Dopadło mnie, słabość jakaś. Najpierw zrobiłem dwa dni wolnego. Poniedziałek bardziej rowerowy, wtorek wolny zupełnie. Siedziałem w domu z Marysią, bo się rozchorowała. Niby nic poważnego, ale po wizycie u lekarza, wskazanie do domatorstwa było jednoznaczne. A skoro Maria to i ja. Mój tydzień pracowy ułożył się idealnie pod chorobę najmłodszego domownika. Musiałem jednak coś od Niej przechwycić w locie podczas parskania, prychania i dmuchania małego kinola, wspólnego spania, gdy rozwijał się wirus. Jakieś licho mnie kręci złośliwie. Dyskretnie, upierdliwie, przeciągle.
Miałem jednak sporo spraw, które musiałem załatwiać zdalnie. Pobiegałem tylko w środę o świcie, ale czułem w klacie i gardle to wirusowe licho. Tempo było sprawne, w okolicach 4:30 na kilometr, dystans 14 km plus jeszcze jeden, ale już w truchcie. PBG odłożyłem na później, czyli na w ogóle. W czwartek utknąłem w dresie i białych skarpetkach na kanapie. Old school. Marysia obok. Przyszedł dzień krytycznego nieróbstwa (tylko biegowego!), dzień chorobowego kryzysu. I nawet nie chodzi o nastrój i samopoczucie, bo tutaj była u Mysi poprawa, lecz o spowolnienie, rozstrojenie, znużenie oglądaniem skrawka niebieskiego nieba przez okno. Ale na zewnątrz nie było ciepło. Zdradliwy chłód nabiera teraz takich klientów jak my i wpycha ich z przeziębieniami do łóżek. Słoneczko kusi zdjęciem kurtki, a przeszywający wiaterek zbiera swoje żniwo. Leżymy więc jak te dwa snopki.
W czwartek miałem robić superkompensację pod półmaraton. Tysiączki na przemian z osiemsetkami. Nic z tego. PBG drapało po głowie, ale skutecznie zbyłem te natręctwa treningowe. Setka maili, smsów, przelewów w mikście z zabawami, wygłupami, śpiewaniem, tańcami i oglądaniem bajek. Zderzenia świata dziecka ze światem dorosłego w czterech ścianach. Chwilę wytchnienia przyniosła wizyta Cioci Bożki, która podrzuciła dla Marysi na obiad klopsiki. Kasia wróciła dopiero późnym popołudniem. Z przyjemnością poszedłem z Tulką na spacer. Chłonąłem wiaterek, dopadłem Kumpla i gadałem jak nakręcony. Musiałem skumulowane z kilku dni informacje wywalić z siebie. Jakoś przetrwał.
Zasnąłem na kanapie, przebudziłem się, oglądałem dalej bezmyślnie jakiś film od środka. Uporczywie szukałem zakodowanego w pamięci super hitu, choć nie pamiętałem pod jakim tytułem. Utkwiła mi tylko godzina rozpoczęcia – 22:50. I wydawało mi się, że z Meg Ryan. Wypstrykałem na pilocie kilka okrążeń po programach w tę i z powrotem, ale nic nie znalazłem. Chyba mi się przyśniło. Nieźle. Porucznik Borewicz przypomniał mi moje dzieciństwo. Też pewnie tak tkwiłem w domu jak teraz Marysieńka i ciągnąłem na mieliznę rodziców, którzy musieli ze mną przesiadywać na zwolnieniu. Tak to się kręci. Przypomni sobie wół, jak cielęciem był.
Zwlokłem się z łóżka 6:25, bez budzika, po prostu. Chęci na bieganie w skali do 10 oceniłem na naciągane 2. Ale jak usiadłem na kanapie i spojrzałem na ekspres do kawy, to przemogłem niemoc. Kawa miała być nagrodą. Wskoczyłem w biegowe ciuchy i zabrałem Tulkę na przebieżkę. Nie było łatwo. Coś we mnie siedzi i żeruje na moim organizmie. Wróciłem po dziesięciu kilometrach i od razu rozłożyłem matę, podpórki, ufo i piłkę lekarską. Od PBG nie było tym razem odwrotu. Machnąłem 4 serie, wciągnąłem pyszną owsiankę (woda, płatki owsiane i żytnie, chia, goji, siemię, banan, miód lipowy na koniec, gdy przestygła) i czekam na rozwój wypadków. W domku, z Marysią, ale dzisiaj podmieni mnie Babcia. Sprawy czekają na załatwienie. Rower aż się pali do jazdy, torba pęka w szwach od papierzysk przeróżnych. U mnie entuzjazm mniejszy niż w rowerze, bo... coś we mnie siedzi… Kie licho?!
Niedzielna życiówka w półmaratonie, czyli bieg poniżej 1h20min10sek, w tempie po najwyżej 3:45 na kilometr, wisi na włosku. Spróbować zawsze warto. Może luzik to najlepszy trening przed startem? Musiałem się wygadać. Hasło na poznańskie zawody: „Pal licho!” Hough! Rosół
Powodzenia, powalcz o te 1h19 z "haczykiem"...pogoda ma dopisać, nie ma wymówek! :-)
OdpowiedzUsuń