Lubię porządek w biegu na trasie. Nie tylko podczas zorganizowanych imprez, ale także podczas treningów i w życiu codziennym. Na ulicy, szosie, chodniku, leśnej alejce staram się nie być zawalidrogą. Poruszam się zgodnie z przepisami, jadę szybko autem, wybieram lewy pas, jak nigdzie mi się nie spieszy, toczę się po prawym. Nie inaczej podczas biegu lub spaceru. Trzymam się prawej strony, nie jestem sam na drodze. Las Kabacki jest wymarzonym miejscem do treningów. Szerokie aleje, dwie odmierzone pętle, niemal 5 i 10 kilometrów. Nic tylko biegać, jeździć na rowerze, wyprowadzać psy, napowietrzać małe pociechy podczas spacerów rodzinnych z wózkami, hulać z kumplami na polanie widokowej. Ale warto myśleć nie tylko o sobie, ale też o innych uczestnikach ruchu. No i sprzątać po sobie, bo w sezonie letnim kabackie ścieżki i zwłaszcza polana widokowa wyglądają o świcie jak pobojowisko. Skoro piwko, kiełbaski, pizza, puszki i winko dostają się do lasu w siatkach, to niech po opróżnieniu taką samą drogą z lasu się wydostają. Zero pobłażania dla syfiarzy, którym nie chce się rzucić puchy po piwie do kosza. Tych akurat w Kabatach jest sporo!
Nie jestem najszybszym biegaczem „mojego” lasu, ale moje tempo bywa często mocniejsze niż mijanego biegowego koleżeństwa. Wtedy zmieniam prawy pas na lewy, mijam, kiwam dłonią i lecę dalej prawym przed siebie. W lesie jak w górach obowiązują zasady jak ze szlaków albo świadczące o przynależności do pewnej wąskiej grupy. Jedziesz trabantem, mijasz innego forda kartona, kiwasz ręką. Tak samo w garbusach, fiatach500, beczkach, itd. Nie inaczej u biegaczy. Rzadko mi się zdarza, że ktoś nie odmachnie. Ale bywa i tak, nie fair. Nic nie waży, kosztuje zero energii, a buduje więź i wszystkim jest miło. Gdy widzę z naprzeciwka zbliżający się migiem zarys biegacza, a on pędzi interwały, wtedy ograniczam się do kiwnięcia głową, żeby nie zmuszać na siłę do zmian w pracy rękami i wytrącania z rytmu. Albo rzucam szybkie werbalne „cześć”. Wystarczy.
Rzadko wybieram się do lasu w weekendowe ciepłe przedpołudnia, między 11 a 15 są po prostu regularne korki. Poza tym co 4 kroki wypada napotykanym towarzyszom biegowej niedoli odmachiwać ręką. Mało nie odpadnieJ A poza tym nie lubię przepychać się między całymi rodzinami, uważać na hasające dzieciaki, właścicieli psiaków, którzy stoją na jednej stronie ścieżki, pies po drugiej nurkuje w krzakach, a przez całą szerokość rozciągnięta jest smycz. No i jeszcze rowerzyści. Nie lubię na nikogo narzekać, rozumiem potrzeby wszystkich, dlatego wskakuję do lasu o świcie, wtedy mam luz.
Czasami łapię się na niezdrowej napince, gdy widzę na pustej ścieżce biegacza lecącego z uporem maniaka lewym pasem z naprzeciwka, pod prąd, na czołówkę ze mnę. Nie zmieniam wtedy swojej trasy, wymuszam na nim korekcję trasy. Porządek musi być, ale nie za cenę kłótni, raczej delikatnej niewerbalnej sugestii. Czasami, tym bardziej w opustoszałym lesie, przytrafiają się ludziom zwyczajne chwile zawieszenia, wolę tak to sobie tłumaczyć. Zawieszka i tyle. Czasami trafia się jednak wesoła duża biegowa grupa, złożona przeważnie z doświadczonych biegaczy, która za nic ma jednostkę. Nie raz biegłem szybciej i musiałem wyskakiwać poza ścieżkę, na wertepy, żeby ich wyminąć. Nie chciało mi się nic mówić, strzelać focha, ani chrząkać, leciałem dalej. Ale od takich zaprawionych latawców trzeba wymagać, to nie żółtodzioby, zasady znają.
Temat osobny to psiaki. Ja przepadam za czworonogami, sam posiadam 2 Psice. Jakiś czas temu zabierałem mniejszą Kundliczkę na wybiegania, ale nie słuchała się na tyle, żeby można było jej ufać. Wbiegała z impetem w gęsty las, znikała na kilka minut i straszyła niewidoczne dla mnie zwierzęta. Na biegowej smyczy się z kolei męczyła, byłem dla niej wolny jak muł. Odpuściłem, biega po polanie na regularnych spacerach, wtedy druga starsza Goldenka wcina patyki. Z obiema zaliczam tylko jeden rodzaj treningu: przebieżki wokół pola. Dłuższe boki pola mają po około 150 metrów, krótsze koło setki. Na dłuższych mocny rytm, na krótszych trucht, liczba powtórzeń dowolna. Mała wtedy śmiga po całym polu, duża żre swoje ulubione badyle. Obie są w swoim żywiole, żyją zgodnie z własnym temperamentem i mam je w polu widzenia.
Z psami nie mam żadnego problemu, chociaż kiedyś lekko spękałem, gdy zimą wpadłem na trzy Kundle bez właścicieli. Prawdziwa dzika banda. Wilkowaty, husky bez obroży i herszt mały kundel, ale wyglądał na zadziorę. Wstrzymały mnie na kilka długich chwil, obwąchały solidnie, mały poszczerzył złowieszczo kły, ale wreszcie dał sygnał do odmarszu. Odetchnąłem i poleciałem dalej. Najczęściej widuję jednak właścicieli, którzy przechwytują psiaki, gdy nadlatuje biegacz, więc jest pełna symbioza.
Piątek i sobota to u mnie nadal plecionka ograniczonego biegania na powietrzu ze zdławianiem krążącej we mnie infekcji. Na szczęście wpadłem na genialny pomysł dania drugiego życia mojej polarowej czapce, którą dostałem lata temu w prezencie, ale była za mała. Dobra jakość, firmówka, ale tak uciskała moją głowę, że dostawałem migren i globusówJ W końcu 5 dni temu obciąłem od góry taką myckę i używam reszty jako wkładanego przez głowę rękawa – szalika. Kapitalnie grzeje, jest niezastąpiona!
Wczoraj w piątek wyskoczyłem na Kazoorkę, miałem zwariowany dzień w pracy od bladego świtu, poza tym nie czułem jakoś mocy w mięśniach, obżarłem się pysznej chińszczyzny na mieście („Dżonka” na Hożej w WarszawieJ), więc byłem skłonny potraktować dzień jako leczniczy. Ale jednak po powrocie do domu szybko wskoczyłem w biegowe ciuchy i zaatakowałem na 35 minut Kazoorkę. Kiedyś przeczytałem, że mocny półgodzinny trening jest czasami dobrym sposobem na podtrzymanie formy w trudnej sytuacji, typu brak czasu, przeziębienie, kiepska pogoda. U mnie się sprawdza. Potem zrobiłem siłą rozpędu jeszcze 10 – minutową ogólnorozwojówkę z Psicami i… wywaliłem się na dziedzińcu blokowym. Potknąłem się w biegu na odłamanej kostce brukowej, smycz i telefon wypadły mi z rąk, mój ulubiony but saucony peregrine pro grid pękł ostatecznie na zewnętrznej stronie (był już ostro poszarpany, ale do końca sezonu, by pociągnął - służyły mi od czerwca ubiegłego roku w biegach górskich i treningach trailowo - zimowych, w sumie nieźle zainwestowane 3 stówki!), a ja sam prawie jak Chuck Norris, wykonałem na betonie niezgrabny przewrót tygryskiem. Ledwie wstałem, próba rozbiegania poobijanych kolan, łokci i lewego biodra musiała wyglądać groteskowo. Z naprzeciwka maszerowała Sąsiadka, spojrzała jak na wariata, nawet nie chciało mi się tłumaczyć. Parkourowcem raczej nie będę!
W domu mocne PB bez G, ale dynamiczne – 4 serie po 25 pełnych scyzoryków i 4 serie pompek na podpórkach z wolnych opuszczaniem i szybkim wybiciem do góry. Dzisiaj w sobotę pełna regeneracja. Tuzin kilometrów w godzinę, korciły jeszcze ze 3 dodatkowe, ale stwierdziłem, że warto zatroszczyć się o gardło i katar, który pojawił się w nocy w nadmiarze. Dziś bez PBG, odpoczynek. Może solanka, zobaczymy, na pewno spacer z Córką i Psicami, a wieczorem „job to do”!
Hough!
Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz