W niedzielę stanąłem na starcie 9. PZU Pólmaratonu Warszawskiego. Dotarłem pod linię startową przed godziną dziewiątą. Wstałem o piątej, czyli o czwartej, po zmianie czasu z zimowego na letni. Miałem w programie prowadzenie konferansjerki dla „Fundacji MW” Marka Troniny. Sprawy organizacyjne dla biegaczy, kompendium wiedzy o faworytach, ciekawostki dla amatorów, jakieś drobne porady, przypominajki i zagrzewanie do walki. A potem dopiero, po wszystkich mój własny start.
Godzina gadania prysnęła niezauważalnie i moment do biegu nadeszedł błyskawicznie. Liczba uczestników zapełniała dwie nitki mostu Poniatowskiego aż do ronda Waszyngtona. Morze biegaczy i piękna pogoda. Niby bardzo słonecznie, a jednak temperatura nie była wiosennie wysoka. Dobre warunki do biegania. I dla faworytów, którzy chcieli i pobili rekordy trasy, dla biegaczy, którzy chcieli poprawić życiówki, także dla debiutantów na połowie królewskiego dystansu czy dla tych, którzy chcieli zwyczajnie zwiedzić w biegu Warszawę i naładować się endorfinami. Ja wystartowałem jako ostatni.
Goniłem jak mogłem, ale bez przesady. Moją życiówkę zaatakuję w najbliższą niedzielę w Poznaniu. Wtedy stanę tuż za elitą, żeby mieć czystą trasę i głowę. To był niezły trening, pierwszy tegoroczny zorganizowany uliczny start i przedsmak tego co czeka mnie 6 kwietnia. Poczułem swoje odbicie na asfalcie, nowe buty startowe, magię tłumu, który popycha do przodu. Czasem zbawiennie, czasem złowieszczo, dlatego nie można się zapomnieć. Odzyskałem nawyki ulicznego biegania, kontrolę czasu ze stopera, które to przyzwyczajenia po zimie uległy hibernacji.
Mój czas netto 1h30min11sek. A brutto 1h49min18sek. Sadzę, że kluczeniem pomiędzy zawodnikami, których mijałem, braniem zakrętów najszerszymi, najluźniejszymi łukami, łapaniem krawężników i pobocza wyrobiłem dystans ponadnormatywnie. Ale czas końcowy nie grał roli. Nie ścigałem się, więc mijanie ponad siedmiu tysięcy uczestników nie podbijało mi nerwowo tętna. Całą drogę towarzyszył mi uśmiech i energia, które nie opuściły mnie do wieczora. Po biegu zjadłem mały placek z rozmarynem i oliwą, popiłem piwkiem bezalkoholowym pszenicznym, wchłonąłem banana i pojechałem rowerem do pracy w tę i z powrotem. A wieczorem na kanapie pogadałem z Kasią, zjadłem przepyszną sałatkę spod jej ręki z rucolą, gruszką, winogronami, serem, orzeszkami w miodzie i kapitalnym sosem, a potem odcięło mi prąd. Zasłużyłem! Dzisiaj odpoczynek. Tylko od biegania oczywiście.
Cały ubiegły tydzień był pięciotreningowy, od środy do niedzieli. Treningi były krótkie, ale szybkie. Dwa z narastającą prędkością, trzeci z mocnymi przebieżkami, dwa ciągłe biegi. Do tego 3 razy PBG. Bez wstydu. Hough! Rosół
TRENING = 21km w 1h30min11sek + rower!
Niniejszym dostajesz złoty medal za prześcignięcie największej liczby uczestników!
OdpowiedzUsuńMarcin, ogromny szacun za konferansjerkę! Bardzo fajnie Ci to wyszło. Mam nadzieję, że to nie jednorazowy wyskok :-) Ja stałem na starcie gdzieś w okolicach 1:35 i wszystko fajnie było słychać (mam nadzieję że w dalszych sektorach również). A komentarz popołudniowego meczu The Reds z Kogutami jak zwykle - mistrzostwo. Cheers, Kris
OdpowiedzUsuńDzięki:) The Reds samograj! Jadę na City 13/04. Już się nie mogę doczekać:)
UsuńNo właśnie...ja na Orlenie szybciutko robię dyszkę :-) i wracam do domku na mecz, sorry na bitwę, będzie walka, będą ofiary...poznamy nowego mistrza Anglii...? pewnie tak
OdpowiedzUsuńMarcin, chciałbym się coś poradzić...nie mam twojego maila, więc jeśli mogę liczyć na twoją radę, napisz do mnie proszę kris.gierak@gmail.com, może znajdziesz chwilę w natłoku obowiązków. Cheers
OdpowiedzUsuń