piątek, 3 lutego 2012

CZERWONOSKÓRY

Indianie odpoczywają w truchcie – to stara biegowa zasada, którą regularnie słyszałem na treningach piłkarskich. Zawsze ktoś rzucał ten tekst, gdy innemu nie chciało się biec dalej. Piłkarze nienawidzą ciągłego biegu. Bez celu, bez piłki i bez przeciwnika. W związku z tym bez sensu. Też tak zawsze myślałem. Nuda, nuda i strata czasu. Pomeczowe rozbieganie trwające raptem 20 minut było dla mnie katorgą. Wydawało mi się, że ten bezproduktywny bieg nigdy się nie skończy.  Nie wiedziałem wtedy co tracę. Dziś czułem się i wyglądałem jak czerwonoskóry. Odpoczywałem w sprawnym truchcie, mimo dwudziestostopniowego mrozu.
Spróbuj wpoić piłkarzowi, że po serii sprintów albo intensywnym ćwiczeniu ze strzałem na bramkę, po zakończeniu zajęć warto zrobić w truchcie kilka długości boiska w ramach regeneracji i schłodzenia organizmu, a będziesz ozłocony przez trenera. Nie masz szans. Brak świadomości i znajomości własnego ciała sprawia, że piłkarz najchętniej pochyla się, opiera dłonie na kolanach i oddycha rękawami. Albo wali się pokotem na trawie, ewentualnie poderwie na chwilę nogi i mięśnie do góry. Albo pozoruje rozciąganie. Nikt nie zwraca na to uwagi, więc jest dobrze. A mięśnie spięte podczas mocnego akcentu, ledwie odpoczywają. Walka z wiatrakami. Powoli się to zmienia, ale to wciąż nie kwestia samych chęci piłkarzy, egzekwowania piłkarskiego prawa  przez kołczów, to problem z rozumieniem potrzeb własnego organizmu. Przyznam, wcale nie byłem lepszy. Dzięki bieganiu jestem.
Teraz biegam kiedy mogę, ale bez przesady. Dla jednych moje przebiegi to kosmos, dla innych śmieszna zabawa. Jestem dokładnie pomiędzy dobrym zawodowcem, a początkującym amatorem. Typowy średniak. Biję się o wyniki, które nikogo nie zwalają z nóg, zapisuję się na biegi, które zaliczyły już setki tysięcy biegaczy. Ale mnie nie interesują inni. Moją motywacją jest przeskakiwanie samego siebie. O chwilę, minutę, o kolejne kilometry. I odkrywanie własnego ciała i jego możliwości w każdej sferze. Dzięki piłce nożnej wiem jak ważna jest głowa. Od niej wszystko się zaczyna i na niej kończy. To moje zdanie.
Znajomi często pytają mnie o bieganie przy mrozach poniżej - 10 stopni Celsjusza. Biegam i mam się dobrze. Wcale nie ubieram się na cebulkę, dbam o czapkę przylegającą do głowy i uszu oraz rękawiczki. Ciepło najszybciej zwiewa właśnie tymi drogami. Poza tym wkładam na siebie krótkie techniczne bokserki, długie legginsy, niekoniecznie zimowe, zresztą mam jedne, tak zwane całoroczne, skarpetki górskie krótkie, oddychającą koszulkę – półgolf, który dostałem w prezencie od Łukasza Fabiańskiego (w szatni Kanonierów nie cieszyły się zbyt dużym wzięciem, a ja używam moje dwie sztuki dzień w dzień, krok w krok:) i na to biegową kurtkę zimową. W lesie jest tak wyślizgana nawierzchnia, że niespecjalnie odczuwam różnicę czy biegam teraz w obuwiu trailowym czy ściachanych letnich vomero5. Panowanie nad uciekającymi stopami to dodatkowa praca do wykonania, trzymanie pionu i równego tempa w biegu.
Tempo było dzisiaj spokojne, 12 kilometrów w 57 minut, oddech kontrolowany przez nos, na zewnątrz – 20 stopni. W domu 4 serie pompek i brzuszków, wyjątkowo bez grzbietów, bo od dwóch dni schylam się drogą przez kucanie, a nie skłon. Wlazł mi w krzyż jakiś wredny ból po spaniu w dziwnie wygiętej pozycji na kanapie przed telewizorem. Bez ciepłej solanki się nie obędzie. Musi się poustawiać, bo jutro ruszam na swoją górkę. Od wtorku zdążyłem się za nią stęsknić. Kazoorka moja miłość!
Hough!
Rosół

1 komentarz: