czwartek, 23 stycznia 2014

POJEDYNEK W POJEDYNKĘ!

Lewa noga mówi zwolnij, prawa podkręca tempo. Albo przynajmniej podtrzymuje narzucone. Wybrałem lewą jako tę diabełkowatą, no bo w końcu jak się wstanie z łóżka lewą nogą, to się nic nie chce. Ja chyba dzisiaj postawiłem na podłodze ciut szybciej lewą stopę, bo chęci do biegania miałem umiarkowane. Po myślowej przepychance, wybiegłem na siarczysty mróz. To znak, że jestem już zafiksowany w maratońskie zmagania mocniej niż się spodziewałem.

Ciekawe czy tak właśnie reagują półkule w moim mózgu podczas wysiłku? Ścierają się, biją i nokautują wzajemnie. Pewnie to tam rodzi się impuls, żeby zwolnić albo się katować. Fakt, poleciałem pierwsze dwa kilometry o 20 sekund za szybko w zderzeniu z planem. Zacząłem od 3 kaemów rozbiegania, potem ćwiczenia ogólne i dyszka po około 4:20. Ale po dwójce na stoperze wskazało 8:18…

No i dylemat. Pogoda cudna. Mróz silny, szczypał w nos, lecz słońce dodawało energii i otuchy. Śnieg ubity, w miarę równy, nieźle trzymały się na tym podłożu stopy. Założyłem stare wysłużone pumki nocne lisy, o których nieco zapomniałem. Wygrzebałem je z dna szafy, zapadły w niemal roczny sen od ostatniej zimy. Mają dość agresywną podeszwę i nieprzemakalną cholewkę. Są szerokie, dość wygodne i niezbyt lekkie. Uniwersalne pod kątem treningów, gdy o szosówkach trzeba zapomnieć.

No więc, zaczynam pojedynek myślowy. Przebiegłem dwa kilometry, zostało 8 rund. Zwolnić czy lecieć po 4:10? Napieram. Niesie mnie, a ja w końcu chcę się rozwijać. Nie jest to na szczęście szaleńcze tempo i nadwyrężanie założeń. Tętna nie znam, bo mój zegarek ledwie daję radę jednocześnie pokazywać datę i licznik czasu. Sprawdzam je dopiero po minięciu torów, czyli mojej tradycyjnej, fikcyjnej mety. Wychodzi 164, czyli moja maratońska przelotowa. Ostatecznie średnia kręci się koło 4:12, osłabłem nieco w końcówce, wykonywałem dwa nawroty, tam potraciłem kilka sekund i nieco pary. Zluzowałem mięśnie spokojnym truchtem z luźno opuszczonymi ramionami. Pełna wolność. A w domu odpaliłem razowe penne z przepysznym lidlopesto w plastikowym pudełeczku i małym kopczykiem utartego parmezanu. Znalazłem ostatni kawałek w lodówce za jakimiś słoikami. Ech, kiedyś dostałem w prezencie wielki kawał parmezanu. To był klawy podarunek…;)

Endorfiny po nokaucie diabełka, który kusił, by zwolnić, zagrały mu na nosie. Jestem teraz trochę wymięty, ale nie ma to tamto. Zmęczony biegacz to szczęśliwy biegacz. Czas na, tadddaaam, zumbę. Nie oszalałem, idę z Żoną. Ooobieeecaaałeeem Hough! Rosół

Mały biegowy suplement muzyczny:) - https://www.youtube.com/watch?v=a4niK-NSSC0

TRENING: 3 km rossbieg, 10 km po 4:12, 1 km trucht.

1 komentarz:

  1. Też lubię to pesto, ale jak tylko spojrzę na skład, od razu smakuje trochę mniej :-)

    OdpowiedzUsuń