W dniu urodzin ruszyłem o 5:30 na wybieganie z Łooboo. Byłem wyspany po napiętej niebiegowej niedzieli i intensywnym biegowym poniedziałku. Las odpuściliśmy w przedbiegach, bo lekka nocna odwilż sprawiła, że bez kolców nie było sensu zapuszczać się w ostępy. Nasze czołówki były więc niepotrzebne, bo chodniki i ulice ursynowskie były świetnie oświetlone. Ja jednak nie żałowałem, że ją mam, ale doceniłem to dopiero w drugiej części treningu. Pierwszy etap ramię w ramię z Łooboo minął bezszelestnie, wesoło, przy gadce szmatce. Wyszło niemal 70 minut. Potem ruszyłem na główną część zabawy, czyli na Kazoorkę. Przede mną stało w planie jak byk 10 podbiegów. Ja jednak byłem zdecydowany na pełną moc, czyli moją ulubioną osiedlową górską pętelkę. Podbieg, przez muldy, zbieg, obieg do najbliższego podbiegu na tym samym zboczu, do góry, przez muldy i zbieg. To jedna pętla, w zależności od warunków i tempa między 4-5 minut. Razy 5! W sumie 10 podbiegów, 10 zbiegów i 10 przelotów przez rowerowe freestylowe muldy. Czołówka okazała się kapitalną opaską na uszy, bo na Kazoorce powiewało ostrym powietrzem.
Idealnie opinała czapkę na uszach, więc gwizdałem na gwiżdżący wiatr. Na spacerze z Psicami schłodziłem organizm i po ciepłym prysznicu wypiłem zasłużony koktajl budulcowo-energetyczny. Skład: serek waniliowy homogenizowany, banan, kefir, po łyżce masła orzechowego i miodu rzepakowego, amarantus ekspandowany, blender i voila! Uwielbiam, pychota! Moc wraca od razu:) Hough! Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz