wtorek, 7 lutego 2012

SARNY TRZY!

Uwielbiam poranny las o każdej porze roku. We wtorek zerwałem się łóżka po szóstej, szybka przebiórka i start na swobodny bieg. Mróz zelżał o kilka stopni (-12), zaczął nawet prószyć śnieg, zrobiło się całkiem przyjemnie. W takie dni jak wczoraj na leśnych alejach przy treningu trwającym około 70 minut spotykam raptem kilka osób. Za to regularnie tej zimy trafia mi się mijanka z trzema sarnami. Od kilku tygodni niemal codziennie na nie wpadam. Jednego dnia miałem nawet kumulację: moje 3 sarny, rudy lis, kilka wiewiórek w ciepłych rudych dresach i ambitny dzięcioł. Ten wystukuje swój rytm  niemal zawsze.
Wczoraj zadziałałem instynktownie. Nie dałem sobie czasu na kawkę, pajdę chleba, jogurt. Pierwsze kroki skierowałem do szafy po ciuchy. To reakcja, którą bardzo lubię, bo się nie rozłażę w postanowieniach. Lubię biegać na czczo, niezależnie od pogody, pory roku, jakości treningu. Bardzo rzadko odzywa się u mnie głód, nigdy nie poczułem się słabo, mojemu ciału to pasuje, więc dla mnie nie jest to niezdrowe. Czasami wypijam kawkę z mlekiem i cukrem, innej nie lubię, ale to bezwzględnie każe mi zabrać do kieszeni papier toaletowy na trasę, jeśli nie załatwię ciężkiej sprawy wcześniej w domu. Sami wiecie, że to tak nie działa, przynajmniej nie u wszystkich. Kupa jest tematem zdecydowanie biegowym i każdy z nas ma swoje przyzwyczajenia i reakcje organizmu. Niejednemu kupa złamała marzenia o życiówce w zawodach albo humor na wybieganiu po mieście. Ja przy regularnym treningu nie mam z tym problemu, jednak czasami informacja g(ł)ówna nadchodzi na 7-ym kilometrze.
Od czasu, gdy wróciłem z lasu bez skarpetek, raczej papieru nie zapominam. Pamiętam ten trening, do domu zostały mi 2 kilometry, chociaż walka z fizjologią trwała od co najmniej kilku wcześniejszych. Na czole i plecach dwa gatunki potu: regularny zmęczeniowy i ciężki jak zbroja stresowy. W lesie żadnej porzuconej paczki chusteczek higienicznych, a przecież spacerują tam popołudniami matki z dziećmi w wózkach, młodzież zajada pizzę, więc była szansa w leśnych domkach czy na polanie widokowej na czyste serwetki, naprzeciwko nikogo. Tylko ja i mój stres. Żadnej nadziei na pomyślne zakończenie. Chrupiące liście jesienne nie były rozwiązaniem. Musiałem się poddać i poświęcić parę skarpetek. Gdy zadzwoniłem do drzwi, Żona, raczej niespecjalnie zainteresowana moim biegowym „lookiem”, zadała z miejsca pytanie: „Rosół, gdzie ty masz skarpetki”. „W lesie” – odpowiedziałem i oboje wybuchnęliśmy śmiechemJ
Strata niewielka, bo bardzo długo biegałem w białych, grubszych skarpetkach bawełnianych, kupowałem je w Lidlu za 1.99. Teraz biegam w Kalenji, były po 12 złotych w pakietach po 3 pary, czarne i białe. Ale służą mi już tylko do treningów, papier mam w kieszonce na czarną godzinę.
W sierpniowym Ultra Trail du Mont Blanc (UTMB), podczas mojego Sur les Traces des Ducs de Savoie, w skrócie TDS, czyli 120 kilometrów w Alpach od Courmayeur we Włoszech wokół masywu Mont Blanc do Chamonix we Francji organizatorzy zadbali o wszystko w najdrobniejszym szczególe. Każdy uczestnik otrzymał przyczepiany do plecaków na rzep (rzepa, rzepę, hmm, nigdy nie wiem jak brzmi poprawnie;) niewielki techniczny tekstylny woreczek na odpady, a w nim na wyposażeniu 3 foliowe torebki. W moim biegu uczestniczyło 1200 ultrasów, w CCC (98 km) około 1800, w najbardziej prestiżowym UTMB (166 km) 2300, a równocześnie toczyła się jeszcze zespołowa sztafeta PTL. Wyobrażacie sobie Alpy, gdyby każdy z nas nie stosował się do zasad, nie sprzątnął po sobie. Wyglądałyby jak warszawskie ulice i trawniki po odwilży. Ja akurat załatwiłem się jeszcze przed startem w Courmayeur i przez 23 godziny i 25 minut w trasie spalałem energię na bieżąco. Ale w żadną minę nie wdepnąłem, żadnych papierów nie widziałem. Nawet po rozpakowywanych w biegu żelach energetycznych czy batonikach. Świadomość, porządek i świetna organizacja, tak było na TDS.
Obowiązkiem był także kubek biegowy, składany, metalowy, termiczny, minimum 150 mililitrów pojemności, ja zainwestowałem w taki z silikonu z logo UTMB na pamiątkę. Sprawdził się na medal. Ważył tyle co nic, rozkładał się w ułamku sekundy, a smakowało z niego najlepiej. Na punktach odżywczych nie było plastikowych kubeczków, było więc czysto.
Ale festiwal biegowy w Alpach to temat na osobne opowiadanie, inna bajka. Wtorkowy trening wszedł w nogi gładko, 14 kilometrów, każdy średnio w 4’40”, w sam raz na moje rozbieganie. W lesie ślisko potwornie, w domu bez PBG, góra dostała wolne. A sarenki są śmieszne. Jedna wbiega na ścieżkę, patrzy jak nadbiegam, pęka i zwiewa dopiero jak jestem kilkanaście kroków od niej. Za nią przeskakują w panice dwie następne, ja spoglądam w las za nimi, one natychmiast się zatrzymują i uważnie patrzą na biegnącego człowieka. Ja zawsze zastanawiam się nad tym samym: gdzie one śpią w takie mrozy?
Hough!
Rosół

1 komentarz: