Pierwszy raz w moim niedługim biegowym życiu, a jako biegacz narodziłem się właściwie we wrześniu 2009 roku (choć pierwszy maraton zaliczyłem w Warszawie w 2008), wykonałem serię podbiegów na warszawskiej Agrykoli. Nagranie do programu połączyłem z treningiem z Wojtkiem Staszewskim. Podbiegi to jego konik, a asfaltowa, równa i szeroka droga od poziomu Parku Agrykola i wejścia do Łazienek aż po ulicę Belwederską tuż przed Placem na Rozdrożu ciągnie się przez pół kilometra. Wymierzone 500 metrów. Byłem po 6-kilometrowej rozgrzewce, mocnym biegu przez miasto i chwili rozciągania. Byłem gotów na walkę. Wojtek rzucił wyzwanie: 6 minutowych podbiegów, a właściwie to 5, bo szósty, ostatni na maxa i do samego końca w górę. Pomiędzy podbiegami wykonywaliśmy ćwiczenia typu marsz z przerysowaną pracą ramion, podskoki obunóż z półprzysiadu – najbardziej weszło w kulasy, skip A, wykroki. A potem napieraliśmy 60 sekund w mocnym tempie. Było ostro, ale zbieg pozwalał w swobodnym tempie na regenerację. I to co na górze po zakończeniu podbiegu wydawało się niemożliwe, na dole po żwawym truchcie, masażu w biegu dla mięśni, stawało się wręcz naturalne, osiągalne i pożądane. Wszystko jest w głowie. Ostatni odcinek przebiegłem w 1:48, bardzo mocno jak na mnie i jak na to co miałem już spakowane w mięśniach. To był kapitalny trening. Potem z Wojtkiem rozbieganie, rozciąganie, do domu. Po drodze wchłonąłem batona proteinowego, niesmaczny, bo wafelkowy, a ja nie znoszę wafelków, ale nafaszerowany dobrze przyswajalną serwatką. Może pomożeJ Hough! Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz