Piątek – weekendu początek, rany, jak ja nie znoszę tego określenia! Dla mnie to wcale nie żaden powód do fanfar, wiwatów, pikników. Sobota i niedziela to mój główny czas pracy, najczęściej właśnie w piątek mam paradoksalnie najwięcej czasu na bieganie. Tak było 2 marca, więc spokojnym tempem wykręciłem „oczko”. Półmaraton zaliczyłem w 1 godzinę i 40 minut, czyli poniżej 5 minut na kilometr. I właśnie o to chodziło, bo brakuje mi dłuższych, spokojnych wybiegań. Standardowe długie niedzielne loty odpadają, ponieważ wtedy mam niewiele ponad 90 minut na trening. W piątek do biegu nie dołożyłem PBG, dałem swoim niezidentyfikowanym bólom i trzaskom w torsie chwilę na luźny, niczym niezmącony oddech.
Na sobotę planowałem start w Biegu górskim na wydmach w Falenicy, ale Marysia zarwała sobie i nam Rodzicom całą nockę. Od północy do 3:30 były próby odkrztuszania, przeganiania kaszlu, wreszcie usypiania. Nasza Córeczka wolała postawić jednak na zabawę i skoki po łóżku, ale jakoś udało się Ją spacyfikować i namówić na kontynuację snu. Dorobiłem 3 i pół godzinki drzemki do siódmej i zacząłem gonić w piętkę. Przygotowanie do pracy, Maria, Psice, wreszcie trening, na który została godzinka. Ruszyłem na „trójki” i to był świetny strzał. Pierwsza rozgrzewkowa wyszła w 12 minut 30 sekund, czyli po 4’10” per kilo. Nic specjalnego, ale po kilkuset metrach rozgrzewki to i tak nieźle, potem kilometr truchtu i znów ostre 3 kaemy, ale tym razem w 11’30”. Ostatnia „trójka” była najszybsza w 11’20”. Krótkie schłodzenie, szybkie trzyseryjne PBG i tarrraaam, wreszcie wieszanie drążka! Piro zamontował go koncertowo, naprawdę Złota Rączka. Ja chyba tydzień bym myślał i bym nic nie wymyślił, trzeba mieć dryg. Drążek wisi dumnie, ale niedostrzegalnie na moim podziemnym miejscu parkingowym, w zacisznym zakątku, w miarę ciepłym zimą i chłodnym podczas skwaru. Tak jak należy. Od dziś ruszam na pull-upsyJ
Sobotni las przed południem zaczynał puszczać po przymrozku w pełnym marcowym słoneczku. Górna warstwa, zmrożona nocą, rozmazywała się pod podeszwami, woda zaczęła delikatnie wypływać na wierzch. Jednak w porównaniu z lasem sprzed roku, teraz warunki są wprost komfortowe. W niedzielę koło ósmej było wręcz genialnie. Dwa kilkusetmetrowe pasy najbardziej uczęszczanych ścieżek były nierówne, bo mróz utrwalił ślady stóp, wózków i kół rowerowych w rozklapciałym błotku, ale reszta pętli równa i twarda jak stół. Z Pedrem wpadliśmy na siebie na 4. kilometrze, a potem rześkim krokiem zakręciliśmy w sumie 18 kilometrów. Miły lot przy gadce i zdrowym tempie, zakończony mocnym 200-metrowym akcentem. Ja jeszcze chwilkę potem na spacerze z Psicami dołożyłem 7 odcinków po 150 metrów wokół mojego pola. Mięśnie dostały dodatkową porcję bodźców dynamicznych. Czucie głębokie pobudzoneJ Pogoda była przednia, słoneczny przymrozek. Czystość powietrza, nieba i dziennego światła.
Mój napięty grafik niedzielny w pracy (wywiad, montaż, komentarz) sprawił, że powrót do domu o 20:00 był niemal równoznaczny z końcem funkcjonowania w pionie. Zrobiłem sobie pyszną sałatkę z rucolą, pomidorkami koktajlowymi i suszonymi, piórkami czerwonej cebuli, lekko przeterminowaną mozzarellą (była smaczna, raptem 2 dni opóźnienia;), oliwą, gęstym słodkim balsamico i dwiema pajdami czarnego chleba. Pychota! Gdyby nie postanowienie 366 dań na 366 dni, pewnie zasnąłbym jak zabity od razu. A tak zjadłem sałatkę, wypiłem lampkę białego wina i… odpłynąłem. Do sypialni zostałem zagoniony z pokoju koło północy, po drodze zahaczyłem o pastę i szczotkę do zębów. Sen był niezbędny, bo miałem okropny ból szyi i głowy po powrocie z pracy. Dziwna sprawa, bo gardło było w porządku, ale reszta szarpała nieznośnie. Jakby zawiane. Dziś jak ręką odjął. Pewnie zbyt duże natężenie ruchu i emocji jednego dnia. Ale przynajmniej nawadniałem się i dokarmiałem w niedzielę smakowicie. Jutro długo zapowiadana wizyta u lekarza, mam nadzieję, że już wyzdrowiał, bo w piątek właśnie wskutek jego choroby nasze spotkanie odwołano. Krew bulgocze przed badaniamiJ
Hough!
Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz