środa, 6 czerwca 2012

ZRZUCAM TO NA KARB!

Od czego tu zacząć… Może od końca, bo początku już nie pamiętam, haha. Zawiesiłem się na czas dłuższy niż planowałem. Jednak ostatnio przebiegłem niesamowity bieg w Tatrach i postanowiłem wrócić, tarrraaam, na rossbieg!
V Bieg im. Druha Marduły był kapitalny z kilku względów. Po pierwsze, bo po górach, po drugie, bo po górach, których kompletnie nie znam, po trzecie, bo po górach, które dają wycisk i doznania zupełnie innej kategorii niż ulica. A Druh Marduła i organizatorzy nikogo nie oszczędzają, włącznie ze swoimi poharatanymi brodami wskutek upadków – patrz Leszek BehounekJ. Te były naprawdę liczne na wymagającej trasie biegowspinaczki. Z Kasprowego Wierchu zbiegałem na łeb na szyję z kamerką go pro w dłoni, biorę ją na biegi do ręki, bez żadnej obudowy, żeby była najmniejsza i najlżejsza. Zbiegałem w dół po skałach, kamieniach i nierównych naturalnych schodach ramię w ramię z Biegaczem, którego nawet nie zapytałem o imię. Po kwadransie rozmowy, a właściwie moich pytań i Jego odpowiedzi, po krótkiej ciszy i pędzie w skupieniu z górki na pazurki, nagle On wyłożył się jak długi. Efekt? Rozorane dłonie, złamany mały palec, rozbity łuk brwiowy, pokaleczone od ostrych skał nogi. Wyrwałem nadbiegającemu Chłopakowi butelkę z wodą, na szybko przemyliśmy rany i nastąpiło pożegnanie po żołniersku. On rzucił, żebym leciał, ja z lekkim wyrzutem sumienia klepnąłem Go po ramieniu i znów zbiegałem ku Kuźnicom. Chwila dekoncentracji, zwykłego niefartu i po biegu. Górskie zbiegi nie wybaczają. A tych było dużo podczas Marduły. Tegoroczna trasa była wydłużona do 25,4 km, zwiększono przewyższenia do ponad 3000 metrów, a wszystko dla utrudnienia warunków podczas I Mistrzostw Polski w Skyrunning’u. Wygrał Marcin Świerc z niewyobrażalnym czasem 2h13m. Ja dobiłem na Kalatówki w 3h20m, więc rozstrzał i różnica klas jak między mną a Kenijczykiem w płaskim maratonie. Wśród Kobiet triumfowała niezawodnie niezawodna Ania Celińska. Za metą porozmawiałem z Nią do programu „O co biega?”, świetna rozmowa z Dziewczyną, dla której góry to naturalne środowisko. Jej czas 2h39m mówi wszystko! Dowiedziałem się co to bieg alpejski – tylko w górę, anglosaski – góra, dół, podbieg sposobem pirenejskim – wspinanie się opierając dłonie na kolanach i pochylając sylwetkę do przodu. Podejścia tatrzańskie były ostre, moje nogi dostały najmocniej przy mozolnym wbijaniu się na Karb. Tam było najtrudniej.
Dla mnie nieznajomość Tatr była pewnym bonusem. Nie odliczałem kilometrów, poznawałem miejsca, które urzekły mnie swoim naturalnym kształtem, wiedziałem, że meta coraz bliżej, ale żal mi było tego co za mną. Kino Sokół – tam był start, dalej pod skocznią na szlak w górę ku Nosalowi, przez Skupniów Upłaz na Karczmisko, Murowaniec, przy pięknym Czarnym Stawie, wspinaczka na Karb, w dół obok Zielonego Stawu w Dolinę Gąsienicową, na Kasprowy Wierch i ku Kuźnicom, by ostatecznie po kocich łbach dobić na metę na Kalatówkach. Teraz żałuję, że na wycieńczenie nie zmierzyłem się z ostatnim odcinkiem, 800 metrów w górę, w biegu. Następnym razem.
Moja Marduła z założenia nie była wyścigiem, była bardzo mocnym akcentem w treningu z nastawieniem na podziwianie wysokich gór. Co nie znaczy, że się obijałem. Każde wypłaszczenie i zbieg traktowałem bieganiem, podejścia mocnym marszem lub wspinaczką. Mięśnie czworogłowe miło palą do teraz. Zresztą przed startem się nie oszczędzałem, bo w piątek przebiegłem po Warszawie 29 kaemów, a w sobotni ranek ramię w ramię z Pedrem raźną „piętnastkę”. Nawet Pedro zdziwiony zapytał czy ja nie mam czasem startu za 24h, a ja na to, że to ma być mocny weekend. I był. Poniedziałkowe 10 km rozbiegania po 5 min per kilo i solanka przyniosły ukojenie, ale we wtorek, który zrobiłem wolnym dniem, nogi piekły. Drugi dzień po starcie jest zawsze najgorszy, ale regeneracja przyniosła efekt, bo wczoraj BNP, czyli mój bieg z narastającą prędkością wypadł nieźle. Tuzin kaemów od 4:40 do 3:52 przepalił ostatki zmęczenia. Moje ostatnie dwa tygodnie doładowały moc w mięśniach.
Wcześniejsze 10 dni spędziłem z Marysią i Teściami w Ustce. Trafiliśmy na klawą pogodę, ja solidnie pobiegałem w urozmaicony sposób. Było dłuuugie wybieganie do Darłowa, około 40 kilometrów wzdłuż drogi ciągnącej się kilkusetmetrowymi podbiegami i zbiegami o niskim nachyleniu. Pokonywałem je pasywnie, nie zwiększałem ani nie zmniejszałem tempa, były wliczone w mój rytm. Była siła biegowa boso na piachu. Był cudny bieg lasem i szlakiem zwiniętych torów do Poddąbia, w tym 5 kaemów fantastyczną asfaltówką przecinającą las z lekkim spadkiem, wijącą się, zupełnie opustoszałą, przejechał koło mnie tylko jeden samochód. A dzień budził się uśmiechem słońca. Powrót z Poddąbia klifem i wydmami był równie trudny i przejmujący smakiem bryzy oraz dźwiękiem i widokiem fal rozbijających się o brzeg. 150 minut w trasie minęło w okamgnieniu. Był też cross leśny, niby godzinka, ale w mocnym tempie, bez pieszczot. No i na deser 90 minut środkiem plaży, w moich cascadiach, prawdziwe mielenie kopnego piachu w sprawnym biegu.
Poza tym ciągłe śmiganie po plaży za Marią, nawet nie czułem, że dodatkowo dobijam mięśnie. Ale był przecież nieoceniony mocny sen, drzemka z Marysią w ciągu dnia, brak pośpiechu, a moc uśmiechuJ
Żeby jakoś spiąć klamrą czas od ostatniego wpisu: zamiast maratonu przleciałem w łodzi tylko dystans 10 km, ledwie dotoczyłem się z potwornym bólem w stawie biodrowym, teraz moje biodro ma się nieźle, boli, ale nie tak jak wcześniej. Usg nie wykazało wielkich uszkodzeń, trochę naderwania jednego z przyczepów, jakaś cysta, odrobina stanu zapalnego, ogólnie zaleczyło się. Czuję je nadal, ale współpracujemy w biegu. Pomógł mi wolny czas, który zafundowałem sobie przy pracowych eskapadach do Manchesteru, Porto, a potem spokojne wprowadzanie biodra w trening na urlopie z Rodzinką u Fabiana w LondynieJ
Teraz mam w planach II Cross nad Pilicą, zapisałem się na maraton, a tydzień później pierwszy Maraton Mazury. Chciałem na wariackich papierach polecieć Rzeźnika w piątkowy ranek, start o 3:20 w Komańczy, ale nie ogarnę tematu logistycznie. Poza tym czas na otwarcie EURO! Ten tydzień ma być urozmaicony. Dziś luźniej, dłużej, jutro mocniej, może kilometrówki albo Kazoorka. Spokojnie, coś się wymyśliJ
Hough!
Rosół