Biegałem 4 dni z rzędu, ale było mi mało. Kusiło zrobienie dnia wolnego, zaleganie na kanapie, bezruch. Sprzyjające były też okoliczności, bo Marysia nie poszła do przedszkola, a miała kryzys dnia drugiego po emocjach sylwestrowych. Przespała noc, a potem ucięła dwie dodatkowe drzemki, właściwie nie opuściła kanapy. Mnie też solidnie muliło, więc żeby nie paść na twarz koło niej, wyszukiwałem sobie drobne zajęcia. Poczytałem też „Ultramaratończyka”. Na razie utkwiło mi w pamięci jedno stwierdzenie: „daj z siebie wszystko i jeszcze więcej”. W tym szaleństwie jest metoda – jak mawiał Kumoter Szyszkownik Kilkujadek w „Kingsajzie”. No więc nie poddałem się tylko dałem z siebie więcej. Wyruszyłem wieczorem na uliczne wybieganie.
Zaplanowałem 75 minut swobodnego biegu i słowa dotrzymałem. Nie mam pulsometru ani „dżipiesa”, więc na czuja oceniam dystans na 15 kaemów z hakiem. Może 16 km, ale nie więcej. Tempo na pewno było w granicach 4:45 – 4:55. Do tego kilka przestojów na światłach, zgubiona droga i jak w ciuciubabce bieg po ciemaku przez jakieś chaszcze. Powietrze przyjemnie filtrowało płuca, nie wstrzymywał mnie żaden wiatr, chodniki były puste. To był pierwszy od dawna betonowy bieg, wcześniej tylko leśne ostępy i dzień wcześniej górka. Właśnie w Nowy Rok tak dziarsko ganiałem po Kazoorce, że musiałem to poczuć. Mięśnie ud w każdym kroku i z każdej strony wspominały mój trailowy trening.
Ale z niego właśnie wczoraj urodził się plan na końcówkę czerwca. Lavaredo Ultra Trail w Dolomitach. Jedzie tam, przynajmniej w planach, bo losowanie dopiero w połowie lutego, kilkoro znajomych. W tym pakiecie jest przemiła polska rodzinka, którą poznałem, gdy pojechałem w 2011 roku na TDS do Chamonix. Oni się wspinali z małym synkiem w wielkim plecaku, a ja szykowałem w namiocie do 120 kaemów przez Alpy. Zarażaliśmy się wzajemnie. Oni mnie umiłowaniem gór, ja biegową pasją. Magia działa, oboje biegają trailowo, Piotr przebiegł rok po roku TDS i UTMB, Asia mierzy w Lavaredo. Mieszkają w Anglii, tam też jest sporo ambitnych biegów. Ostatnio będąc w Londynie kupiłem czasopismo Ultra Running, dużo ciekawostek. Czas wyruszyć na jakiś bieg właśnie do UK.
A dziś rodzinna weekendowa wyprawa na Warmię, a tam wybiegania w pofałdowanym terenie. Pamiętam zeszłoroczne kilometrówki, zawziąłem się, że nie zwolnię nawet na podbiegach. Bolało jak nigdy. Tym razem aż tak ostro nie będzie. Trzeba zacząć sensowne przygotowania pod Lavaredo! A przyda się też do płaskiego wiosennego maratonu. Hough! Rosół
TRENING: 15km po 4:50, 4 serie PBG + piłka lekarska, rozciąganie z naciskiem na Achille i łydki, delikatnie czworogłowe.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz