sobota, 14 lipca 2012

NA MATERACE!

Wszystko rozbija się o regularność. Jestem nieregularny do kwadratu! Niby biegam dużo, czasami bardzo dużo, ale nagle wpadam w tumiwisizm. Mam swoje plany, ale sam je burzę brakiem konsekwencji. I raczej nie ma żadnych zagrożeń mojego planu z zewnątrz, wszystko pochodzi i wychodzi ze mnie. Marazm, zniechęcenie, pozorny entuzjazm, zalepianie zaplanowanych treningów innymi. Jestem zdecydowanie za urozmaicaniem, bieganiem zgodnym z samopoczuciem, ale u mnie przerodziło się to w dziwne odpuszczanie. Jak nie u mnie.
Pierwszy biegowy przykład z brzegu, od nowego akapitu, to sam blog. Ponad miesięczna przerwa od ostatniego wpisu. Niby czemu? Nie miałem czasu na krótkie regularne wpisy? Nie miałem o czym skrobnąć? Przecież przebiegłem Cross nad Pilicą, Maraton Mazury, nawdychałem się jodu na trasie Dębki – Białogóra i z powrotem, podziwiałem krajobrazy na Warmii, zaraz wbiegam w swój kabacki las. A przede mną Maraton Karkonoski, Chudy Wawrzynniec, no i 1 września UTMB wokół Mont Blanc! Przepadłem w styczniowym losowaniu, ale dostałem się dzięki akredytacji dziennikarskiej, przywiozę stamtąd magiczne wspomnienia i genialny materiał filmowy do programu „O co biega?”. Ale najpierw muszę znów dogadać się ze sobą.
Po Maratonie Mazury zrobiłem nad Morzem 8 dni wolnego. Jak dla mnie od paru lat to niemal biegowe nie-biegowe wakacje. Biłem się z myślami czy nie zaliczyć w tym czasie trzech krótkich półgodzinnych treningów podtrzymujących, czy nie byłoby warto robić moje PBG (pompki, brzuszki, grzbiety:), ale nic nie wskórałem. Żarłem gofry bez wyrzutów sumienia. Może tak czasem trzeba? Teraz już to nie ma znaczenia, minęło, nadrabiam miniony czas. Nie napiszę, że stracony, bo był pełen przyjemności z Rodzinką i Przyjaciółmi, choć bez biegu. Wszystko rozgrywa się w głowie.
Zachęcam siebie do wpadania w miłe rytmy. Do regularności, rzetelności, rozwijającej powtarzalności. Gdy pisałem bloga co kilka dni, sprawiało mi to wielką frajdę, gdy piszę teraz również, brak wpisu przez miesiąc mnie męczył. Ale nic nie wrzuciłem na bieżąco. Why?  Bo zderzam się właśnie z jakąś niewidzialną biegową ścianą, przez którą nie mogę się głową i w głowie przebić. Zamontowałem drążek na parkingu kwartał temu, a podciągać się nie nauczyłem. Rzadko jeżdżę samochodem, więc mam nie po drodze, haha. Od dwóch tygodni obiecuję sobie codzienne PBG – od kwadransa po pół godziny. Nie dłużej, ale regularnie i w różnych układach, sposobów jest bez liku. Nie realizuję, zadowalam się ćwiczeniami co dwa, trzy dni. Niby nienajgorzej, ale nie w tym rzecz.
Co robiłem jeszcze przez ostatni miesiąc? Przeczytałem książkę, sukces!, haha, autorstwa biegacza i dziennikarza Wojtka Staszewskiego „Ojciec.prl”, wpadłem w warszawski klimat „Złego” Tyrmanda. Przebiegłem pilicki cross, ale niepełny, bo 4 pętle po 7 kilometrów, uznałem, że medal za półmaraton z okładem wystarczy, mierząc tydzień później w mocniejszy start w mazurskim maratonie. W Gałkowie leciałem mocno pierwszą połówkę – crossowe 21 kaemów osiągnąłem w 1h31m38s, 3 godziny z hakiem na mecie byłoby super wynikiem, ale padłem pomiędzy 25 a 30 kaemem, wskoczyłem nawet na chwilę do rzeki Krutyni, żeby schłodzić sztywne kulasy. Odcięło mnie na tyle skutecznie, że musiałem zwolnić i potem już do wyjściowego tempa nie nawiązałem. Skończyło się na 24. miejscu i czasie 3h21m35s (mniej więcej:). Potem był nadmorski bezruch, gofry w nadmiarze, winko przy EURO i rybka w panierceJ pychota, ale tym wolnym czasem powinienem pokierować ciut lepiej. Nie pokierowałem. Następnie wbiegłem mocniej w trening, kursy po trasie Dębki – Białogóra, w obie strony 16 – 17 kilometrów, powrót zawsze ramię w ramię z Pirem, a potem PBG. I odżywki, które szybko stawiały mnie na nogi! Czułem jak wraca moc. No i znów czarcia zapadka w głowie. Tylko 2 treningi w 5 dni! Wczoraj podratowałem się trochę mocnym pedałowaniem, ale aż wstyd się nawet przyznawać. Na szczęście ruszam na walkę ze sobą. Ciężko mi to wytłumaczyć. Chcę biegać i nie chcę, mam ochotę i jej nie mam, czuję endorfiny po wybieganiu, ale ciężko mi się na nie wybrać. Dlatego: „Na materace” z samym sobą!
Następny wpis za kilka dni już z Beskidu Niskiego. Z górkami wiążę wielkie nadzieje. To ma być mój etap zwrotny! „Na materace”!
Hough!
Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz