piątek, 7 lutego 2014

SPRAWDZAM! OCZKO!

Dopadł mnie klasyczny kryzys drugiego dnia. Ten ból zawsze kojarzy mi się z komentowanymi pod koniec grudnia meczami w Premier League. Po Boxing Day (drugi dzień świąt) angielskie zespoły rozgrywają następną kolejkę ekspresowo, bo po dwóch dobach. Współczuję wtedy nawet zawodowcom milionerom, bo nie ma nic gorszego dla organizmu niż maksymalny wysiłek w trakcie procesu naprawy i odbudowy mięśni. Po środowej sile biegowej i burpeesach oraz mocnej pofałdowanej siedemnastce (17 km) dzień później, nadszedł piątek i zapowiedziane euforycznie „oczko”. Durne nafaszerowane endorfinami obietnice! Mało jednak wskazywało, że je spełnię.

Ranek przepadł na pisaniu artykułu i wyjeździe do Olsztyna po Kumpla Pata, który zasilił naszą Moniówkową paczkę. Dobiliśmy na późne śniadanie. Wszechobecny ból w mięśniach, zwłaszcza brzucha, ramion i między żebrami coraz bardziej oddalał mnie od treningu. Nie mogłem odmówić sobie Moniówkowych przysmaków, co miało dopiero wpłynąć na komfort mojego biegu. Nim jednak wystrzeliłem jak z procy, najpierw ruszyłem na ostatni saneczkowy spacer. Roztopy.

Dwa kilometry przed domem pojawił się decydujący bodziec. Zbliżał się kwadrans po pierwszej, zostały trzy kwadranse do obiadu. I tu niespodziewane słowa Żony, że po późnym śniadaniu przełożyła drugi posiłek na 15:00. Szybkie przeliczanie czasu na kilometry i z powrotem. Idealnie 1h 45min. Wystartowałem w puchowej kurtce, czapie z pomponem i śniegowcach. Po dziesięciu minutach byłem w pokoju i w trybie ekspresowym wskoczyłem w zestaw biegowy. Zajęło mi to góra dwie minutki. Wiedziałem, że nie mogę pokpić sprawy i złapać żadnego momentu zawahania. Wrzuciłem na grzbiet kurtkę wiatroodporną i od razu poczułem, że ona na pewno nie pozwoli mi się zatrzymać, haha. Błyskiem znalazłem się na świeżym powietrzu. Uff! Pierwsza dwójka ładnie mnie rozgrzała. Minąłem ekipę saneczkową, stąd ustrzelona przez Żonę fotka.


Trasa wiodła tylko 7 kaemów szutro-śniego-błotem. Potem już „zakałużony” asfalt i wredne, kilkusetmetrowe podbiegi znikające za zakrętami i zbiegi, poprzedzielane krótkimi poskręcanymi skrawkami równej drogi. Wokoło pola, lasy, smutne szare krzaki i rozsądnie jadące samochody. Żadnych zgrzytów ani obaw. Wiatr w twarz, a jakże. W łydkach i ramionach narastające zmęczenie i ból. No i bonusowe odbijanie się jajecznicy na cebulce. Była pyszna, ale nie dała o sobie zapomnieć.

Każdy niekończący się, niezbyt stromy, wymagający podbieg zapowiadał pozornie relaksacyjny zbieg. Walka złudzeń i własnych dywagacji co lepsze, co milsze, czego wolałbym więcej – biegowej, upierdliwej wspinaczki czy nabijającego mięśnie ud zbiegania. Trzymałem tempo, od Jonkowa, na ostatniej siódemce, przyspieszyłem. Kusił i motywował dodatkowo towarzyszący wybieganiu kurczący się limit czasu, żeby wyrobić się tuż przed 15:00. Czułem nabite, piekące i skawalone mięśnie coraz mocniej. Wpadłem do domu, gdy obiad wjeżdżał na stół. Udało się! Ustrzeliłem „oczko”. Prysznic, obiad, odpływam. Ten tydzień będzie bolał. No, ale chyba o to właśnie biega! Hough! Rosół

TRENING: 21 km w 1h 41min. Bez PBG. Jutro…;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz