niedziela, 16 lutego 2014

BEZBIEG!

Trzy dni trenowałem bezbieg. W czwartek planowo, bo przygniotła mnie delegacja krakowska, ból skurczonych nóg i zmulenie podróżą w roli pasażera na tylnym siedzeniu samochodu. Nie znoszę jeździć, gdy nie mam kierownicy pod kontrolą. W ogóle nie lubię prowadzić auta. Najlżejsze dolegliwości towarzyszą mi, gdy za kierownicą dowodzi… Kasia. Jazda nie należy wtedy do szybkich, jest jednostajna, czasem wręcz ślamazarna, ale ogólnie łagodna, płynna. W czwartek była kontrastowo nieznośna, gwałtowna szarpanina. Żołądek miałem w gardle, błędnik rozdygotany, a mięśnie ud i łydek pękały w szwach. Po serii trzech mocnych treningów zafundowałem sobie wolne. Wolałbym chyba przebiec maraton. Albo i dwa. Przynajmniej bolałoby z sensem.

Wieczorem dopadła nas w domu zła wieść o chorobie Przyjaciela. Nie przespałem nocy. Od rana czułem niemoc. Nie mogłem myśleć o niczym innym. Wszystko wykonywałem jakbym był w malignie, na wolnych obrotach. Ból istnienia, zwykły i biegowy. A do roboty miałem sporo. Dzień uratowały domowe Walentynki. Wypatrywałem soboty i liczyłem na przespaną noc, a po niej długie wybieganie. Pogoda była dość wdzięczna dla biegaczy, ale znów spiętrzyły się drobne komplikacje. Zawaliłem ten dzień. Było domowe spotkanie rodzinne, tort z okazji 70. Urodzin Kasi i moich Ale potem ani Zbyszek Bródka, ani Kamil Stoch nie zmobilizowali mnie do wieczornego treningu. Tutaj nie mam usprawiedliwień, zawaliłem. Takimi dniami olewki i niemocy przegrywa się swoje maratońskie marzenia. Dlatego postawiłem na niedzielny zryw i nadrabianie zaległości w wolny z założenia poniedziałek.

Oczywiście noc nie mogła być spokojna. Marię znów zaatakowało zatokowe, katarowe tsunami. Przyszła w nocy, kręciła się i prychała. A ja tylko mościłem poduszki wyżej i niżej, żeby Jej ulżyć. O brzasku wstałem, żeby doszlifować notatki meczowe i już miałem wybiec, gdy Marysia rozbudziła się w najlepsze. Uśmiechnięta, bez gorączki, bez nosowego kataru. Cała niewidzialna glutowa armia atakuje Ją wewnętrznie. Daliśmy Mamie dospać bonusową godzinkę i wystartowałem ze słońcem w pełni. Od razu wybrałem asfalt i kierunek na Wilanów. Po pierwszych krokach zrodził się konkretny plan. Pierwsza piątka dość żywo, ale jeszcze spokojnie. Druga mocna, trzecia pomiędzy i 2 kaemy schłodzenia. Wszystko na lekko kontrolowane wyczucie. Wyszło planowo do 11 kilometra, a potem zacząłem przyspieszać ponownie do tempa z drugiej piątki. W sumie wyszło 18 km. Dynamiczne PBG, kąpiel, skarpety kompresyjne na podróż i do Poznania na ligę Hough! Rosół

TRENING: 6 km po 4:45 + 5 km po 4:10 + 5 km po 4:15 + 2 km po 5:00. PBG = 100 pompek + 200 brzuszków (proste i skośne z piłką lekarską 5 kg), bez grzbietów.

1 komentarz:

  1. chyba wyrzuciło poprzedni komentarz, nie ma sił na pisanie jeszcze raz ;) pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń