piątek, 17 lutego 2012

TŁUSTY CZWARTEK!

Czwartek był zwariowany od samej pobudki aż mniej więcej do dwudziestej. Dopiero wtedy odetchnąłem na kanapie. Wcześniej zawrotne tempo w pracy rzuciło mi się na mózg, bo zapomniałem nawet, że mój organizm potrzebuje płynów i pokarmu. Od 8:45, czyli godziny wyjścia z domu, do 17:00 nie miałem w ustach nawet łyka picia, a zjadłem tylko jednego pączka. W końcu był Tłusty Czwartek. Ale za brak nawodnienia należy mi się nagana! Niby zima, pragnienie mniejsze, ale to złudne i niebezpieczne. Nie zadbać o butelkę wody? Niewybaczalna amatorszczyzna!
Poza tym miałem wyrzuty sumienia, że nie zaliczyłem nawet krótkiego treningu. Dopiero w piątek w biegu zacząłem się zastanawiać czemu mam tak boleśnie ponaciągane mięśnie dwugłowe ud. W lesie przypomniałem sobie, że poprzedni dzień wcale nie był stracony. Przecież przez półtora godziny nagrywałem triki piłkarskie do programu. Kilkadziesiąt przebieżek z piłką, zwody, strzały na bramkę, wreszcie kilkanaście dłuższych sprintów. Tak dawno nie grałem w gałę, że jak już ją dorwałem, to latałem z nią pomiędzy ujęciami i w ich trakcie jak ogłupiały. Nie potrafię wprawdzie jednoznacznie ocenić jaką wartość biegową miał ten piłkarski trening, ale na pewno jakąś ruchową. Poza tym poruszył dzięki przyspieszeniom tak zwane czucie głębokie, czyli dotarł do warstw mięśni, które zazwyczaj przy jednostajnym biegu pozostawiane są w spokoju. A tym razem przypomniałem im i sobie, że mamy siebie nawzajem.
Brak wody w organizmie jest niebezpieczny, wiadomo. Dlatego wieczorem uzupełniłem niedobory. Już po 17-ej w drodze metrem do domu wypiłem pół litra wody pod drugiego pączka, a zgodnie z moim założeniem, postanowieniem noworocznym „366 potraw na 366 dni” , zabrałem się do przygotowania risotto cytrynowego z mascarpone na bulionie warzywnym. Przepis zakładał jeszcze krewetki, ale u mnie na talerzu wylądowała wersja bezmięsna standard. Do tego zielona herbata w wielkim kubku, a na deser piwko pszeniczne z nutką soku malinowego i… 10 śliwek w czekoladzie. Nieźle! Raczej nie do obrony przed dietetykiem. Najpierw przejechać 8 godzin w ciągłym ruchu na pączku i o suchym pysku, a potem micha jak kolacja na jednym talerzu dla trzech osób. I te śliwki, które mnie tak zmuliły, że zasnąłem w sekundę. Przyznam, dopiero w nocy, koło drugiej zwlokłem się z kanapy do sypialni i po drodze ekspresowo odświeżyłem zębyJ
I tu niespodzianka, bo nie mogłem już zasnąć. Do czwartej się przewalałem z boku na bok, wreszcie obudziłem się koło 6:00. Do lasu wybiegłem kilka godzin później i był to trening równie piękny, co ciężki. Na starcie, bo na 3. kilometrze mega kumulacja! 4 sarenki, rekord tej zimy. Martwiłem się o czwartą, gdy regularnie wpadałem na sarniane trio, a tu proszę, ekipa w komplecie. Dały do sienie podbiec na kilkanaście kroków, po czym prysnęły między drzewa. Potem jak zwykle się odwróciły i odprowadzały mnie wzrokiem. Przepadam za ich spojrzeniami, w ogóle za nimi, są prześliczne.
Piątkowy bieg zamknął się ostatecznie w 14 kaemach z hakiem. Tempo na leśnym, a właściwie śniegowym podłożu, niezłe, bo po 4’45” na kilometr. Nawierzchnia trudna, wąski tor wydeptany przez spacerowiczów i biegaczy, obok ślady od biegówek. Przez ponad godzinę w lesie zasypanym śniegiem spotkałem kilku biegających i kilkunastu pasjonatów nart. Ujmuje mnie stara gwardia, taka po sześćdziesiątce, na deskach pewnie starszych ode mnie, a pamiętających zimy stulecia. Ja na razie nie zadebiutowałem na swoich, które w zeszłym roku sprezentował mi Kumpel Krzych. Nie dokupiłem butów, szkoda, bo cała zabawa wygląda na piękną przygodę i spory wysiłek przy zaangażowaniu wielu grup mięśniowych. Może jeszcze zdążę w tym kwartale.
W biegu czułem zmęczenie z poprzedniego dnia, nogi uciekały na boki na nierównym podłożu, wzbierała we mnie lekka irytacja, plus tej gimnastyki jest taki, że wzmacniają się stawy skokowe i pewnie nie tylko one. zresztą sam czekam na różnice, gdy niebawem z lodowatego lasu wypadnę na odśnieżone chodniki, czy różnica w lekkości biegu i czasach będzie duża. Wybieganie zakończyłem bardzo szybką przebieżką do torów, czyli ponad 200 metrów, traktuję to jako maratoński finiszJ Niezależnie od przebiegniętego wcześniej dystansu i wykonanej pracy. A w domu 4 serie PBG, solidnie, mocno, wolniej, dokładniej. Dało w kość. W piątek jadłem już właściwie i miałem olbrzymie pragnienie. Może organizm domagał się płynów na zapas bojąc się, że znów wystawię go na próbę?
Hough!
Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz