Wczoraj wyszło „oczko” miejskie, trochę w roli kuriera, bo leciałem do celu z przesyłką, no i trzeba było wrócić. Fakt, że okrężną drogą. Korzystałem za to śmiało ze ścieżki rowerowej, bo była pusta, a poza tym poruszałem się jej lewą stroną, jak na wiejskiej szosie. W pełnej gotowości, żeby uskoczyć na pobocze. Szukałem też równych pasm trawy, żeby oszczędzać staw kolanowy na miękkim podłożu. Za to na trasie natrafiłem na takiego artystę kierowcę:
Tylko rozsądek i oszczędzanie kolana wyhamowało mnie na 21 kaemie. Po trzech dniach dobiłem do pięćdziesiątki. Dzisiaj miało być więc oszczędnie. A nawet w ogóle. Ale musiałem pomóc Ciotce na poczcie z odbiorem jakiegoś listu, którego nie było, niby tam blisko, a jednak dojazd pokrętny, więc poleciałem.
Raczej swobodnie, bo nogi bolały. To już szósty dzień z rzędu. Założyłem jednak, że ten tydzień musi boleć. Oczywiście kolana w ten plan nie wliczałem. Jednak ku mojemu zaskoczeniu po dwóch kilometrach mięśnie zaczęły działać bez zarzutu. Na pocztę i z powrotem wychodził tuzin kilometrów. Sprawa przy okienku zajęła minutę, góra dwie, Ciocia zadowolona i uspokojona, nikt Jej nie ściga, więc pomknąłem do domu.
Ale po drodze postanowiłem przetrzeć stary szlak żłobkowy. Pobiegłem więc od strony starego, małego przedszkola Marysi (sama tak o nim mówiła) w stronę lasu. A ten wyglądał tak cudownie, że postanowiłem zrobić wreszcie coś żwawszego. Wybrałem przebieżki. Nie mam stopera w tym durnym zegarku, który nie chce uruchomić tej funkcji bez paska do pomiaru tętna na piersi. Dlatego latam przebieżki po 150 kroków, co daje mi mniej więcej dystans 250 metrów. Sprawdziłem to na jedynym takim pomiarze ćwierci tysiąca metrów na drzewie. Tempo jest ostre, dbam wtedy jednak o technikę, pracę rąk, ułożenie sylwetki. Jak pomylę się w liczeniu kroków, to zawsze na swoją niekorzyść. Honorowo wracam do ostatniej policzonej pełnej dziesiątki, którą spamiętałem i dokładam resztę. Przerwa jest każdorazowo niedługa, gdy poczuję, że w miarę wyrównałem oddech, ruszam, ale nie na pełnym wypoczynku. Niech trochę przytyka. Na deser zafundowałem sobie kilkanaście minut spokojnego truchtu w pełnym wiosennym słoneczku. Znów jednak nie zrobiłem PBG. Odkładanie go na później to błąd. Trzeba machnąć od razu po powrocie z biegania, bo inaczej przepadnie. Rysa na diamencie, który szlifuję w tym tygodniu. Hough! Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz