Nim jednak nadeszły, najpierw przyszło zmęczenie materiału. I nawet piwko pszeniczne bezalkoholowe tego stanu nie jest w stanie odmienić. Drugi dzień odpoczywam.
Po czwartkowej Kazoorce przyszła piątkowa przebieżka z Tulką. Psinka straciła formę przez zimowe nieróbstwo i szwy na łapie. Po wspólnych siedmiu kilometrach wycieńczona padła na podmokłym polu, a ja zrobiłem wzdłuż jego dłuższego boku (ok. 150m) rytmy. Potem potruchtaliśmy do domu. No i w drogę do Krakowa. Wieczorny mecz, późny powrót do hotelu, nocne rozmowy z kompanami podróży, kilka lampek wina i krótki sen.
W sobotę mimo skrajnego niewyspania poderwałem się z hotelowego łóżka i ruszyłem na Błonia. Achillesy bolały mocno, ale po pierwszej pętli się rozkruszały. Miałem raptem godzinkę, więc zaliczyłem spokojny tuzin kilometrów z hakiem. Powrót pociągiem nakłonił mnie do rozciągania. Podobnie jak i w piątkowej podróży pod Wawel, wykorzystałem do tego schodek przy drzwiach. To nie był dobry pomysł. Niby rzetelnie rozciągnąłem mięśnie łydek i ścięgna, lecz wyszła mi bokiem nadgorliwość. Naruszyłem całą delikatną konstrukcję Achillesów w podstawach. Błąd juniorski. Na razie niewybaczalny, bo naparza konkretnie.
W sobotę z delegacji pojechałem prosto do pracy. Derby Londynu, choć wybitnie jednostronne, były niezapomniane. Jednak wieczorem, gdy Marysia czekała aż rybka minimini walnie w kimę, zdecydowałem się zacząć przygotowania do niedzielnego meczu Tottenhamu ze Świętymi. Niezłe kFiatki z tego powychodziły, o czym przekonałem się dopiero nad ranem. Bo jak już kilka razy osuwał mi się z brzucha laptop, a obie powieki opadały z hukiem niczym żelazne kurtyny, honorowo zapisałem plik w poczuciu dobrze wypełnionego obowiązku. Zasnęliśmy z Marysią w trymiga. O świcie było sporo sprzątania. Poucinane zdanie, pourywane słowa, mikstury typu: jjjjjjjjjjjjjjjjjjjnsjugqiiiiiiiii...
W niedzielę ruszyłem na ambitnie założone w planie 7 x 5 km. Stąd ta chęć przygotowania się do meczu wieczorem. Nie wyszło mi. Pierwsza piątka po 4:40 poszła zgrabnie. Druga po 4:00 też planowo, ale czułem, że to nie był mój dzień. Kryzys zaczął się kilka kilometrów później, paradoksalnie podczas luźniejszej piątki. Ból łydek i ścięgien Achillesa stał się upiorny. Odpuściłem sobie po 16 kaemach. Wykonałem ostre PBG w domu. W sumie przebiegałem cały tydzień. Całkiem nieźle. W nagrodę zaspokajałem przez całą niedzielę mojego tasiemca. Domagał się jedzenia, zassało.
W poniedziałek potwierdziła się wiadomość o zmianie terminu mojego maratonu. Zapowiadane w tytule zmiany dla odmiany. Miał być jeden z dwóch polskich dystansów królewskich 13 kwietnia, ale tego dnia jest pewien kapitalny mecz na Anfield… Dostałem powołanie do Liverpoolu na starcie z Man City. Od swojej firmowej drużyny. Jadę, żeby poczuć na żywo ciarki podczas „You’ll never walk alone”. Magiczne bezcenne marzenie! Warte rezygnacji z każdego maratonu! Nie ucieknie.
Poniedziałek spędziłem więc na typowaniu nowego terminu maratonu i ustalaniu planów biegowych. Zdecydowałem, że najlepszym wyborem będzie Kraków 18 maja. Uratuję dzięki temu Szczawnicę (90km) i Wings for Life World Run (ile wlezieJ). Będą służyć mi za długie wybiegania. Przetestuję na nich siebie, formę, żele, stroje. A potem po raz trzeci ruszę po życiówkę w Kraku. Najlepszy mój czas tam to 3:02:49. Tak naładowany fantazją byłem przed startem:)
Rok później było gorzej o 11 sekund. Teraz celuję poniżej 2:48:00!
Próbuję wcisnąć się za to za tydzień z hakiem na półmaraton w Poznaniu. Listy pozamykane. W tę niedzielę biegnę stołeczną połówkę. W Poznaniu chcę walczyć ostro, na własnym podwórku wykonać mocny trening. Niezły magiel, słowo. Na razie sytuacja opanowana. Pewnie do czasu. Cały czas jestem gotowy do tasowania kart mojego życia. Wiem, długo wyszło. Sorry. Hough! Rosół
Widze ze sie spotkamy w Szczawnicy ;D Na Cracovii tez, tylko ze ja bede zajacowal grupe na 4:30. Coz, w tym roku ide w strone ultra....
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Patryk
No to do zobaczyska! Mam nadzieję, że nie będziecie musieli w Kraku mnie zbierać z asfaltu;)
OdpowiedzUsuń