czwartek, 23 lutego 2012

FUTBOLUS ANTYBIEGUS!

Wiecie jaki jest jeden z największych wrogów biegacza w biegaczu? To utajony piłkarz. Trening biegowy nagle rozdarty kopaniem piłki rozkłada na łopatki cały mikrocykl. To moje zdanie testowane wielokrotnie na własnym organizmie. Żaden mięsień wyciszony i nieużywany w nadmiarze podczas biegowych zajęć nie zostanie pominięty przez boiskowe zrywy, gwałtowne zmiany tempa, zwroty, sprinty, wślizgi, gonitwy, szarpaniny. Poczułem to wczoraj, a właściwie to przeżyłem wczoraj, a poczułem dziś.
Nie umiem jednoznacznie powiedzieć czy 90 minut z piłką raz w tygodniu przyczyni się wiosną do bicia moich życiowych rekordów czy wniwecz obróci cały trud. Jedno wiem. Znów włączyła mi się tęsknota za piłeczką, choć zarzekałem się, że futbolu jako czynny kopacz już nie lubię. Wczoraj testowałem piłkarski system adidas micoach z sensorem w podeszwie, odpowiednik biegowego, zasady działania są podobne. Sensor pod wkładkę, rejestracja na platformie i ognia, a potem wczytywanie danych i porównywanie osiągnięć z najlepszymi na Świecie. Ja byłem odpowiedzialny za współprowadzenie imprezy pokazowej, więc pojawiłem się w balonie ze sztuczną trawą godzinę przed planowanym miniturniejem. I zrobiłem w balona swoje mięśnie.
Jak dorwałem piłkę to około godzinę latałem z nią jak opętany po całej długości i szerokości boiska wielkości standardowego orlika i strzelałem na bramki. W dodatku angażowałem do rozegrania akcji wszystkich cywilów wokół placu gry. Ekipa się powoli zbierała, miałem cały plac tylko dla siebie. Złamałem przy tym wszystkie zasady profesjonalizmu i dbania o własne zdrowie. Rozgrzewka nie zaistniała, od razu posypały się zwroty, dryblingi, balansy ciałem, zrywy i oczywiście bomby do pustych bramek. No, powiedzmy, że było trochę prowadzenia piłki ze zwodami, a chwilę potem latanina z uderzeniami z różnych odległości. Straciłem rozum i zdrowy rozsądek. Stęskniłem się, wybaczam sobie. Łatwiej mi to przychodzi, bo nie złapałem żadnej kontuzji, przynajmniej nie tam i wtedy.
Potem zaliczyłem z całą dziennikarską brygadą testującą f50-tki kwadrans rozgrzewki, wreszcie rzuciłem się w wir turniejowo – pucharowej rozgrywki. 3 meczyki po 10 minut uzupełniło całość piłkarskiego szaleństwa. A wszystko w nowych korkach, z narażeniem pięt i odrestaurowanych (w miarę;) paznokci stóp po zeszłorocznym Mont Blancu. Ryzyko napytania sobie urazowej biedy było spore, ale… się udałoJ
Wczoraj czułem się kapitalnie do końca dnia, nieważne, że nie wygrałem turnieju, nawet oddech podczas piłkarskiej przygody był jakby płynniejszy, bez ucisku w klacie. Ale nadeszło dzisiaj…
Od rana szaleliśmy z Marysią w domku i na badaniach w laboratorium w celu sprawdzenia tego i owego w jej tym i owym, więc wybieganie wchodziło w rachubę dopiero po popołudniowej podmiance z Żoną. Wpadłem na pomysł, że najlepszym rozwiązaniem z kilku zresztą względów będzie bieg ku Kumplowi. Ustawiony smsowo, bo Pedro codziennie leci z pracy w okolicach Dworca Zachodniego na Kabaty. Dlaczego ustawka była świetnym rozwiązaniem? Po pierwsze, żeby w ogóle wyjść z domu. Po drugie z kimś łatwiej. A po trzecie przed kimś trudniej zrezygnować. Przed samym sobą jest chwila wstydu i jakieś wytłumaczenie zawsze się znajdzie, nie? Kilka dodatkowych motywacyjnych zabiegów nie zawadzi, tylko może wesprzeć nasz zapał albo jego chwilowy brak. Chodniki nieźle odśnieżył deszcz i ciepły mocny wiatr, dlatego włożyłem moje ulubione treningowe vomero6 i pognałem naprzeciw. Wiało, ale nie to było najtrudniejsze. Zaczęła się przypominać wczorajsza piłka.
Utajony wirus piłkarski zaatakował mnie jako biegacza z podwójną mocą. Mięśnie ramion, barków, międzyżebrowe, dwugłowe ud, grzbietu zazgrzytały jak nieoliwione od lat. Nogi jak z betonu, czułem się jak tir. A wiatr swoje, biednemu biegaczowi prosto w oczy. Moja męka w tempie 5 minut per kilo trwała jakieś 33 minuty, mierzyłem swoją nieodpowiedzialność dokładnie. Potem było już tylko lżej, nawet żwawiej, a gdy na 44 minucie wpadłem na Pedra, ból jak ręką odjął. Ale tylko w głowie, miła gadka, bieg ramię w ramię i nieoczekiwanie ciepłe wiosenne słoneczko zrobiły swoje. Wyszło w sumie 18 kilometrów, ale walka o przełamanie była wyczerpująca. Wygrana, fakt, ale zobaczymy czy zwlokę się z wyra jutro. Czas na piątkowy trening mam o świcie. Już wiem, że jak nie wybiegnę, gdy kur zapieje to… kur.. zapiał takie bieganie!
Hough!
Rosół

2 komentarze:

  1. Joł Rosołku, kurde nie pomyślałem o tych pazurkach... zlazły Ci na amen na montblanku?
    Przy okazji - masz niemiłe doświadczenie z, za przeproszeniem, sutkami i jakieś hehe rady? Kupiłem sobie nową koszulkę taką na zimne dni i kurde trze mi skórę na sutach :( Zmieniłem koszulkę na starą i tak się sutkom spodobało, że stara, która nie tarła teraz mi trze ;)
    A'propos kolegi wracającego z roboty do domu... to sens rozumiem - parę razy mi się zdarzyło i miałem po smrodzie z aut takiego trampka w gębie jakbym wyjarał paczkę szlugów :( - ale zastanawiam się czy to bardziej nie szkodzi, niż pomaga.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hough Semenicho, plasterki z opatrunkiem i basta, kilku moich Kumpli tak musi i po problemie. Ja nie mam takiego super delikatnego ciała, więc daję radę bez;)
      Blachy, spaliny i inne świństwa są nie do ominięcia, ale wolny czas na bieganie nie jest z gumy, więc płuca mają więcej roboty i tyle. Ale ogólnie się opłaca, bo powrót do domu spod Zachodniego na Kabaty trwa średnio 75 minut, a autem pewnie z godzinkę. No a jak potem się wyrwać na latanie? Tym bardziej w tym bagnie, las się nie nadaje do niczego. A tak machniesz 15 (ew. 6 od Pól Mokotowskich)o świcie + 15 kambek i szafa gra:) Hugs i hough!

      Usuń