poniedziałek, 27 lutego 2012

PIŁECZKA DO PING PONGA!

Nienawidzę takiego stanu, w którym na trening zostaje mi tyle co nic. Ale nawet wtedy staram się wybiec z domu nawet na to „nic”, tak jak wczoraj. Niedziela to u mnie najczęściej dzień targowy. Derby północnego Londynu i 8 angielskich skrótów do skomentowania to kilka godzin rannych przygotowań i kilka następnych pracy. Derby były kapitalne, gole poszły jak z płatka, ale trening wpleciony między odkurzanie a przygotowanie pierogów / klusek* (ja uważam, że jednak klusekJ) leniwych Mistrzostwem Świata nazwać trudno. A skoro już zostało mi 40 minut, to zabrałem na pobliskie pola i podleśne błotne ścieżki Kundelkę. A niech się wybiega, zresztą w sobotę szalała ze mną na Kazoorce. Bieg w luźnym tempie, mokre buty, ubłocone getry piłkarskie, które założyłem do legginsów ¾, bo długie miałem brudne po sobotnim eksplorowaniu górki i zadowolona Psica. W sumie nienajgorzej.
Sobota wypadła w moim tygodniowym cyklu klawo. Na Kazoorce zrobiłem 9 powtórzeń, nieregularnych, bo czasem inną trasą, jednak zawsze według schematu: 2 ostre podbiegi, dwa równie ostre zbiegi i pomiędzy na szczycie mocny lot przez muldy do rowerowego szaleństwa. To zajmuje około 5 minut. Wyszło 18 podbiegów, tyle samo zbiegów i muldolotów. Potem jeszcze znalazłem podczas schłodzenia w truchcie telefon komórkowy, jak się okazało należący do Córki pewnej Pani z pobliskiego domu, z którą miałem kilka spięć na spacerach z Psicami. Pani nie radziła sobie ze swoim wielkim młodym Psem, szykowanym chyba na stróża domostwa, ale na razie mającym w głowie ochotę na bieganinę z moją zaczepną Kundelką. Niewysoka Pani w panice szarpała się ze smyczą i silnym Psiurem, wykrzykując coś w moją stronę i odganiając nerwowo Tulę (imię KundelkiJ). Te nasze swary zdarzyły się raptem dwukrotnie, ale jak usłyszałem, w którym domu mieszka właściciel komórki, stwierdziłem, że Świat jest jak piłeczka do ping pongaJ Telefon oddany, stosunki sąsiedzko-pieskie oczyszczone, w sumie udana sportowa sobota.
Poprzedni blogowy wpis zakończyłem zapowiedzią, że jak nie wystartuję skoro świt w piątek to w ogóle nie wybiegnę. Nogi miałem ciężkie po środowej piłce i czwartkowej 18-tce, ale wyrwałem się na 8-kilometrowe wybieganie, masaż w bieguJ Ale żeby nie było tak miło i lekko, wydusiłem potem 5 mocnych serii PBG.
Cały tydzień treningowy bez dnia wolnego, żal jednak niedzieli, bo zamiast bagiennych 40 minut, miały być 2 godzinki ciągłego biegu chodnikowego. Lecz jakoś mi lżej, gdy wiem, że chociaż wybiegłem z domu. Zrobiłem ile się dało. A może zacznę jak niektórzy świetni biegacze robić 8-dniowy mikrocykl? Maratonka Paula Radcliffe tak trenuje. Niestety nie tym razem, bo postawiłem w nocy z soboty na niedzielę na All Star Game w NBA. Tylko ze względu na wartość towarzyską, a nie samego koszykarskiego widowiska. Zresztą to lekka amerykańska cepelia, ja wolę nawet grę pokazową, ale na pełnych obrotach, a na parkiecie w Orlando było jak w kiepskim cyrku. Pospałem w nocy tyle co nic, zaliczyłem kilka drzemek na krześle w redakcji z nogami na biurku odwalony w koszulkę Scottiego Pippena z finałów 1995/96, potem powrót do domu koło piątej, a pobudka już o 7:00, dlatego poniedziałek potraktowałem jako dzień na restytucję. Dobry obiad, wolniejsze tempo, godzinna solanka w wannie i próba przetrwania bez snu dziennego do wieczora. O 21:10 było już po mnie. Po ponad ośmiu godzinach nadrabiania sennych zaległości mogę śmiało wybiec na trening. I wybiegam zaraz na suche chodnikiJ
Hough!
Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz