokonania. 12 tygodni i 42195 metrów przede mną! Zatem w drogę! Hough! Rosół

sobota, 18 stycznia 2014

RZEŹNICKIE POCZĄTKI!

Zapisałem się na Bieg Rzeźnika, a właściwie zrobił to Majki w naszym imieniu. Bo w Rzeźniku wszystko jest wspólne. Start, czas, ból, przeżycia, trasa, meta. Lecimy razem, więc postanowiliśmy bez zwłoki zacząć wspólne treningi. Nie codziennie, ale przynajmniej raz w tygodniu. Dzisiaj pierwsze spotkanie na Kazoorce. Przynajmniej dobrze, że mróz lekko pościnał kałuże, to można było jakoś nie zapaść się pod ziemię.

Najpierw 20 minut rozbiegania ramię w ramię po śnieżnych mokradłach chrupiących pod stopami. Dobra zaprawa przed pętelkami na górce. W sumie poszło 6 pętelek, czyli po tuzinie podbiegów i zbiegów. Do tego muldoskoki, które solidnie dobijają na rzekomym wypłaszczeniu. Ślizgawica kontrolowana. Potruchtaliśmy z Majkiem pod blok, zabrałem na dodatkową pętlę psinę Tulkę. Dokrętkę zrobiłem mocno, potem schłodziłem w spokojnym biegu i dmuchnąłem w domu PBG.

Nagrodą za przemoczone skarpety była ciepła owsianka. Wyszła perfekcyjnie. Płatki owsiane i orkiszowe, pestki słonecznika, jagody goji, cynamon, siemię lniane, krótkie gotowanie, łyżka miodu spadziowego i cieplutkie wjechało na stół. Pychota! Hough! Rosół

TRENING: 20 min. swobodny bieg, 7 pętli na Kazoorce, 10 min. trucht + PBG bez G;)

piątek, 17 stycznia 2014

POGODA POD PSEM!

Wreszcie solidnie napadało śniegu. Załapałem się w biegu nim zmył go deszcz. Marysia też zdążyła zaliczyć jazdę na sankach i lepienie bałwana. Choć już w przelotnej mżawce powodującej gołoledź;). Przynajmniej śnieg się perfekcyjnie kleił, haha.

Podczas godzinnego biegu mocno przetrenowałem wszystkie łączenia stawów skokowych. Oj, kręciły się stópki na lewo i prawo. Odzwyczaiły się od zeszłego roku. Kopny śnieżek dobił mięśnie ud, ja dobiłem się siłą ogólną i szafa gra.

Dziś zabrałem na wybieganie swoją psinkę Tulkę. Jest wielorasowa, standardowej kundelkowej wielkości, bardzo szybka i utyta. W domu do rany przyłóż, milusińska, cierpliwa przy zabawie z Marysią. Niedawno, dokładnie 20 listopada, do Krainy Wiecznych Łowów odeszła nasza druga psina, goldenka Basia. Skończyła 10 lat i nie dała rady wejść o własnych siłach w drugą dekadę. Tulka została więc sama ze swoją nadwagą. Złapała parę kilogramów, bo zżerała potajemnie i nieszlachetnie dwie porcje. Basia nikła w oczach, Tulki było coraz więcej. Była chudziną, a stała się pękatką na chudych, dość długich łapkach. Teraz wraz ze śniegiem, pojawia się okazja, żeby małą odchudzić. Niedawno brykała dzielnie na zajęciach agility, a teraz pewnie nie wdrapałaby się na żadną przeszkodę i utknęłaby w tunelu.

Z Basią też biegałem na początku, ale tylko interwały. Basia ogólnie z charakteru była zagubiona w akcji, kochana fajtłapa. Jej trening ograniczał się więc do leżenia, żarcia patyków i wodzenia za mną wzrokiem, gdy biegałem w tę i z powrotem. Oboje musieliśmy mieć się na oku, dlatego poświęcałem się i tłukłem kilkusetmetrowe przebieżki z Basią kibicką leżącą pośrodku odmierzonego odcinka. Z Tulką jest inna zabawa. Unikamy wbiegania w las, bo ruszała śladem zwierząt. Ja stałem, nawoływałem, traciłem głos, rytm, cierpliwość i ciepło, a ona śmigała za zapachem saren i dzików. Potem wracała, zbierała burę, niczym trusia toczyła się za mną, ale za pół kilometra robiła kolejną woltę. Nie przeszkadzają mi psy w lesie, gdy bez smyczy spokojnie maszerują albo biegną obok właściciela. Tulka na smyczy jest nieujarzmiona nawet na spacerze, więc w przedbiegach zrezygnowałem z biegowych testów. Jedyna opcja to bieganie po polanie, wzdłuż torów, na otwartej przestrzeni. Bez smyczy. Wtedy jakoś sobie radzimy. Muszę jedynie uważać na Tulkowe zapędy wiejskiego burka do przypuszczania małego szturmu na inne napotkane psy. Ustawianie w stadzie, hierarchia. Tulka chce porządzić, ale rzadko udaje się kogoś stłamsić pierwszym, huraganowym atakiem. Zazwyczaj akcja kończy się małym zwarciem i piskiem Tulki. Taka bohaterka. Ale biegaczka świetna. Choć od powrotu z naszego wybiegania leży niczym dętka na swoim fikuśnym posłaniu. Brakuje formy. Jutro więc ruszamy z Tulką i Majkiem na Kazoorkę.

Ciekawe jakie zastaniemy na niej warunki? Błoto, śnieg, lód, kałuże? Stawiam na konkretną breję. Nikt nie mówił, że będzie łatwo;) Hough! Rosół

TRENING: 12 km w kopnym śniegu po nierównościach + 4 mocne serie PBG z piłką i podpórkami.

środa, 15 stycznia 2014

OLEWKA!

Wczoraj i dzisiaj wystartowałem nie dając sobie żadnych szans na myślenie. Wtorkowy trening przeobraziłem w locie, bo zacząłem wolno, a skończyłem mocno. Najpierw celowałem w przebieżki po 8-9 kaemach wybiegania, ale wyszło mi z tego klasyczne BNP. Narastanie prędkości było dość równomierne, ponieważ mam zegarek bez sekundnika, więc na czuja, oddechem i tempem odbieram międzyczasy. Skończyłem po 4’ z małym kilkusekundowym haczykiem. A asfaltówkę do szlabanu, a nawet torów, czyli mój wirtualny maratoński finisz pokonałem z pełną mocą parowozu. Bo na razie nadal jestem pociągiem towarowym, a nie ekspresem. Ty mam być na każdym metrze kwietniowego maratonu.

Dla odmiany dzisiaj postawiłem na siłę biegową, poprzedzoną 5-6 kaemami po rozmokłych drogach wiejskich mej nieuporządkowanej krajobrazowo okolicy. Ciapkowata, cienka warstwa błotka pokrywała utwardzoną nocnym przymrozkiem nawierzchnię, co zmuszało do skupienia. Każdy krok był dość niepewny. Niby miękko, a twardo i ślisko. Nabierałem rozpędu, przeskakiwałem żwawo przez kałuże i dobiłem pod Kazoorkę. Błotnista ścieżka pod górę prezentowała ten sam poziom co bezdroża. Zawziąłem się mimo deszczu ze śniegiem, przemoczonych butów i lekkiego, ale upierdliwego rwania w lewym kolanie w okolicy przyśrodkowej łękotki. Kiedyś obiłem ją solidnie na jakimś meczu i raz na jakiś czas się przypomina. Rano będzie lepiej, haha. Tak się pocieszam.

Podbiegi, w sumie tuzin, poprzedzałem ćwiczeniami lekkoatletycznymi. Skip z wysoko unoszonymi kolanami i mocną, nawet lekko przerysowaną pracą ramion, marsz dynamiczny, żabki z wymachem rąk, znów skip i marsz, wieloskok, czyli sześć razy dwie serie. Mój osiedlowy podbieg nie jest jakiś szczególnie długi i idealny, ale mnie pasuje. Kupuję go jakim jest. Najpierw niezbyt ostry, żeby nagle dość gwałtownie się pionizować. Daje wycisk.

Tempo podbiegów było pod kontrolą, zresztą nawierzchnia raczej wymagała wyczucia. Od połowy podbiegów wlazła mi między zwoje mózgowe stara piosenka Yaro pod tytułem „Olewka”, pewnie po to, żebym odpuścił sobie ze dwa powtórzenia. W refrenie jest coś takiego (przynajmniej ja tak śpiewałem sobie pod nosem): „Gdy nic się nie klei, a czasu coraz mniej, co mówisz na to ty? Olewka! Sytuacja coraz gorsza robi się ze złej, co mówię na to ja? Olewka! Gdy droga na szczyt jest długa i kręta, co mówisz na to ty? Olewka!”. Potraktowałem olewkę olewką i po dwunastu podbiegach, pobiegłem truchtem do domu. Olewka! Hough! Rosół

TRENING wt: 12 km, z czego 11200 m BNP + 800 m schłodzenie. Rozciąganie.

TRENING śr: 5-6 trailopodobny rozbieg, 12 podbiegów z ćwiczeniami przed każdym, rozciąganie, wcierka Achillowa. Ekscentryka x 3!!!

poniedziałek, 13 stycznia 2014

KONTROLOWANY NIEDOSYT!

Sobotnia noc dała mi w kość. „Trzydziestka” Kumpla w Zalesiu była jednak kapitalna i warta poświęcenia niedzielnego biegania. Spałem tylko kilka godzin, solidnie przefiltrowałem nerki, haha, ale wszystko było pod kontrolą. Jakoś zapanowałem nad imprezowym apetytem i darowałem sobie imprezowe jedzenie. Poprzedni tydzień wypadł więc dość blado. Cztery treningi przy założeniu, że będzie pięć. Nie ma o co kruszyć kopii. Nadrobię, ale z głową, nie na wariata.

Wreszcie namiastka zimy. Zmrożone podłoże, gruba warstwa szronu, czyste powietrze. Wczoraj spacer między metrem a blokiem był koszmarem. Mordercze 700 metrów przeszywającej wichury, zacinającego w twarz deszczośniegu, mokre buty. Marysia była do wieczora u Babci, więc w domowym zaciszu przygotowałem się do pracy. Po powrocie Mania już była w domku. Zapaczkowana do łóżeczka jak zwykle wdzięcznie przeciągała linę, żeby nie zasnąć pierwsza. Honorowo sam padłem na twarz. Próbowałem porządzić przed telewizorem, ale pilot wyślizgiwał mi się z ręki, a powieki jak kurtyna w teatrze opadły bezpowrotnie. Odleciałem, nadmiar emocji i zarwana noc skreśliły mnie z krótkiej listy domatorów - telewidzów. Dziś za to czułem się znakomicie, ale nie przeholowałem z kilometrażem, nawet postawiłem na… kontrolowany niedosyt.

Wybiegłem bez zegarka, ukręciłem dyszkę z narastającym delikatnie tempem, wykonałem rzetelną ogólnorozwojówkę w pełnym słoneczku i zmiażdżyłem się domowo PBG. Zapisałem się na OWM, ale rozpatruję jeszcze Łódź. Myślałem jak co roku o Dębnie, ale choć jest o tydzień wcześniej, co akurat byłoby mi na rękę, to jednak niezmiennie za daleko. Kusi mnie, żeby tam pobiec, solidnie zniechęca sama wyprawa. Dwudniówka z przynajmniej jedną nieprzespaną nocą. Poza tym obawiam się zimy przynajmniej na początku kwietniu, jak przed rokiem. Dlatego maraton w drugi kwietniowy weekend wydaje się lepszym strzałem. Pewnie zwycięży lokalny patriotyzm, haha. A może zagranica. Trzeba poszperać na marathonguide.com. Hough! Rosół

TRENING: 10 km + ogólnorozwojówka + 4 x PBG, deski, podpórki, piłka lekarska 5 kg. Rozciąganie i ekscentryka.

sobota, 11 stycznia 2014

KIMONO!

Wczoraj odpuściłem. Czułem się o świcie w drodze do kibelka jakby ktoś ubrał mnie w kimono albo jak w szkole na korytarzowym wuefie przewiązał nogi w stawach skokowych szarfą. Nic nie dało doraźne rozciąganie. W czwartek spokojnie przebiegłem dyszkę, po niej mocno styrałem się na brzuszkach z piłką lekarską, deskach i pompkach na podpórkach. Potem nadeszła kulminacyjna fala. Uderzyła mnie jednak nie z miejsca, a dopiero właśnie następnego ranka.

Od kilku dni zamierzałem odgruzować dodatkową toaletę, która zaczęła niepostrzeżenie służyć nam za składzik wszystkiego co nie mieści się w szafach albo nie powinno leżeć na widoku. Książki w kartonach, ciuszki Marysi sprzed kilku sezonów, poremontowe narzędzia i folie, ramki, które nie znalazły uznania w nowej szacie graficznej ścian. Ogólnie niezły miszmasz. No i tak się zawziąłem, że dopiero po paru godzinach przypomniałem sobie o istnieniu wody.

Siłą rozpędu moje porządki objęły też kilka innych regałów, garderobę i kredens. Byłem nie do zatrzymania, chyba tylko zawał serca mógł mnie wyhamować. Wieczorem byłem jak dętka, mięśnie miałem sflaczałe jak opony w rowerze wyciągniętym z piwnicy po długiej zimie.

Spałem jak dziecko. Ale ponaciągane linki nie pozwoliły mi w piątek wydłużać kroku. Nogi, krzyż, ramiona domagały się wypoczynku. Serce chciało biegać mimo ewidentnych ograniczeń. Wicher, zacinający deszczyk, szaruga, smutne chmury nie zachęcały do paradowania po wybiegu. Chyba się trochę starzeję i zaczynam reagować na zmiany ciśnienia i pogody, haha. Głowa podjęła decyzję. Sobotni poranny bieg dobitnie dowiódł, że słuszną. Wprawdzie bolały mnie Achille i to mocno, mimo wcierki i rozgrzewki, ale krok się znacznie wydłużył, wiatr się uspokoił, las powitał mnie suchymi ścieżkami i promykami słońca. Niosło mnie lekko. Ostatecznie cały trening zamknął się w 16 kaemach. Mały krok w tył w piątek i dwa wielkie do przodu w sobotę! Hough! Rosół

TRENING: 16 km po ok. 4:40, chwila ogólnorozwojówki, PBG z piłką, podpórkami, głównie z naciskiem na grzbiet. Ekscentryka po 35 na stopę (wolno). Rozciąganie.

czwartek, 9 stycznia 2014

UMIAR Z UMIAREM!

Dopadło mnie lekkie zmęczenie. Postawiłem więc na człapanie, żeby wymasować w ruchu mięśnie. Wycelowałem w leśną dziesiątkę i trafiłem w sedno. Zastosowałem dzisiaj zasadę Deana Karnazesa: „daj z siebie wszystko i trochę więcej”. Na razie w stadium nierozwiniętym do wymiarów napierania na granicy możliwości i przesuwania granic. Pojawiło się w moim biegowym słowniku słowo umiar. Ale bez przesady, używam go z …umiarem.

Książka Deana Karnazesa pod mało zawiłym tytułem „Ultramaratończyk” wchodzi lekko. Nie jest długa, uważam, że jak na ultrasa nawet krótka. Ale dla czytelnika w sam raz, żeby zarazić się długim bieganiem. A może nawet bieganiem w ogóle. Sam jakoś o amerykańskim Greku myślałem niezbyt pozytywnie, chyba mocno zniechęcił mnie do niego Caballo Blanco w „Urodzonych biegaczach”. Odrzuciłem uprzedzenia w przedbiegach i dobrze na tym wyszedłem. Nie będę streszczał historii zawartej w książce, nie znoszę recenzji, które opowiadają fabułę poza tym kto zabił. Karnazes nie leje wody, nie odpływa nadmiernie w ubóstwianiu swoich osiągnięć, nie przegląda się w lusterku. Pokazuje siebie jako człowieka, pracownika, ojca, brata, męża, kumpla, biegacza. Jako jednego z nas. Wstaje na długie wybieganie o czwartej, żeby „normalnie” działać w roboczym dniu. Nie ucieka przed życiem, nie stroni od wyzwań codzienności. Przynajmniej taki obraz podaje w książce. Kocha Żonę, szaleje z Dzieciakami, odzyskał więź z Rodzicami poprzez bieganie.

Mnie zaciekawiło jak się żywi. Po przeczytaniu wywiadu na końcu książki wreszcie podjąłem wiążącą decyzję o odstawieniu cukru i niezdrowych tłuszczów. Ograniczyłem też spożycie mącznych i nabiałowych dań, choć raz na jakiś czas naleśników sobie nie odmówię, haha. Wszystko bez ortodoksyjnej przesady, na próbę, na pewno nie podczas zawodów i bez odlotów. Nie wyobrażałem sobie kawy z mlekiem bez cukru, a po paru dniach wcale mi go w niej nie brakuje. Już 4 lata nie jem mięsa i na rybnych specjałach czuję się znakomicie. Weganizm Scotta Jurka pojawia się w moim miesięcznym menu sporadycznie, za dużo z tym zachodu. Ale podejście Karnazesa po własnym lekkim liftingu wpasowuje się w mój biegowy i żywieniowy światopogląd.

Teraz biorę na tapetę książkę Richada Askwitha „Feet in the clouds”. Po kilkunastu stronach znalazłem cytat, który mnie zachwycił: „Above all, keep on top. For the one immutable rule when man an mountains meet is this: that either man or mountain must be In charge. They cannot both be master.” Hough! Rosół

TRENING: 10 km po 5'/km. Solidne PBG - 230 brzuszków, 120 pompek, 4 deski po minucie każda. Wymachy, rozciąganie, wcierka dwuścięgnista.

środa, 8 stycznia 2014

BALONIK Z HELEM!

Mama Forresta miała rację: „Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co ci się trafi”. Dzisiaj grałem ze sobą w bierki. Odkładałem wybieg z domu. Grzebałem bezmyślnie w pudełku czekoladek. Wybrzydzałem. Kombinowałem, że może Kumpel po południu będzie wracał biegiem z pracy, a ja wyruszę na spotkanie w pół drogi. W końcu trafiłem na swoją czekoladkę i poleciałem do lasu. Wcześniej przeanalizowałem zeszłoroczny plan biegowy, ale ubrany w słowa i liczby dopiero od 13 stycznia, wcześniej widocznie wdrażałem się biegając nie więcej niż dyszkę z lekkimi podbiegami lub przebieżkami. Tak to pamiętam.

I znów niespodzianka. Nie zdarzyłaby się, gdybym nie zebrał się w danym momencie. Na drugim kilometrze spotkałem kolejnego znajomego triathlonistę. Wczoraj Łukasz dzisiaj Maciek. Maciek biegł ze swoim biegowym wsparciem w osobie trenerki Ani. Dla niego w tri to bieganie jest zmorą. Pływa genialnie, to trenował w dzieciństwie. Rower też ma mocny, ale ostatni etap najczęściej szwankuje. Zamierza zaatakować dystans ironman, gdy złamie 4h30min w połówce irona. To jakaś teoretyczna gwarancja jednocyfrówki na pełnym dystansie. Trochę jak 1h25min w półmaratonie w odniesieniu do dystansu królewskiego.

Dość sprawnie uśredniliśmy tempo i tyralierą przemierzaliśmy las w lekkim deszczu. Pogadaliśmy o wodzie i lądzie, planach, życiówkach, rezerwach, treningu. Standardowe biegowe gadki szmatki. W okamgnieniu minęły 4 wspólne kilometry. Oni zostali na rozciąganie, ja pomknąłem dalej. Nie zwolniłem zanadto, poniosło mnie szybciej niż zakładałem. Ale spotkanie i pogaduchy z biegową kompanią wprawiły mnie znakomity nastrój i równy rytm. Nogi jednak bolą. Sól się przyda. Długi streczing wieczorem to konieczność.

Właśnie obejrzałem „Sugar mana”. Wiem, wszyscy już widzieli. Czuję się jak balonik z helem. Jeden cytat patrząc na pomerdaną historię życia i twórczości Sixto Rodrigueza (bez względu czy to pełna prawda, czy lekko ponaciągana) wbił mnie w fotel i zarazem z niego wystrzelił. Akurat na te słowa, prawdziwość wszystkich zawartych i pominiętych w filmie wątków, nie ma wpływu. „Marzenia legły w gruzach, ale duch przetrwał”. Zastosuję do własnego biegania z dożywotnim terminem przydatności do spożycia. Hough! Rosół

TRENING: 14 km po 4:40, ekscentryka i wymachy nóg, solanka, rozciąganie. Bez PBG.

wtorek, 7 stycznia 2014

POGODA DLA BOGACZY!

Tfu, pogoda dla biegaczy! Można dostać lekkiego szoku przy nastu stopniach w słońcu. Las był oświetlony w samo południe przepięknie, gdzieniegdzie lekkie błotko, ścieżki wypełnione kompanią matek z wózkami, emerytów z kijkami, biegaczy, nordic walkerów, rowerzystów, zakochanych. Ale bez tłoku, z umiarem. Wbiegłem dynamicznie i nabierałem rozpędu. Na drugim kilometrze wpadłem na Kumpla triathlonistę. Skończył podbiegi, pociągnąłem go na chwilę pogawędki wśród lekko urywanych tempem słów i zdań. Po rozstaniu dalej dokręcałem śrubkę w miarę możliwości, włączyłem klimatyzację (zdjąłem rękawiczki) i uchyliłem szybę (suwak kurtki). Cabrio sobie odpuściłem, czyli czapka została na głowie, bo jak mawiała Babcia o takich pogodowych dziwadłach: „zdradliwa pogoda!”.

Czekam na zimę, słowo. Cieszę się każdym wiosennym porankiem, każdym suchym i ciepłym przebiegiem, ale teraz powinien być mróz i śnieg. Co mi po cudnej aurze w styczniu, gdy w kwietniu przed maratonem będę musiał dusić przyspieszenia w kopnym śniegu, mijając wielkanocne zające zamiast bałwanów. Chociaż dla mnie, czyli kogoś kto usilnie i całym serduchem chce wrócić do regularnego biegania, taka pogoda to cud, choć wybryk natury. Potem już powinienem być nie do ruszenia w biegowej zapiekłości i miłości, haha. Zimo drżyj! Przynajmniej krystalizuje mi się już teraz plan na ten biegowy 2014 rok.

„Po pierwsze primo”: wyleczyć Achille, ale w biegu! Ekscentryka, wcierki, rozciąganie. Krótsze latanie, ale dużo więcej jakości i siły ogólnej. Pompki, brzuszki, grzbiety to niby moja norma, muszę wymóc na sobie na pewno rzetelność, ale beret, stabilizacja, drążek, piłka lekarska i deski różnego rodzaju, to już wymaga zawziętości, której ostatnio mi brakowało. Do tego wzmacnianie łydek i stawów skokowych, żeby odciążyć ścięgna.

„Po drugie primo”: nabiegać życiówkę w maratonie wykorzystując ubiegłoroczny plan. Zostały rezerwy, bo nie wykonałem go perfekcyjnie. Trochę wskutek złej zimy, a trochę z niemocy mentalnej własnej. A plan był dla mnie jak pantofelek dla Kopciuszka. Ideał. Ale wymagający i trudny. Liczę, że wzmocniony „pierwszym primo”, łatwiej zabiegam siebie podczas „drugiego primo”.

„Po trzecie primo ultimo”: Lavaredo Trail w Dolomitach pod koniec czerwca połączone z wakacjami brzmi kapitalnie już na samą myśl. A wcześniej Rzeźnik jako górskie przetarcie i na deser może jesienny Spartathlon. Nie wiem jak z regulaminem i biegami kwalifikacyjnymi. Obawiam się, że moje uległy przedawnieniu, a lecieć setkę na dziko nie byłoby zbyt rozsądnie. Zaburzę wtedy maratoński albo górski rytm. Śladami Filipidesa zawsze zdążę ruszyć. Jak się uda w tym roku, będzie klawo, jak nie, to na pewno coś ciekawego w zamian się znajdzie. Może 7 Dolin?

PS. Przeczytałem właśnie książkę Deana Karnazesa "Ultramaratończyk". Jutro skrobnę coś o niej. Jeszcze ją trawię. Hough! Rosół

TRENING: ok. 14 km = 1 km swobodnie + 8 km BNP + 1 km swobodnie + 6 x 250m-300m mocne przebieżki + 1,5 km trucht. Rozciąganie, PBG po byku 4 serie, a wieczorem masaż do bólu ścięgien.

niedziela, 5 stycznia 2014

CZAS NIERÓWNOŚCI!

Warmiński weekend trwa, ale towarzysko, bo treningowo już się skończył. Po prostu kilkanaście minut przed 9:00 mogłem sobie w niedzielny, szary, deszczowy ranek triumfalnie powiedzieć: „trening skończony, dzień zaliczony”. Na szczęście przede mną cały siódmy dzień tygodnia w miejscu, gdzie czas płynie jak łódka w sushi barze. Powolutku, czekając aż jakiś szczęśliwiec ją złowi wyciągnięciem ręki, kusząc głodnych wrażeń obżartuchów. Wiem, odpłynąłem... Ale usprawiedliwiam się i napawam pierwszym od dawna mocno przepracowanym biegowym tygodniem.

W sobotę ciężko było poderwać się z łóżka, ale po śniadaniu ruszyłem na mocny trening. W założeniach nieokreślony, wstępnie cross po warmińskich ścieżkach i wioskach. Pierwsze kroki zapowiadały skracanie, zmienianie, jednym słowem wymiękanie. Ale nagle włączył się ambit. Achillesy rozkręcały się jak zardzewiałe śruby, stwierdziłem, że wynagrodzę im ten biegowy gwałt, długim wieczornym masażem. Niestety do łez ich właściciela, czyli moich.
Trasa była piękna, zwłaszcza szutrowa droga przez las w stronę Gamerek mogłaby się nigdy nie kończyć. Słońce ostro wbijało się między gęsto usiane pnie drzew i oświetlało pasmami moją drogę. Szybko zdjąłem rękawiczki, bo mocne tempo rozgrzało mnie błyskawicznie. Trochę więcej biegłem w dół niż pod górę, ale wiedziałem, że szybkie zbiegi będą bolały podwójnie przy zamykaniu pętli wzdłuż szosy. Tam czekało sporo długich, kilkusetmetrowych podbiegów. Jednak wpadłem w trans, cały czas przyspieszałem. Kilkaset metrów przed moją metą napotkałem Przyjaciół i Rodzinkę na spacerze. Przy nich skończyłem moją trailową jedenastkę na wysokich obrotach. Złapałem oddech, trucht mnie schłodził, ćwiczenia ogólnorozwojowe dopełniły całości treningu. Klasa! Takich trenigów jak crossy, płaskie szybkie biegi, Kazoorka potrzebuję, żeby przepychać swój pułap. To walka w głowie, której do tej pory nie umiałem wygrywać. Żaden interwał mnie tego nie nauczy, żaden mi tego nie zastąpi.

Dziś wstałem przed wszystkimi. Paradoksalnie miałem większą ochotę na wybieganie, mimo fatalnej pogody. O słońcu wszyscy zapomnieli, jakby go dzień wcześniej nie było. Smutne niebo, deszcz i watr. Poleciałem drogą do Jonkowa i z powrotem. Wyszło 16 kaemów, może ciut więcej. Pierwsza połowa swobodnie, w drugiej przyspieszyłem. W końcu zawsze szybciej się wraca Przed śniadaniem byłem już rozciągnięty i głodny jak wilk. Zjadłem, banana, 3 jaja na twardo z majonezem, 5 kanapek z serem i pomidorem i michę owsianki z siemieniem, bananami, jabłkiem i konfiturą malinową. Kawa, herbata, woda. Pękam w szwach. Nagroda się należała! Hough! Rosół

TRENING SB: 12 km cross, tempo dość mocne, około 51-52 minut. Ogólnorozwojówka, streczing. Wieczorem masaż z wyciskaniem Achillesów. Masakra!
TRENING ND: 16 km wybieganie – od 5’ do 4’30 i szybciej na zbiegach. Rozciąganie. Potem PBG, chyba…;)

piątek, 3 stycznia 2014

SIŁA SOLANKI!

Dziś nadeszło wolne! Pozytywna reakcja organizmu i głowy na 5 kolejnych dni biegania, bo… chciałem znowu, ale ściągnąłem lejce. Postawiłem na ogólnie rozumianą siłę ogólną. Najpierw o świcie przytargałem wielką torbę z zakupami. Ale nie najzwyczajniej w świecie, ot tak, jak się nosi siaty, ale wykonując z nią ćwiczenia. Prawa, lewa ręka, unoszenie ramion, nadgarstków, tricepsów, potem oburącz przed sobą z podnoszeniem, a wszystko w sprawnym marszu. Kilkaset metrów minęło jak z płatka, a ja byłem spocony jak po saunie, bo zakupy pieruńsko ciężkie. Ale grunt to dobra torba, haha! Ja mam taką mocną bawełnianą, pojemną, można w nią napakować sporo produktów, z długimi uszami, więc można je dowolnie chwycić. Niezadowolona jest Żona, bo to jakaś nietania zdobycz z Londynu… Sic!

W domu brzuszki ze stabilizacyjnym beretem mocno ściskanym kolanami, przeplatane seriami deski. Pięć podwójnych ćwiczeń dało mi ostro w kość, wanna w tym czasie wypełniła się wodą z dwoma kilogramami soli kuchennej i jakimiś dziwnymi płynami – pianami podkradzionymi Córce. Marysia spała, Kasia wyszła do lekarza, a ja 25 minut moczyłem się, zażywając domowej, najprostszej odnowy biologicznej. Jeszcze nie ma południa, a ja już czuję jak dopada mnie błogie zmęczenie. Teraz ma swoją chwilę. Ma jednak czas tylko do jutra rana, bo warmińskie trakty czekają na mnie. Juhhhuuu! W drogę! Hough! Rosół

czwartek, 2 stycznia 2014

BIEGOWA ZWROTNICA!

Biegałem 4 dni z rzędu, ale było mi mało. Kusiło zrobienie dnia wolnego, zaleganie na kanapie, bezruch. Sprzyjające były też okoliczności, bo Marysia nie poszła do przedszkola, a miała kryzys dnia drugiego po emocjach sylwestrowych. Przespała noc, a potem ucięła dwie dodatkowe drzemki, właściwie nie opuściła kanapy. Mnie też solidnie muliło, więc żeby nie paść na twarz koło niej, wyszukiwałem sobie drobne zajęcia. Poczytałem też „Ultramaratończyka”. Na razie utkwiło mi w pamięci jedno stwierdzenie: „daj z siebie wszystko i jeszcze więcej”. W tym szaleństwie jest metoda – jak mawiał Kumoter Szyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie”. No więc nie poddałem się tylko dałem z siebie więcej. Wyruszyłem wieczorem na uliczne wybieganie.

Zaplanowałem 75 minut swobodnego biegu i słowa dotrzymałem. Nie mam pulsometru ani „dżipiesa”, więc na czuja oceniam dystans na 15 kaemów z hakiem. Może 16 km, ale nie więcej. Tempo na pewno było w granicach 4:45 – 4:55. Do tego kilka przestojów na światłach, zgubiona droga i jak w ciuciubabce bieg po ciemaku przez jakieś chaszcze. Powietrze przyjemnie filtrowało płuca, nie wstrzymywał mnie żaden wiatr, chodniki były puste. To był pierwszy od dawna betonowy bieg, wcześniej tylko leśne ostępy i dzień wcześniej górka. Właśnie w Nowy Rok tak dziarsko ganiałem po Kazoorce, że musiałem to poczuć. Mięśnie ud w każdym kroku i z każdej strony wspominały mój trailowy trening.

Ale z niego właśnie wczoraj urodził się plan na końcówkę czerwca. Lavaredo Ultra Trail w Dolomitach. Jedzie tam, przynajmniej w planach, bo losowanie dopiero w połowie lutego, kilkoro znajomych. W tym pakiecie jest przemiła polska rodzinka, którą poznałem, gdy pojechałem w 2011 roku na TDS do Chamonix. Oni się wspinali z małym synkiem w wielkim plecaku, a ja szykowałem w namiocie do 120 kaemów przez Alpy. Zarażaliśmy się wzajemnie. Oni mnie umiłowaniem gór, ja biegową pasją. Magia działa, oboje biegają trailowo, Piotr przebiegł rok po roku TDS i UTMB, Asia mierzy w Lavaredo. Mieszkają w Anglii, tam też jest sporo ambitnych biegów. Ostatnio będąc w Londynie kupiłem czasopismo Ultra Running, dużo ciekawostek. Czas wyruszyć na jakiś bieg właśnie do UK.

A dziś rodzinna weekendowa wyprawa na Warmię, a tam wybiegania w pofałdowanym terenie. Pamiętam zeszłoroczne kilometrówki, zawziąłem się, że nie zwolnię nawet na podbiegach. Bolało jak nigdy. Tym razem aż tak ostro nie będzie. Trzeba zacząć sensowne przygotowania pod Lavaredo! A przyda się też do płaskiego wiosennego maratonu. Hough! Rosół

TRENING: 15km po 4:50, 4 serie PBG + piłka lekarska, rozciąganie z naciskiem na Achille i łydki, delikatnie czworogłowe.

środa, 1 stycznia 2014

DWUCYFRÓWKA!

Po Sylwestrowej domówce z dzieciakami, po krótkim śnie, przyszedł wczesnym popołudniem, gdy Żona wróciła z pracy (radio gra!) i ruszyła z Marysią w odwiedziny do Babci, czas na noworoczny trening. Miałem zaatakować Górkę Kazoorkę. Moim celem było 10 pętel, tego pułapu nigdy nie osiągnąłem. Sam się zastanawiam czemu? W sumie wielkich powodów nie ma. Pewnie, bo byłem podmęczony albo tak sobie wmawiałem, bo za szybko atakowałem początkowe pętle i nie starczało mi pary na więcej, bo zwyczajnie się poddawałem i zadowalałem załóżmy siedmioma, max dziewięcioma. Dwucyfrówka pozostała nienaruszona.

Ale tym razem postanowiłem zetrzeć się z lokalną śmieciową górką bez względu na pogodę, porę dnia, mój stan. To w końcu moja namiastka górskich szlaków, na których jeszcze nigdy nie powalczyłem jakbym chciał.

Okoliczności były sprzyjające. Bezdeszczowo, raczej bezwietrznie, „bezbłotnie”. 10 minut rozbiegania i ognia! Każda pętla, mniej lub więcej, bo urozmaicam sobie miejsca wbiegów i zbiegów, zajmuje mi średnio 5 minut. Bez zatrzymania, jednym ciągiem, z narastającym tempem, do ustrzelenia dychy. Kazoorka była oblegana po Sylwestrowej nocy i jak zawsze zaśmiecona. Tym razem ponadnormatywnie. Butelki po tandetnych winach musujących, odpalone fajerwerki, sporo szkieł i papierzysk. Polski po-imprezowy standard. Mnie niosło z uśmiechem, zawsze w truchcie w górę i za każdym razem coraz szybciej w dół. Mijałem rodzinki z dziećmi i psami, rowerzystów górskich, zmęczone nocnymi hulankami ekipy wdrapujące się i podziwiające widoki z grzbietu górki. Każdy w swoim świecie. Jedno zawahanie miałem po piątej pętli, potem napierałem bez szukania tanich wymówek i usprawiedliwień. Kilka minut truchtu dopełniło całości. W sumie 20 pobiegów, masa muldowych przelotów i 20 zbiegów, a wszystko w niecałe 50 minut.

Wrzuciłem dziś na stopy nowe buty - Nike Zoom Terra Kiger, spisały się kapitalnie, aż mnie zamurowało, bo myślałem, że szału nie będzie. Nie zapeszam, bo to pierwszy nasz wspólny trening. Ciepła kąpiel, rozciąganie Achillesów, mocna wcierka rozgrzewająca ścięgien i herbata z miodem. Czas na obiad i na pracę (piłka gra!). Miłe noworoczne biegowe spełnienie. Hough! Rosół