sobota, 22 lutego 2014

ROLLERCOASTER!

Dziwny tydzień za mną. Biegowo nie do obrony, choć staram się go jeszcze ratować. Blogowo zaniedbany. Emocjonalnie za to genialny i intensywny, co nieco wynagradza i tłumaczy bezbieg. Dopiero dzisiaj właściwie zbieram się w jedną całość mentalnie i fizycznie po wyjeździe na mecze Ligi Mistrzów do Anglii.

Zapakowałem do walizki pakiet biegowy, w Londynie w hotelu była klawa siłownia i pogoda w sam raz na przebieżkę, ale nie było czasu, a ja nie miałem sił. Znaczy wolałem je oszczędzać na meczowe wieczory, a noce przesypiać, bo były bardzo krótkie. Poza tym bolało mnie kolano, więc może tak musiało być, żebym je oszczędził.

Ostro przyłożyłem w poprzednią niedzielę i poniedziałek. W weekend przebiegłem 18 kaemów, w układzie 6 km rozbiegania i dwie piątki coraz szybciej, potem trucht. A w poniedziałek podkusiło mnie, żeby urządzić sobie wycieczkę miejską. No i zderzyłem się z małą ścianką biegową. Wyszło 26 kilometrów, dokładnie 2 godziny i 15 minut w biegu, z czego niespełna 10 minut uciekło na wszelkie przestoje. Musiałem odebrać przesyłkę w centrum, trafiłem kilka nieprzyjaznych czerwonych świateł, wreszcie zaliczyłem wizytę u Ciotki w pracy, gdy zaczął łamać mnie kryzys po 20 kilometrze. Nie zwolniłem tempa, ale powłóczyłem nogami. Mało wypiłem, nie miałem żadnego energetycznego wsparcia, czyli batona, żelu, rodzynek. Nie miałem gotówki, tylko kartę. Błędy, które muszą zaboleć.

U Ciotki wypiłem na biegu jednym haustem, no dwoma, dwa kubki ciepłej wody i liczyłem na jakiegoś cukierka na dalszą drogę. Niestety Ciotka zaopatrzona była tylko w faworki. Marzyłem o krówce. Ech, marzenia zmęczonego biegacza… Odpuściłem sobie zamulanie gęby kruchym ciastem i poleciałem do domu. Zostały 3 kaemy. Środkowy z nich był mordęgą, na ostatnim znów doszedłem do siebie.

W domu od razu dobiegłem do lodówki. Pot lał się ciurkiem. Mój zestaw był fantazyjnie wysokoenergetyczny. Resztka lodów jogurtowych z musem truskawkowym, dwie czekoladki orzechowe i duży banan. Jak to zmieliłem i popiłem wodą, zaczęły wracać moce przerobowe. Prysznic i chwila leżakowania pozwoliły wrócić do żywych. Wieczorem była dodatkowa zumba urodzinowa mojej Żony. Kolano wytrzymało, ale dostało w kość, bo poszedłem po bandzie. Zumba rządzi jako trening uzupełniający, znów potwierdzam. Nasza ekipa na fotce jest tego dobitnym potwierdzeniem!


Potem nastąpiły 3 dni na Wyspach. Dwa miasta, dwa wielkie mecze, 4 loty, pociągi, metro, taksówki, przygotowanie do pracy, emocjonalny rollercoaster. Założyłem chociaż jedno swobodne wybieganie, ale nawet tego nie zrealizowałem. W piątek już podczas pełnego dnia w domu wylazło ze mnie całe zmęczenie, a dziś spałem 10 godzin. Żaden budzik nastawiony na 6:01 nie miał szans. To chyba mój rekord od dawna.

Dzisiaj i jutro trenuję mocniej i dłużej. W pogoni za straconym biegowym czasem. Ale nie na wariata. Hough! Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz