wtorek, 5 lutego 2013

ALARM!

Poniedziałek zaczął się od zarwanej nocy przez alarm, a właściwie przez rozładowany akumulator, który dyskretnym, ale upierdliwym cyklicznym sygnałem dawał znać co jakieś 22 sekundy, że akumulator jest na wykończeniu. Próbowałem to ustrojstwo wyciszyć, zasłonić szczelnie poduszkami, stworzyłem nawet dziwaczną konstrukcję, która miała stłumić irytujący dźwięk, ale przegrywałem z kretesem. Byłem umówiony kwadrans przed szóstą na bieganie z Łooboo, ale o 4 nad ranem nucąc bluesa ze Starym Dobrym Małżeństwem odmówiłem drogą esemesową. Łooboo smacznie spał więc dalej, a ja rzeźbiłem swoje. Wreszcie po dwóch godzinach nierównej walki, chwilę po piątej wyruszyłem w podróż na drugi koniec miasta odebrać pieski od Rodziców. Byłem rozbudzony, w końcu od trzeciej byłem na nogach. Kryzys musiał nadejść i nadszedł koło 9:30. Wtedy byłem już na 3.kilometrze odrabianego z niedzieli wybiegania. Łatwo nie było, dodatkowo las, który zawsze przynosi ukojenie w biegowym trudzie, tym razem dowalał do pieca. Lodowa nawierzchnia sprawiła, że po dyszce opuściłem leśne ostępy z ulgą i siódemkę dokręciłem po chodnikach i ścieżkach za lasem. W sumie ustrzeliłem "oczko". Świadomie zdjąłem kwadrans z niedzielnych 2h, bo wtorek zapowiadał się mocno! Kryzys w trasie trwał jakieś 45 minut, ale przełamanie było miłe i wyczuwalne. Krok stał się lżejszy, umysł też, przemierzane kilometry nie sprawiały już bólu ani w mięsniach, ani w głowie. Hough! Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz