środa, 19 czerwca 2013

MORSKA SIŁA!

Hmmm, zatrzymałem się na starcie przygotowań do Rzeźnika, a to było dość dawno. Falstart blogowy za mną. Teraz przygotowania do Stołówek na początku lipca. A sama Rzeź była miłą wycieczką, głównie dlatego, że mój Partner Gibon w swoim dziewiczym (prawiczym?) górskim biegu poczuł "magię gór" i nasz czas zakręcił się w okolicach 12h54m. Najważniejsze, że Gibon ani razu, nawet szeptem, przez zęby czy alfabetem Morse'a nie pisnął, że ma dość i żąda zejścia z trasy. Super walczak!
Biegliśmy więc trochę pozaregulaminowo, ja mocniej w górę, tam czekanie, a na dwóch ostatnich odcinkach także wodopój z mojego bukłaka, żeby Partnera maksymalnie odciążyć, a potem chwila relaksu, gadki, motywacji i uśmiechu, no i ja w dół, a Gibon za mną. Sam nie wiedziałem jak partnerować, czy ramię w ramię w trudzie, bólu i znoju, motywując krok w krok, czy jednak zostawiając przestrzeń dla nóg i głowy Partnera na samostanowienie o tempie i rytmie marszobiegu, wspinaczki, zbiegu. Ten drugi wariant leżał nam obu i się sprawdził.
Mimo nieprzespanej nocy, bo do Komańczy wpadłem do łóżka na godzinkę w środku nocy, a po zmoczeniu łba pod zimną wodą, ruszyłem z Gibonem na start i tak nieźle zniosłem kilkanaście godzin na bekidzkim szlaku. Zresztą ja tak mam, że albo zasypiam wszędzie, w każdych warunkach w 30 sekund albo przekraczam próg zmęczenia i czołgam organizm, za co płacę dopiero dwa dni później. Wtedy jestem dętka, dokładnie 48 godzin po wysiłku. Fizjologicznie to uzasadnione.
Dwa tygodnie po Rzeźniku minęły pracowicie z niedużym kilometrażem, raczej potraktowałem się ulgowo. Cały czas w głowie mam słowa Mariusza Giżyńskiego, gościa, który kilometr w maratonie leci, bo przecież nie biegnie, w 3:06 - "Marcin, wylecz porządnie nogi". A skoro Jego podpowiedzi pozwoliły mi złamać "trójkę" o 8 minut, to warto Go słuchać. Moje kulasy są, dzięki dwóm tygodniom laby, w niezłej dyspozycji. Teraz jestem nad Morzem. Wtorkowy trening dał mi w kość, bo głód biegania sprawił, że od razu machnąłem 21 kaemów i chciało mi się więcej. Środa to tylko siła ogólna na ręczniku i pływanie, czyli krioterapia dla mięśni. Woda była zimna, ale wbijałem do głowym myśl sąsiada Dominika, który regularnie spacerował zimą w koszulce z krótkim rękawkiem: "Chłód to stan umysłu, a nie ciała". Coś w tym jest. Zresztąa jak przekroczyłem magiczny męski punkt, to nie było źle:) Dzisiaj ruszam na piach. Boso, ale w ostrogach. Będą szły iskry.
Do Stołówek mam trochę czasu, dwa i pół tygodnia, maraton z Pasterki na Szczeliniec jest cudowny. Widokowo i technicznie. Biegłem w nim dwukrotnie, w 2010 roku zapłaciłem głową i lekkim udarem po 30 kaemach. Byłem po moim pierwszym Biegu Rzeźnika, nieprzygotowany, wyluzowany, krnąbrny, a górki takich szybko temperują. Odpadłem. Za drugim razem byłem mądrzejszy, jednak napierałem dość mocno do tego samego punktu, a ostatnie 12 kilometrów wyluzowałem. Tym razem czas na równy, mocny bieg. Czas na to, by głowa, jak w maratonie w kwietniu, nie wymiękała, łamała każdy kryzys. Tego od niej i od siebie oczekuję. Przyszedł czas, żeby pościgać się trochę z samym sobą. Dzisiaj trening plażowy! Gofr z bitą śmietaną i piwko z sokiem, haha! To też, ale po robocie:) Jutro szczegóły. Hough! Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz