środa, 5 lutego 2014

SIŁA RAZY RAMIĘ!

Tak mawiał śp. Władysław Stachurski, mój trener w Legii. „Siła razy ramię” była określeniem niezbyt wyszukanego sposobu rozegrania piłki albo strzału. Naparzanie i tyle. Piłkarski młotek, wiór, petarda, torpeda, pocisk zamiast bajecznej techniki. Okazało się, że bez piłki też można. Dzisiaj zafundowałem sobie na Warmii nieskoordynowany trening siłowy. Żadne inne słowa tych zajęć nie przebiją. Siłą razy ramię!

O świcie zajmowałem się robieniem urodzinowego ciasta. Znudziły się nam już trochę najpyszniejsze wyjazdowe tiramisu i inne banoffee, wybór padł więc na, tadddaaam, paschę. Wielkanoc późno w tym roku, dlatego możemy odpalić serowe cacko już w lutym. Nie przeje się. Ta pascha nigdy się zresztą nie nudzi, bo wiąże się z nią cudowne misterium. Jest łatwa do wykonania, naprawdę, tylko z pozoru wydaje się słodką górą nie do zdobycia. Niby zajmuje sporo czasu, ale więcej leżakuje, odsącza się i tężeje niż pochłania wolne chwile. W zamian za to wypełnia cały dom wanilią. Ale nie taką upierdliwą jak ta z taksówkowej choinki zapachowej, tylko wanilią delikatną, miękką, czarującą, pyszną.

Warto jednak się do robienia tej paschy perfekcyjnie przygotować, bo brak paru podstawowych narzędzi, nawet nie składników, popycha do niezłych kombinacji. Nad rankiem, gdy w warmińskiej starej chacie wszyscy jeszcze spali, włącznie z psicą Fridą i Kocurkami, ja zmagałem się z wyzwaniem i pewnymi brakami. Czułem się trochę jak Tom Hanks w „Cast away”. Do paru rzeczy musiałem dojść okrężną drogą. Ale to jest zawodowe uczucie, gdy prosty cel wydaje się nieosiągalny, a potem na powrót banalny. Tak było w kuchennym brzasku.

Brakowało mi do pełni szczęścia miksera, w konsekwencji jego braku także makutry i gazy metrowej. Było też na dole chłodno, więc śmiało mogę dorzucić do pakietu brak ciepła z pieca. Wyczerpaliśmy zapas nocny, a ja nie umiem sam napalić od zera. Bywa. Mieszczuch na wsi. Dodam tylko, że ciepło było mi potrzebne do celów kulinarnych, bo ja lubię chłód domostwie.

A makutra od zawsze kojarzy mi się z domowymi ciastami u Mamy i Babci. Mikser nie zawsze załatwiał sprawę. Makutra i drewniana pałka ucierały zawsze wszystko, a głównie masło, cukier i ser na idealnie gładką masę. Dla niewtajemniczonych makutra to gliniana (chyba), ciężka misa, z rowkami w środku, żeby wszystko można było perfekcyjnie utrzeć. Uwielbiałem dostawać ją do wyczyszczenia paluchem, gdy już masa wleciała do innego naczynia. Były tam zawsze genialne smaki. I nikt się nie czepiał, że pakuję tam swoje łapska. To była moja chwila!

Przepis na paschę dorzucam tu: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53667,764604.html

Nazywa się „pascha mojej mamy”. Choć znalazłem ten przepis dawno temu w jakiejś gazecie pod nazwą „pascha naszej mamy”, a rozpływali się nad nią w zachwytach Agnieszka i Marcin Kręgliccy. Tutaj akurat podaje przepisy na różne paschy sama Agnieszka, wyjątkowo bez brata, mojego imiennika. Ale to ten sam przepis.

Uwielbiam zapach sera podczas gotowania mleka z wanilią i mieszanką śmietany z jajami. Waniliowy dom oczarowuje, otula ciepłem i serdecznością. To jeden z moich ulubionych zapachów, a pascha smaków. Właśnie czeka w lodówce. Tym razem wykradła mi więcej czasu niż zwykle, ale jej wybaczam, haha. To ona wpędziła mnie w trening pod kryptonimem „siła razy ramię!”, bo moje kombinacje zabrały mi możliwość zrobienia treningu przed śniadaniem. Masło zmiękczałem na gorącym czajniku, na nim też suszyłem opłukane płaty bandaża, który zamiast gazy, służył mi w nocy do odsączania sera na sicie. Ucierałem masło z cukrem pudrem w zwykłej plastikowej misie, trwało to w nieskończoność. Namoczone w przepysznej liściastej herbacie owoce suszone i skórka pomarańczowa wynagrodziły niedociągnięcia. Pascha wylądowała na wyłożonej gazą fikuśnej blaszce i w lodówce, a ja w nagrodę wylądowałem na… podłodze. Zrobiłem najpierw dynamiczną ogólnorozwojówkę, a po niej mocarne PBG. Pompki na podpórkach (125), brzuszki w liczbie 275 i pięć minutowych desek.

Po pysznym śniadaniu, znów smak domowy, czyli lekko glutowata jajecznica na maśle i cebuli, przyszedł czas na odłożony trening ruchowy. Połączyłem go z warmińską przechadzką rodzinno – przyjacielską. Była Żona, Znajomi, Marysia i sanki. No i ja, ale nie cały na biało;) Rozpocząłem od truchtu z sankami, jako koń zaprzęgowy. Potem zaserwowałem serię ćwiczeń przerywanych truchtem i podbiegami z sankami, zjazdami i kolejnymi podbiegami. Ćwiczenia objęły wykroki, skipy z wysoko unoszonymi kolanami, marsz dynamiczny, burpeesy. Wszystkiego bardzo dużo, oj, będzie bolało. Przeklinałem pomysłodawcę burppesów, czyli niejakiego R. H. Burpee’ego. Ale zmiażdżyłem się nimi na dobitkę. Potem opuściłem moją kompanię i w trybie pilnym dobiegłem do chaty, osuszyłem łeb, zmieniłem ciuchy na suche i ciepłe i dołączyłem na dalszą część spaceru. Dotarliśmy do lokalnego sklepu i wypiliśmy ogrzane przy piecu przez sprzedawczynię piwko. Lokalny patent! Pycha! Siła razy ramię! Było warto! Hough! Rosół

4 komentarze:

  1. Znaczy, że tym razem "tryb pilny" ocalił skarpetki? ;-)
    Zazdroszczę piwka pod sklepem...

    OdpowiedzUsuń
  2. pascha podbiła serca i kubeczki smakowe biesiadników. i ja tam byłam i ......

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Adopcja jednego psa nie zmieni Świata, ale zmieni świat tego jednego psa..."
      http://www.youtube.com/watch?v=He82NBjJqf8&feature=kp

      Usuń
    2. dokładnie tak, dla mnie zmienia się on z każdą adopcją :)

      Usuń