środa, 22 lutego 2012

DECH W PIERSIACH!

Od 5 dni treningowych, czyli od pełnego tygodnia, bieganie zapiera mi dech w piersiach. Ale nie nadmiarem cudnych widoków, śnieżnych czap na leśnych choinkach, sarnich nieufnych spojrzeń i wschodów słońca pod podeszwami moich trailowych Brooksów. Nie fantazyjnie i metaforycznie, raczej podejrzanie dziwnie, bo dosłownie w klatce piersiowej. W górnej jej części, równomiernie na jednej wysokości po obu stronach. Szukam przyczyny i… nadal biegamJ
Poniedziałek po wolnej niedzieli zaatakowałem po południu mocnym akcentem. Wystartowałem z rogu Wilanowskiej i Sikorskiego w stronę Wilanowa. Chodnik odśnieżony perfekcyjnie niósł jak marzenie, dawno już nie czułem takiej swobody w kroku. Ciągle śnieg, lód, ślizgawica, od paru dni też zdradzieckie kałuże pokryte chrupką warstwą zmarzliny. Jednak stan uniesienia nie trwał zbyt długo, od skrętu na Konstancin zaczęły się mroźne wertepy. Mokry śnieg, w który stopa wpadała niespodziewanie przełamując lodową pokrywkę, co sto kroków nieoczekiwany chlupot lodowatej wody w bucie, wyślizgany niby odkryty chodnik. Masakra, ale postanowiłem nie zwalniać. Moją głowę zajmowało nie przeklinanie aury, lecz ucisk w torsie i szukanie powodów.
Najpierw myślałem, że to negatywny wpływ mojej opaski na szyję zrobionej 2 tygodnie temu z polarowej czapki. Wydawało mi się, że przy względnym ociepleniu, wytwarza wokół szyi nadmiar ciepła, a ten wywołuje dyskomfort w oddychaniu. Bzdura. Potem po sobotnich wieloskokach upatrywałem irytującej dolegliwości w nadwyrężeniu tego odcinka szkieletu i mięśni międzyżebrowych. Ale chyba odczuwałem ten dziwny stan już chwilę wcześniej. Gorączki nie mam, kataru też, nie kaszlę, trochę czasami brakuje mi oddechu, ale w sumie jestem w niezłej kondycji zdrowotnej. Więc co jest?
Trening był mocny do samego końca. Przyznam się do braku jako takiej rozgrzewki, ruszyłem z kopyta po mniej więcej 4’20” na kilometr i mnie poniosło. Doleciałem do Powsina, wbiegłem pod górkę do Lasu Kabackiego i dokręciłem resztę pętli do domu, wiadomo na śniegu zwolniłem o kilka sekund. Wyszło w sumie 14,5 kilometra w ostrym tempie na górnych wartościach mojego drugiego zakresu. Średnio 165 uderzeń na minutę. W lesie było ciężko, ale znów 80% skupienia poszło na oddychanie, a nie łapanie równowagi na beznadziejnie ślisko-koślawej nawierzchni. Po powrocie do domu, z dobiegiem minutowym na koniec na prawie pełnej mocy, niby 195 końcowych metrów maratonu, choć mój finisz jest do torów przy Moczydłowskiej nieco dłuższy, zrobiłem 3 serie PBG, długo, dokładnie, ale niemal bez przerw pomiędzy brzuszkami, grzbietami i pompkami. To jest moja właściwa kolejność, więc powinno być BGP, ale lepiej brzmi PeBeGieJ
Ból w klatce ustąpił, pozostało tylko lekkie ćmienie. Serce na razie w przedbiegach wykluczam, obawiam się, że to mogą być płuca. Zresztą od kiedy Marysia poszła do żłobka, a w domu mamy psy, bardzo prawdopodobna jest infekcja pasożytnicza. A podobno glisty i inne cholerno ustroje lubią ciepłe, rześkie ludzkie płuca. Ruszam do lekarza na kompleksowe badania krwi, osłuchanie, może rentgen klatki piersiowej, w sumie dawno nie robiłem. Jutro.
Nim napiszę co dzisiaj, wróćmy do wtorku, czyli wczoraj. Od rana miałem zawrotne tempo życia, choć stacjonarnie w domu. Przypomnę, że mój ranek startuje zazwyczaj chwilę po piątej. Ale zasypiam śmiało i bez wyrzutów sumienia po 21-ej z dobrodziejstwem inwentarza w każdych warunkach (włączone światła, telewizory, finał Ligi Mistrzów w każdej dyscyplinie sportu czy dyskoteka). Jeden z moich piłkarskich trenerów Stefan Białas zawsze powtarzał, że najbardziej wartościowy sen jest przed północą, każda godzinna liczy się podwójnie. Oczywiście bierzemy pod uwagę standardowy plan dnia i nocy. Dlatego dbam o sen, zaliczam średnio 7 godzin na dobę +/- 45 minutJ Sen to jeden z moich najlepszych lekarzy, wypisuje mi recepty na leki, których nie muszę brać, bo to on sam liże ranyJ
We wtorek po ogarnięciu parunastu zadań różnej wagi, od piórkowej po ciężką, wygenerowałem 53 minuty na bieg. Zamknąłem go w 48 minutach i 10 kilometrach. Czułem się dość koszmarnie mimo wolnego tempa. Tętno dość wysokie, ciężkość tira z dwiema naczepami. W mięśniach solidna moc, choć wyczuwalne podmęczenie poniedziałkowym treningiem, ale od klatki piersiowej w górę kłopoty. Już dawno tak się nie męczyłem w biegu. Oddech krótki, mroczki słoneczne przed oczami, odliczanie każdego kroku. Jakoś dociągnąłem, ale czułem się jak zbity pies. Po kąpieli jak ręką odjął. Bez PBG!
No i co mi jest? Biorę pod uwagę kilka możliwości: płuca, kręgosłup, pasożyty, przemęczenie lub utajoną infekcję. Jutro wizyta u lekarza, a dzisiaj, tarrraaam, piłeczka. Przeprowadzam test piłkarskich butów. Mini turniej, sprinty, rywalizacja, zwroty, strzały, gole i zwycięstwa. A wszystko w komfortowych warunkach, bo na sztucznej trawce pod balonem. W końcu dzisiaj piłkarska pucharowa środaJ
Hough!
Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz