poniedziałek, 27 lutego 2012

PIŁECZKA DO PING PONGA!

Nienawidzę takiego stanu, w którym na trening zostaje mi tyle co nic. Ale nawet wtedy staram się wybiec z domu nawet na to „nic”, tak jak wczoraj. Niedziela to u mnie najczęściej dzień targowy. Derby północnego Londynu i 8 angielskich skrótów do skomentowania to kilka godzin rannych przygotowań i kilka następnych pracy. Derby były kapitalne, gole poszły jak z płatka, ale trening wpleciony między odkurzanie a przygotowanie pierogów / klusek* (ja uważam, że jednak klusekJ) leniwych Mistrzostwem Świata nazwać trudno. A skoro już zostało mi 40 minut, to zabrałem na pobliskie pola i podleśne błotne ścieżki Kundelkę. A niech się wybiega, zresztą w sobotę szalała ze mną na Kazoorce. Bieg w luźnym tempie, mokre buty, ubłocone getry piłkarskie, które założyłem do legginsów ¾, bo długie miałem brudne po sobotnim eksplorowaniu górki i zadowolona Psica. W sumie nienajgorzej.
Sobota wypadła w moim tygodniowym cyklu klawo. Na Kazoorce zrobiłem 9 powtórzeń, nieregularnych, bo czasem inną trasą, jednak zawsze według schematu: 2 ostre podbiegi, dwa równie ostre zbiegi i pomiędzy na szczycie mocny lot przez muldy do rowerowego szaleństwa. To zajmuje około 5 minut. Wyszło 18 podbiegów, tyle samo zbiegów i muldolotów. Potem jeszcze znalazłem podczas schłodzenia w truchcie telefon komórkowy, jak się okazało należący do Córki pewnej Pani z pobliskiego domu, z którą miałem kilka spięć na spacerach z Psicami. Pani nie radziła sobie ze swoim wielkim młodym Psem, szykowanym chyba na stróża domostwa, ale na razie mającym w głowie ochotę na bieganinę z moją zaczepną Kundelką. Niewysoka Pani w panice szarpała się ze smyczą i silnym Psiurem, wykrzykując coś w moją stronę i odganiając nerwowo Tulę (imię KundelkiJ). Te nasze swary zdarzyły się raptem dwukrotnie, ale jak usłyszałem, w którym domu mieszka właściciel komórki, stwierdziłem, że Świat jest jak piłeczka do ping pongaJ Telefon oddany, stosunki sąsiedzko-pieskie oczyszczone, w sumie udana sportowa sobota.
Poprzedni blogowy wpis zakończyłem zapowiedzią, że jak nie wystartuję skoro świt w piątek to w ogóle nie wybiegnę. Nogi miałem ciężkie po środowej piłce i czwartkowej 18-tce, ale wyrwałem się na 8-kilometrowe wybieganie, masaż w bieguJ Ale żeby nie było tak miło i lekko, wydusiłem potem 5 mocnych serii PBG.
Cały tydzień treningowy bez dnia wolnego, żal jednak niedzieli, bo zamiast bagiennych 40 minut, miały być 2 godzinki ciągłego biegu chodnikowego. Lecz jakoś mi lżej, gdy wiem, że chociaż wybiegłem z domu. Zrobiłem ile się dało. A może zacznę jak niektórzy świetni biegacze robić 8-dniowy mikrocykl? Maratonka Paula Radcliffe tak trenuje. Niestety nie tym razem, bo postawiłem w nocy z soboty na niedzielę na All Star Game w NBA. Tylko ze względu na wartość towarzyską, a nie samego koszykarskiego widowiska. Zresztą to lekka amerykańska cepelia, ja wolę nawet grę pokazową, ale na pełnych obrotach, a na parkiecie w Orlando było jak w kiepskim cyrku. Pospałem w nocy tyle co nic, zaliczyłem kilka drzemek na krześle w redakcji z nogami na biurku odwalony w koszulkę Scottiego Pippena z finałów 1995/96, potem powrót do domu koło piątej, a pobudka już o 7:00, dlatego poniedziałek potraktowałem jako dzień na restytucję. Dobry obiad, wolniejsze tempo, godzinna solanka w wannie i próba przetrwania bez snu dziennego do wieczora. O 21:10 było już po mnie. Po ponad ośmiu godzinach nadrabiania sennych zaległości mogę śmiało wybiec na trening. I wybiegam zaraz na suche chodnikiJ
Hough!
Rosół

czwartek, 23 lutego 2012

FUTBOLUS ANTYBIEGUS!

Wiecie jaki jest jeden z największych wrogów biegacza w biegaczu? To utajony piłkarz. Trening biegowy nagle rozdarty kopaniem piłki rozkłada na łopatki cały mikrocykl. To moje zdanie testowane wielokrotnie na własnym organizmie. Żaden mięsień wyciszony i nieużywany w nadmiarze podczas biegowych zajęć nie zostanie pominięty przez boiskowe zrywy, gwałtowne zmiany tempa, zwroty, sprinty, wślizgi, gonitwy, szarpaniny. Poczułem to wczoraj, a właściwie to przeżyłem wczoraj, a poczułem dziś.
Nie umiem jednoznacznie powiedzieć czy 90 minut z piłką raz w tygodniu przyczyni się wiosną do bicia moich życiowych rekordów czy wniwecz obróci cały trud. Jedno wiem. Znów włączyła mi się tęsknota za piłeczką, choć zarzekałem się, że futbolu jako czynny kopacz już nie lubię. Wczoraj testowałem piłkarski system adidas micoach z sensorem w podeszwie, odpowiednik biegowego, zasady działania są podobne. Sensor pod wkładkę, rejestracja na platformie i ognia, a potem wczytywanie danych i porównywanie osiągnięć z najlepszymi na Świecie. Ja byłem odpowiedzialny za współprowadzenie imprezy pokazowej, więc pojawiłem się w balonie ze sztuczną trawą godzinę przed planowanym miniturniejem. I zrobiłem w balona swoje mięśnie.
Jak dorwałem piłkę to około godzinę latałem z nią jak opętany po całej długości i szerokości boiska wielkości standardowego orlika i strzelałem na bramki. W dodatku angażowałem do rozegrania akcji wszystkich cywilów wokół placu gry. Ekipa się powoli zbierała, miałem cały plac tylko dla siebie. Złamałem przy tym wszystkie zasady profesjonalizmu i dbania o własne zdrowie. Rozgrzewka nie zaistniała, od razu posypały się zwroty, dryblingi, balansy ciałem, zrywy i oczywiście bomby do pustych bramek. No, powiedzmy, że było trochę prowadzenia piłki ze zwodami, a chwilę potem latanina z uderzeniami z różnych odległości. Straciłem rozum i zdrowy rozsądek. Stęskniłem się, wybaczam sobie. Łatwiej mi to przychodzi, bo nie złapałem żadnej kontuzji, przynajmniej nie tam i wtedy.
Potem zaliczyłem z całą dziennikarską brygadą testującą f50-tki kwadrans rozgrzewki, wreszcie rzuciłem się w wir turniejowo – pucharowej rozgrywki. 3 meczyki po 10 minut uzupełniło całość piłkarskiego szaleństwa. A wszystko w nowych korkach, z narażeniem pięt i odrestaurowanych (w miarę;) paznokci stóp po zeszłorocznym Mont Blancu. Ryzyko napytania sobie urazowej biedy było spore, ale… się udałoJ
Wczoraj czułem się kapitalnie do końca dnia, nieważne, że nie wygrałem turnieju, nawet oddech podczas piłkarskiej przygody był jakby płynniejszy, bez ucisku w klacie. Ale nadeszło dzisiaj…
Od rana szaleliśmy z Marysią w domku i na badaniach w laboratorium w celu sprawdzenia tego i owego w jej tym i owym, więc wybieganie wchodziło w rachubę dopiero po popołudniowej podmiance z Żoną. Wpadłem na pomysł, że najlepszym rozwiązaniem z kilku zresztą względów będzie bieg ku Kumplowi. Ustawiony smsowo, bo Pedro codziennie leci z pracy w okolicach Dworca Zachodniego na Kabaty. Dlaczego ustawka była świetnym rozwiązaniem? Po pierwsze, żeby w ogóle wyjść z domu. Po drugie z kimś łatwiej. A po trzecie przed kimś trudniej zrezygnować. Przed samym sobą jest chwila wstydu i jakieś wytłumaczenie zawsze się znajdzie, nie? Kilka dodatkowych motywacyjnych zabiegów nie zawadzi, tylko może wesprzeć nasz zapał albo jego chwilowy brak. Chodniki nieźle odśnieżył deszcz i ciepły mocny wiatr, dlatego włożyłem moje ulubione treningowe vomero6 i pognałem naprzeciw. Wiało, ale nie to było najtrudniejsze. Zaczęła się przypominać wczorajsza piłka.
Utajony wirus piłkarski zaatakował mnie jako biegacza z podwójną mocą. Mięśnie ramion, barków, międzyżebrowe, dwugłowe ud, grzbietu zazgrzytały jak nieoliwione od lat. Nogi jak z betonu, czułem się jak tir. A wiatr swoje, biednemu biegaczowi prosto w oczy. Moja męka w tempie 5 minut per kilo trwała jakieś 33 minuty, mierzyłem swoją nieodpowiedzialność dokładnie. Potem było już tylko lżej, nawet żwawiej, a gdy na 44 minucie wpadłem na Pedra, ból jak ręką odjął. Ale tylko w głowie, miła gadka, bieg ramię w ramię i nieoczekiwanie ciepłe wiosenne słoneczko zrobiły swoje. Wyszło w sumie 18 kilometrów, ale walka o przełamanie była wyczerpująca. Wygrana, fakt, ale zobaczymy czy zwlokę się z wyra jutro. Czas na piątkowy trening mam o świcie. Już wiem, że jak nie wybiegnę, gdy kur zapieje to… kur.. zapiał takie bieganie!
Hough!
Rosół

środa, 22 lutego 2012

DECH W PIERSIACH!

Od 5 dni treningowych, czyli od pełnego tygodnia, bieganie zapiera mi dech w piersiach. Ale nie nadmiarem cudnych widoków, śnieżnych czap na leśnych choinkach, sarnich nieufnych spojrzeń i wschodów słońca pod podeszwami moich trailowych Brooksów. Nie fantazyjnie i metaforycznie, raczej podejrzanie dziwnie, bo dosłownie w klatce piersiowej. W górnej jej części, równomiernie na jednej wysokości po obu stronach. Szukam przyczyny i… nadal biegamJ
Poniedziałek po wolnej niedzieli zaatakowałem po południu mocnym akcentem. Wystartowałem z rogu Wilanowskiej i Sikorskiego w stronę Wilanowa. Chodnik odśnieżony perfekcyjnie niósł jak marzenie, dawno już nie czułem takiej swobody w kroku. Ciągle śnieg, lód, ślizgawica, od paru dni też zdradzieckie kałuże pokryte chrupką warstwą zmarzliny. Jednak stan uniesienia nie trwał zbyt długo, od skrętu na Konstancin zaczęły się mroźne wertepy. Mokry śnieg, w który stopa wpadała niespodziewanie przełamując lodową pokrywkę, co sto kroków nieoczekiwany chlupot lodowatej wody w bucie, wyślizgany niby odkryty chodnik. Masakra, ale postanowiłem nie zwalniać. Moją głowę zajmowało nie przeklinanie aury, lecz ucisk w torsie i szukanie powodów.
Najpierw myślałem, że to negatywny wpływ mojej opaski na szyję zrobionej 2 tygodnie temu z polarowej czapki. Wydawało mi się, że przy względnym ociepleniu, wytwarza wokół szyi nadmiar ciepła, a ten wywołuje dyskomfort w oddychaniu. Bzdura. Potem po sobotnich wieloskokach upatrywałem irytującej dolegliwości w nadwyrężeniu tego odcinka szkieletu i mięśni międzyżebrowych. Ale chyba odczuwałem ten dziwny stan już chwilę wcześniej. Gorączki nie mam, kataru też, nie kaszlę, trochę czasami brakuje mi oddechu, ale w sumie jestem w niezłej kondycji zdrowotnej. Więc co jest?
Trening był mocny do samego końca. Przyznam się do braku jako takiej rozgrzewki, ruszyłem z kopyta po mniej więcej 4’20” na kilometr i mnie poniosło. Doleciałem do Powsina, wbiegłem pod górkę do Lasu Kabackiego i dokręciłem resztę pętli do domu, wiadomo na śniegu zwolniłem o kilka sekund. Wyszło w sumie 14,5 kilometra w ostrym tempie na górnych wartościach mojego drugiego zakresu. Średnio 165 uderzeń na minutę. W lesie było ciężko, ale znów 80% skupienia poszło na oddychanie, a nie łapanie równowagi na beznadziejnie ślisko-koślawej nawierzchni. Po powrocie do domu, z dobiegiem minutowym na koniec na prawie pełnej mocy, niby 195 końcowych metrów maratonu, choć mój finisz jest do torów przy Moczydłowskiej nieco dłuższy, zrobiłem 3 serie PBG, długo, dokładnie, ale niemal bez przerw pomiędzy brzuszkami, grzbietami i pompkami. To jest moja właściwa kolejność, więc powinno być BGP, ale lepiej brzmi PeBeGieJ
Ból w klatce ustąpił, pozostało tylko lekkie ćmienie. Serce na razie w przedbiegach wykluczam, obawiam się, że to mogą być płuca. Zresztą od kiedy Marysia poszła do żłobka, a w domu mamy psy, bardzo prawdopodobna jest infekcja pasożytnicza. A podobno glisty i inne cholerno ustroje lubią ciepłe, rześkie ludzkie płuca. Ruszam do lekarza na kompleksowe badania krwi, osłuchanie, może rentgen klatki piersiowej, w sumie dawno nie robiłem. Jutro.
Nim napiszę co dzisiaj, wróćmy do wtorku, czyli wczoraj. Od rana miałem zawrotne tempo życia, choć stacjonarnie w domu. Przypomnę, że mój ranek startuje zazwyczaj chwilę po piątej. Ale zasypiam śmiało i bez wyrzutów sumienia po 21-ej z dobrodziejstwem inwentarza w każdych warunkach (włączone światła, telewizory, finał Ligi Mistrzów w każdej dyscyplinie sportu czy dyskoteka). Jeden z moich piłkarskich trenerów Stefan Białas zawsze powtarzał, że najbardziej wartościowy sen jest przed północą, każda godzinna liczy się podwójnie. Oczywiście bierzemy pod uwagę standardowy plan dnia i nocy. Dlatego dbam o sen, zaliczam średnio 7 godzin na dobę +/- 45 minutJ Sen to jeden z moich najlepszych lekarzy, wypisuje mi recepty na leki, których nie muszę brać, bo to on sam liże ranyJ
We wtorek po ogarnięciu parunastu zadań różnej wagi, od piórkowej po ciężką, wygenerowałem 53 minuty na bieg. Zamknąłem go w 48 minutach i 10 kilometrach. Czułem się dość koszmarnie mimo wolnego tempa. Tętno dość wysokie, ciężkość tira z dwiema naczepami. W mięśniach solidna moc, choć wyczuwalne podmęczenie poniedziałkowym treningiem, ale od klatki piersiowej w górę kłopoty. Już dawno tak się nie męczyłem w biegu. Oddech krótki, mroczki słoneczne przed oczami, odliczanie każdego kroku. Jakoś dociągnąłem, ale czułem się jak zbity pies. Po kąpieli jak ręką odjął. Bez PBG!
No i co mi jest? Biorę pod uwagę kilka możliwości: płuca, kręgosłup, pasożyty, przemęczenie lub utajoną infekcję. Jutro wizyta u lekarza, a dzisiaj, tarrraaam, piłeczka. Przeprowadzam test piłkarskich butów. Mini turniej, sprinty, rywalizacja, zwroty, strzały, gole i zwycięstwa. A wszystko w komfortowych warunkach, bo na sztucznej trawce pod balonem. W końcu dzisiaj piłkarska pucharowa środaJ
Hough!
Rosół

poniedziałek, 20 lutego 2012

PO ŁEBKACH!

Nienawidzę takich zwariowanych tygodni, gdy każdego dnia na trening mam tyle co nic, gdy muszę wyrywać w biegu czas do biegu. Ale z drugiej strony muszę sobie jakoś radzić i nie marudzić. Jak biegam codziennie, to już jeden dzień wolnego, a dwa to już ogromnie, wywołują u mnie poczucie zmarnowanego czasu, straty formy, treningu nie do nadrobienia. A to pic na wodę, tylko w głowie taki stan utrzymuje się niepotrzebnie parę dni. W mięśniach jest to niemal nieodczuwalne.
W minionym tygodniu wybiegałem raptem 40 kilometrów w 3-ech biegach ciągłych po śniegu w różnych zakresach, w czwartek grałem w piłkę i pobudzałem mięśnie nieporuszane w trakcie biegu jednostajnego, wreszcie w sobotni poranek dałem czadu na sąsiednim polu łącząc trening siły biegowej ze spacerem z Psicami. W sumie 5 treningów, niby bez wstydu, ale raczej nie ma się czym chwalić. Potem praca w delegacji, a niedziela to odrestaurowanie organizmu po trzech zarwanych nocach z rzędu. Chorobliwy, niebezpieczny kaszel Córki, niedzielny pociąg z Wrocławia o 4:02 w nocy (słońce wzeszło 19 lutego dopiero o 6:45J), znowu niepowstrzymane prychanie nocne Marysi. Life hurts! Więc niedziela bez latania, bez PBG, ale z dobrym odżywianiem i bez pośpiechu. Pełna regeneracja. Wiem, przydałaby się solanka, sauna albo basen, ale szczerze, nic mi nie wypaliło. No i właśnie wtedy zawsze czkawką odbija mi się brak orbitreka, w który inwestuję już półtora roku. Zawsze mógłbym na niego wskoczyć wieczorem, odpalić jakiś film na dvd i połazić do upadłego. Jako substytut biegowego treningu bezcenny! Mój Kumpel Pedro jest na to niezbitym biegowym dowodem. Wicemistrzowi Polski w Biegu 24h i komuś z życiówką w maratonie poniżej 2h45m się po prostu wierzy. Ale wyłazi mój brak decyzyjności. A forma ucieka? Ale czy na pewno?
Siła biegowa w sobotę o świcie odbyła się według autorskiego planu. Solidna rozgrzewka – bieganie + ogólnorozwojówka, a potem pętle wokół pola według następującego schematu: 150 metrów wzdłuż dłuższego boku mocnej przebieżki – 30 sekund, szerokość 100 metrów trucht, druga długa prosta skip A, czyli kolana przed sobą do góry z intensywną pracą rąk – na odcinku 100 metrów, mniej więcej 60 sekund pracy. A w drugim powtórzeniu po przebieżce wieloskoki. Wszystko oczywiście w śnieżnych, chrupiących nierównościach. Dodatkowy bonus dla mięśniowego czucia głębokiego. Nieźle to zabrzmiało, dość profesjonalnie, haha. W sumie 8 powtórzeń – 8 przebieżek, 4 skipy, 4 wieloskoki. Podbiegów natłukłem na Kazoorce bez liku wcześniej, więc warto było uruchomić inne składowe siły biegowej. Dałem sobie w kość, Kundelka zaliczyła trening ze mną, Goldenka liczyła powtórzenia, szybka kąpiel, metrem na dworzec i pekapem do Wrocławia na mecz Śląska z RuchemJ
Żal mi niedzielnego wybiegania, nawet pętla w Kabatach to byłoby coś, ale wieczorna ślizgawica połączona z bajorem i moim solidnym wyczerpaniem (tak, też się czasem męczęJ) skutecznie mnie odstraszyła. Uznałem więc, że postawię na odpoczynek po dynamicznym tygodniu. Nic na siłę. I znów dwie teorie: nie odpuszczać treningów czy czasem wrzucić świadomie na luz. Chodzi o stany skrajne, czyli takie, że w napiętym mikrocyklu jeden dzień wymuszonego luzu w dłuższej perspektywie nie zaboli. Natomiast zajechanie, przemęczenie organizmu przy natłoku zajęć, może być zgubne dla formy. Pamiętam jak po dwóch zimowych zgrupowaniach piłkarskich na zielonej cypryjskiej trawie nie umiałem dokładnie podać piłki na 10 metrów. Oczy widziały, mózg kierował, a noga jak cegła wybierała piłce swój kierunek. Zawsze zły. Moje wartości CPK we krwi pięciokrotnie przekraczały normy. Byłem przemęczony. Świeżość miała wrócić, ale nieprędko. Dlatego wolę czasem zluzować, żeby móc nadrobić. Tutaj akurat łatwiej kijek (formę) pogrubasić, niż go (ją) potem pocieniować.
W sumie zaliczyłem od poniedziałku do niedzieli 5 treningów, z czego 4 solidne w śniegu, od zmrożonego po kopny. Na nich się nie oszczędzałem, do tego mocno ciągnąłem PBG. No i jedne zajęcia piłkarskie, nazwijmy je uzupełniające. Dwa dni wolne, poniedziałek i niedziela. Pierwszy świadomy, drugi z braku mocy i jednak mikstury niechęci z niedoborem czasu. Tego wczorajszego najbardziej szkoda, ale to już było. Niewątpliwie to mój najsłabszy mikrocykl w tych przygotowaniach. W sumie nie wiem jaki miałem ten tygodniowy kilometraż, kiedyś czytałem artykuł Norriego Williamsona, trenera biegania, wcześniej zawodnika, który stosował pewien przelicznik z interwałów czy rytmów 30-sekundowych na wybieganie w pierwszym zakresie. Na przykład, że 7 mocnych tysiączków, to wysiłek kompatybilny z wybieganiem długości 18 kilometrów (przykład obrazowy, nie wiem czy zbieżny z przełożeniami trenera Norriego – gdzieś to można pewnie na bieganie.com odkopać). Nie ma sensu na siłę komplikować sobie życia albo podciągać tygodniowych przebiegów. Wyszło jak wyszło i basta.
Dziś poniedziałek, noc znów zarwana, Marysi żal, za oknem odwilż jak się patrzy, na pewno wybiegnę w las albo na chodniki, ale raczej po południu. Szczerze w to wierzę, przynajmniej teraz, po śniadaniu. Zaraz zrobię PBG! Chora Maryśka będzie liczyć powtórzenia. Na razie umie do 4J W tym tygodniu zawieszam nieszczęsny drążek. Zawieszam w sensie mocuję, żeby się wreszcie zacząć z nim nomen omen mocować! Na razie jeździ godnie w bagażniku samochodowymJ A w głowie od tygodnia czerwone pulsujące światełko i komenda: PULL UP! PULL UP!
Hough!
Rosół

piątek, 17 lutego 2012

TŁUSTY CZWARTEK!

Czwartek był zwariowany od samej pobudki aż mniej więcej do dwudziestej. Dopiero wtedy odetchnąłem na kanapie. Wcześniej zawrotne tempo w pracy rzuciło mi się na mózg, bo zapomniałem nawet, że mój organizm potrzebuje płynów i pokarmu. Od 8:45, czyli godziny wyjścia z domu, do 17:00 nie miałem w ustach nawet łyka picia, a zjadłem tylko jednego pączka. W końcu był Tłusty Czwartek. Ale za brak nawodnienia należy mi się nagana! Niby zima, pragnienie mniejsze, ale to złudne i niebezpieczne. Nie zadbać o butelkę wody? Niewybaczalna amatorszczyzna!
Poza tym miałem wyrzuty sumienia, że nie zaliczyłem nawet krótkiego treningu. Dopiero w piątek w biegu zacząłem się zastanawiać czemu mam tak boleśnie ponaciągane mięśnie dwugłowe ud. W lesie przypomniałem sobie, że poprzedni dzień wcale nie był stracony. Przecież przez półtora godziny nagrywałem triki piłkarskie do programu. Kilkadziesiąt przebieżek z piłką, zwody, strzały na bramkę, wreszcie kilkanaście dłuższych sprintów. Tak dawno nie grałem w gałę, że jak już ją dorwałem, to latałem z nią pomiędzy ujęciami i w ich trakcie jak ogłupiały. Nie potrafię wprawdzie jednoznacznie ocenić jaką wartość biegową miał ten piłkarski trening, ale na pewno jakąś ruchową. Poza tym poruszył dzięki przyspieszeniom tak zwane czucie głębokie, czyli dotarł do warstw mięśni, które zazwyczaj przy jednostajnym biegu pozostawiane są w spokoju. A tym razem przypomniałem im i sobie, że mamy siebie nawzajem.
Brak wody w organizmie jest niebezpieczny, wiadomo. Dlatego wieczorem uzupełniłem niedobory. Już po 17-ej w drodze metrem do domu wypiłem pół litra wody pod drugiego pączka, a zgodnie z moim założeniem, postanowieniem noworocznym „366 potraw na 366 dni” , zabrałem się do przygotowania risotto cytrynowego z mascarpone na bulionie warzywnym. Przepis zakładał jeszcze krewetki, ale u mnie na talerzu wylądowała wersja bezmięsna standard. Do tego zielona herbata w wielkim kubku, a na deser piwko pszeniczne z nutką soku malinowego i… 10 śliwek w czekoladzie. Nieźle! Raczej nie do obrony przed dietetykiem. Najpierw przejechać 8 godzin w ciągłym ruchu na pączku i o suchym pysku, a potem micha jak kolacja na jednym talerzu dla trzech osób. I te śliwki, które mnie tak zmuliły, że zasnąłem w sekundę. Przyznam, dopiero w nocy, koło drugiej zwlokłem się z kanapy do sypialni i po drodze ekspresowo odświeżyłem zębyJ
I tu niespodzianka, bo nie mogłem już zasnąć. Do czwartej się przewalałem z boku na bok, wreszcie obudziłem się koło 6:00. Do lasu wybiegłem kilka godzin później i był to trening równie piękny, co ciężki. Na starcie, bo na 3. kilometrze mega kumulacja! 4 sarenki, rekord tej zimy. Martwiłem się o czwartą, gdy regularnie wpadałem na sarniane trio, a tu proszę, ekipa w komplecie. Dały do sienie podbiec na kilkanaście kroków, po czym prysnęły między drzewa. Potem jak zwykle się odwróciły i odprowadzały mnie wzrokiem. Przepadam za ich spojrzeniami, w ogóle za nimi, są prześliczne.
Piątkowy bieg zamknął się ostatecznie w 14 kaemach z hakiem. Tempo na leśnym, a właściwie śniegowym podłożu, niezłe, bo po 4’45” na kilometr. Nawierzchnia trudna, wąski tor wydeptany przez spacerowiczów i biegaczy, obok ślady od biegówek. Przez ponad godzinę w lesie zasypanym śniegiem spotkałem kilku biegających i kilkunastu pasjonatów nart. Ujmuje mnie stara gwardia, taka po sześćdziesiątce, na deskach pewnie starszych ode mnie, a pamiętających zimy stulecia. Ja na razie nie zadebiutowałem na swoich, które w zeszłym roku sprezentował mi Kumpel Krzych. Nie dokupiłem butów, szkoda, bo cała zabawa wygląda na piękną przygodę i spory wysiłek przy zaangażowaniu wielu grup mięśniowych. Może jeszcze zdążę w tym kwartale.
W biegu czułem zmęczenie z poprzedniego dnia, nogi uciekały na boki na nierównym podłożu, wzbierała we mnie lekka irytacja, plus tej gimnastyki jest taki, że wzmacniają się stawy skokowe i pewnie nie tylko one. zresztą sam czekam na różnice, gdy niebawem z lodowatego lasu wypadnę na odśnieżone chodniki, czy różnica w lekkości biegu i czasach będzie duża. Wybieganie zakończyłem bardzo szybką przebieżką do torów, czyli ponad 200 metrów, traktuję to jako maratoński finiszJ Niezależnie od przebiegniętego wcześniej dystansu i wykonanej pracy. A w domu 4 serie PBG, solidnie, mocno, wolniej, dokładniej. Dało w kość. W piątek jadłem już właściwie i miałem olbrzymie pragnienie. Może organizm domagał się płynów na zapas bojąc się, że znów wystawię go na próbę?
Hough!
Rosół

środa, 15 lutego 2012

DEBIUT (K)ROKU!

Od dzisiaj moje stopy mają nowych kumpli. Przyjaźń zawiązała się wczoraj w marszu, a dzisiaj w biegu. Kupiłem wreszcie trailowe brooksy cascadia 6. W czerwcu ubiegłego roku polowałem na model niższy (BC5), ale traf chciał, że w sklepie były tylko o pół numeru mniejsze i większe, a mojej wkładki 29 centymetrów brakowało. Wtedy w ramach nagrody pocieszenia zainwestowałem w saucony i się nie zawiodłem. Miały jednak jeden feler, kiepską przyczepność do podłoża podczas deszczu i na błocie. Jazda bez trzymanki! Ale przeleciały ze mną Góry Stołowe, Maraton Karkonoski, Mont Blancowy TDS, masę treningów na Kazoorce i pół zimy. Niestety obrażenia po ostatniej Kazoorce były tak rozległe w prawym bucie, że musiałem zawiesić je na kołku w śmietniku. Pożegnałem je z należnymi honorami;-)
W nówkach brooksach wczoraj zaraz po zakupie przechodziłem cały dzień. Miękkie jak marzenie, oczywiście w klasie butów trailowych, no i bardzo ładny dizajn. Trafiłem na jedyną parę w moim rozmiarze i to akurat w kolorach, które chciałem. Szare z niebieskimi i pomarańczowymi dodatkami. Ale dość już o wrażeniach artystycznych, gdyby były czerwone, zielone albo żółte to pewnie też nie wahałbym się ani chwili.
Debiut moich cascadii przypadł na atak zimy. Mróz zelżał, ale dziś w nocy napadało tyle śniegu, że zanotowałem w nich lekką siłę biegową. Kopny puch solidnie utrudniał bieg, w sumie wyszło 12 kilometrów w godzinę, odnosiłem wrażenie, że szybciej się nie dało. Kawał dobrej roboty, weszło w nogi i to mocno. Nie zamierzam tego przeliczać, że dwunastka w kopnym śniegu to jak piętnastka po asfalcie, poczekam po prostu na efekty do wiosny. Brooksy spisały się wzorowo, bez obtarć, ucisków, przyzwyczajania, obiegiwania, po prostu jak ulał. Mógłbym w nich stanąć dzisiaj na starcie UTMB i skończyłbym raczej bez pęcherzy na piętach.
Buty biegowe to jedyna część mojej garderoby, która nie musi po zakupie swojego odleżeć w szafie. Startuję w każdych z kopyta na trening, chwilę tylko dbam, dopieszczam, a potem po prostu traktuję jak najlepszych przyjaciół moich stóp. Dlaczego tak bardzo chciałem mieć cascadie? Bo sporo się o nich dobrego naczytałem, zresztą o facecie, który je udoskonala również. To Scott Jurek, jeden z najsłynniejszych i najbardziej utytułowanych ultramaratończyków na Świecie. Polecam „Urodzonych biegaczy” Chrisa McDougalla o plemieniu Indian Tarahumara, którzy biegają po górach jak kozice, a na nogach mają zwykłe sandały z gumy wyciętej z opony sznurowanej rzemieniami. Minimalizm w najczystszej postaci. Scott Jurek, mający zresztą polskie korzenie, jest jednym z jej bohaterów. Poza tym Amerykanin jest weganinem, czyli odrzuca w swoim żywieniu wszystkie produkty pochodzenia zwierzęcego. Jaja, mleko, sery również. Nie wiem czy kiedyś zdecyduję się na taki test własnego organizmu. Na razie od dwóch lat nie jem mięsa, tylko ryby i owoce morza. Dobrze mi z tym, ale może jako weganinowi będzie jeszcze lepiej? Może warto spróbować? Na przykład od 1 marca? Przyjdzie wiosna, a z nią świeże warzywa, może to jest myśl, zobaczy sięJ
Wczoraj jeszcze na lodowej tafli leśnej, nie zasypanej dzisiejszą dostawą świeżego śniegu, przeleciałem tuzin kilometrów po 4’30” w starych, ciężkich riotach. To i tak niezłe tempo jak się nie ma na takie warunki biegowych butów z kolcami. Mało nóg nie pogubiłem. w domu 3 serie PBG - scyzoryki, grzbiety z zatrzymaniem ręki i nogi w powietrzu w leżeniu na brzuchu i pompki wybijane na podpókach. seria za serią bez odpoczynku, wszystko dość dynamicznie, z kontrolą oddychania. Mały akcencik siłowy na górne partie ciała. Dzisiaj dłuższe i mocniejsze PBG mnie nie ominie, ale dopiero wieczorem.
W sumie dobrze, że posypało. Chociaż dzisiaj miałem w planach Kazoorkę, to odpuściłem ze względu na debiut brooksów. Chciałem od razu przetestować je w środowisku naturalnym – na podbiegach, korzeniach i zbiegach, ale przez gęsty śnieg zakrywający aż za bardzo nierówności, muszą na taką przyjemność poczekać do jutra. Na Kazoorkę!
Hough!
Rosół

niedziela, 12 lutego 2012

JEDZONKO!

Niedzielny poranek zaskoczył mrozem i urokiem. W poliki szczypało ostro, ale pustka lasu o świcie była urzekająca. Śnieg skrzył się milionami iskierek, zdrowo chrupał pod stopami, a wstające pomarańczowe słońce dodawało energii przebijając się przez drzewa. Na razie nie wzmacniało ciepłem, ale podnosiło na duchu i niosło wesoło przed siebieJ
Z Pedrem i Pirem zaliczyliśmy półtora pętli, czyli ode mnie spod klatki i powrotem prawie 17 kilometrów, Oni jak zwykle natrzaskali więcej, bo mają dalej do domów, wrrr;-P. Duża pętla poniżej 5 minut na kilometr, mała „piątka” po kilkanaście sekund szybciej. Do tego ożywiona rozmowa o życiu i... jedzeniu. Każdy z nas ma swój pomysł na odżywianie biegacza, więc słuchamy jeden drugiego i czasem coś wartościowego od siebie przejmujemy, żeby przeszczepić do naszego menu. Dieta to chyba za duże słowo, żaden z nas nie ma warunków jak profesjonalny sportowiec, żeby poukładać dzień jak oni. Rozruch – śniadanie – drzemka – pierwszy trening – obiad – drzemka – drugi trening – kolacja – odnowa biologiczna – sen. Pomiędzy posiłkami odżywki, przekąski i podwieczorek. U nas to dodatkowe zajęcie w ciągu dnia, ale walczymy i z zagadnieniem odżywiania u sportowca - zapalonego amatora. Pedro, wicemistrz Polski w Biegu 24-godzinnym przeszedł na 3 posiłki dziennie, ja nadal zostaję przy większej częstotliwości i mniejszej objętości dań. Od kiedy nie jem mięsa, poza rybami i owocami morza, wiele spraw z żywieniem i samopoczuciem uległo poprawie. Może tylko w głowie, a może również w ciele. Jakoś mi lżej, szybciej trawię, moje menu jest znacznie bardziej urozmaicone. Odkrywam nowe smaki, połączenia, dodatki. Poza tym realizuję ambitnie swój noworoczny plan: „366 potraw na 366 dni”. Czasem to pracochłonne ciasto na croissanty, pasztet z zielonej soczewicy, tajski makaron z woka, a czasami domowa pizza na cienkim chrupiącym cieście, pieczony schab dla moich Dziewczyn albo tak jak w niedzielę na deser świeży ananas w karmelu z cynamonem i kardamonem ze znalezionego w gazecie przepisu.
W sobotę była, tarrraaam, pizza! Z własnej roboty ciastem i sosem pomidorowym, na wierzchu z cienkimi plasterkami mozzarelli (znalazłem w lodówce pół kulkiJ), kleksami koziego serka, oliwkami, kaparami, filecikami anchois i po wyjęciu z pieca masą rucoli na wierzchu. Świeżo mielony pieprz i VOILA! Bon apetit! Wciągnąłem całą sam, kilka rumianych boków zjadła ze smakiem Córka. Taką pizzę pożeram bez wyrzutów sumienia, zresztą ja tyle spalam w ciągu dnia, że już dawno wyzbyłem się wszelkich ograniczeń. Brak mięsa to największe z możliwych ograniczenie fastfoodowe, już jest zdrowo. Za batonami nie przepadam, wolę ciasto własnej roboty. Chleb wcinam każdy – od razowca przez żytni, na maślance po świeżutką, chrupiącą bagietkę. Z warzyw nie po drodze mi tylko z brukselką. Swoje przepisy często dostosowuję do tego co warto wykończyć z lodówki. Leży wędzona makrela, więc raz dwa gotowa pasta z posiekana szalotką, korniszonkami, łyżką keczupu „Krzepki Radek” Rybaka, mój ulubiony!, sokiem z cytryny i odrobiną majonezu. Na razowej grzance, hmmm, marzenie. Gotowanie mnie wciąga, nieważny stopień trudności dania, ważny sam proces tworzenia potrawy, dobierania proporcji, doprawiania do smaku, przeobrażania przepisów, wreszcie konsumowania i regularności. Uwielbiam!
Temat jedzenia jest niewyczerpany, będę próbował i opisywał różne potrawy jako bazę, paliwo do treningów albo uzupełnienie strat po nich. Oczywiście sprawdzone na moim podniebieniu, żołądku i w mięśniach. A przecież otwarta pozostaje sprawa suplementacji, którą ewidentnie zaniedbuję. Mój Kumpel ps. Gruby kiedyś powiedział mi z wyrzutem, gdy padłem na trasie Maratonu Karkonoskiego pokonany latem przez chorobę, że na samych buraczkach daleko nie zajadę. Moje wysiłki są nazwijmy to ponadpodstawowe, suplementacja jest wskazana. 
Pedro z racji najdłuższego tygodniowego kilometrażu, regularnie przekracza 200 kaemów!, wciąga niemal tyle kalorii co Justyna KowalczykJ. No, trochę mu do niej brakuje, bo pewnie, by pękł, ale gospodarka jego organizmu przy podejmowanym wysiłku spala wszystko na bieżąco. Ja jem trochę mniej, ale i mój kilometraż ograniczyłem do stówki na tydzień. Za to częściej biegam szybciej, wliczam w to także treningi na górce, bo tam wskakuję w górne rewiry drugiego zakresu tętna. Zobaczymy co z tego wyjdzie na zawodach. Zapisałem się na Półmaraton Warszawski i Maraton w Łodzi. Czekam natomiast na start wiosennych biegów górskich, we wrześniu atakuję Bieg 7 Dolin w Krynicy! Nie załapałem się na UTMB w Alpach, więc chętnie zwiedzę nasze górkiJ
Po niedzielnym wybieganiu było jeszcze PBG, po 4 serie brzuszków (50 sztuk w każdej), grzbietów (po 21) i pompek (po 30 na podpórkach). W sam raz przed pracą do wieczora. To była miła niedziela!
A i jeszcze jedno, w lesie spotkaliśmy z Pirem i Pedrem nasze kabackie sarenkiJ
Hough!
Rosół

sobota, 11 lutego 2012

ORDNUNG JEST FAIR!

Lubię porządek w biegu na trasie. Nie tylko podczas zorganizowanych imprez, ale także podczas treningów i w życiu codziennym. Na ulicy, szosie, chodniku, leśnej alejce staram się nie być zawalidrogą. Poruszam się zgodnie z przepisami, jadę szybko autem, wybieram lewy pas, jak nigdzie mi się nie spieszy, toczę się po prawym. Nie inaczej podczas biegu lub spaceru. Trzymam się prawej strony, nie jestem sam na drodze. Las Kabacki jest wymarzonym miejscem do treningów. Szerokie aleje, dwie odmierzone pętle, niemal 5 i 10 kilometrów. Nic tylko biegać, jeździć na rowerze, wyprowadzać psy, napowietrzać małe pociechy podczas spacerów rodzinnych z wózkami, hulać z kumplami na polanie widokowej. Ale warto myśleć nie tylko o sobie, ale też o innych uczestnikach ruchu. No i sprzątać po sobie, bo w sezonie letnim kabackie ścieżki i zwłaszcza polana widokowa wyglądają o świcie jak pobojowisko. Skoro piwko, kiełbaski, pizza, puszki i winko dostają się do lasu w siatkach, to niech po opróżnieniu taką samą drogą z lasu się wydostają. Zero pobłażania dla syfiarzy, którym nie chce się rzucić puchy po piwie do kosza. Tych akurat w Kabatach jest sporo!
Nie jestem najszybszym biegaczem „mojego” lasu, ale moje tempo bywa często mocniejsze niż mijanego biegowego koleżeństwa. Wtedy zmieniam prawy pas na lewy, mijam, kiwam dłonią i lecę dalej prawym przed siebie. W lesie jak w górach obowiązują zasady jak ze szlaków albo świadczące o przynależności do pewnej wąskiej grupy. Jedziesz trabantem, mijasz innego forda kartona, kiwasz ręką. Tak samo w garbusach, fiatach500, beczkach, itd. Nie inaczej u biegaczy. Rzadko mi się zdarza, że ktoś nie odmachnie. Ale bywa i tak, nie fair. Nic nie waży, kosztuje zero energii, a buduje więź i wszystkim jest miło. Gdy widzę z naprzeciwka zbliżający się migiem zarys biegacza, a on pędzi interwały, wtedy ograniczam się do kiwnięcia głową, żeby nie zmuszać na siłę do zmian w pracy rękami i wytrącania z rytmu. Albo rzucam szybkie werbalne „cześć”. Wystarczy.
Rzadko wybieram się do lasu w weekendowe ciepłe przedpołudnia, między 11 a 15 są po prostu regularne korki. Poza tym co 4 kroki wypada napotykanym towarzyszom biegowej niedoli odmachiwać ręką. Mało nie odpadnieJ A poza tym nie lubię przepychać się między całymi rodzinami, uważać na hasające dzieciaki, właścicieli psiaków, którzy stoją na jednej stronie ścieżki, pies po drugiej nurkuje w krzakach, a przez całą szerokość rozciągnięta jest smycz. No i jeszcze rowerzyści. Nie lubię na nikogo narzekać, rozumiem potrzeby wszystkich, dlatego wskakuję do lasu o świcie, wtedy mam luz.
Czasami łapię się na niezdrowej napince, gdy widzę na pustej ścieżce biegacza lecącego z uporem maniaka lewym pasem z naprzeciwka, pod prąd, na czołówkę ze mnę. Nie zmieniam wtedy swojej trasy, wymuszam na nim korekcję trasy. Porządek musi być, ale nie za cenę kłótni, raczej delikatnej niewerbalnej sugestii. Czasami, tym bardziej w opustoszałym lesie, przytrafiają się ludziom zwyczajne chwile zawieszenia, wolę tak to sobie tłumaczyć. Zawieszka i tyle. Czasami trafia się jednak wesoła duża biegowa grupa, złożona przeważnie z doświadczonych biegaczy, która za nic ma jednostkę. Nie raz biegłem szybciej i musiałem wyskakiwać poza ścieżkę, na wertepy, żeby ich wyminąć. Nie chciało mi się nic mówić, strzelać focha, ani chrząkać, leciałem dalej. Ale od takich zaprawionych latawców trzeba wymagać, to nie żółtodzioby, zasady znają.
Temat osobny to psiaki. Ja przepadam za czworonogami, sam posiadam 2 Psice. Jakiś czas temu zabierałem mniejszą Kundliczkę na wybiegania, ale nie słuchała się na tyle, żeby można było jej ufać. Wbiegała z impetem w gęsty las, znikała na kilka minut i straszyła niewidoczne dla mnie zwierzęta. Na biegowej smyczy się z kolei męczyła, byłem dla niej wolny jak muł. Odpuściłem, biega po polanie na regularnych spacerach, wtedy druga starsza Goldenka wcina patyki. Z obiema zaliczam tylko jeden rodzaj treningu: przebieżki wokół pola. Dłuższe boki pola mają po około 150 metrów, krótsze koło setki. Na dłuższych mocny rytm, na krótszych trucht, liczba powtórzeń dowolna. Mała wtedy śmiga po całym polu, duża żre swoje ulubione badyle. Obie są w swoim żywiole, żyją zgodnie z własnym temperamentem i mam je w polu widzenia.
Z psami nie mam żadnego problemu, chociaż kiedyś lekko spękałem, gdy zimą wpadłem na trzy Kundle bez właścicieli. Prawdziwa dzika banda. Wilkowaty, husky bez obroży i herszt mały kundel, ale wyglądał na zadziorę. Wstrzymały mnie na kilka długich chwil, obwąchały solidnie, mały poszczerzył złowieszczo kły, ale wreszcie dał sygnał do odmarszu. Odetchnąłem i poleciałem dalej. Najczęściej widuję jednak właścicieli, którzy przechwytują psiaki, gdy nadlatuje biegacz, więc jest pełna symbioza.
Piątek i sobota to u mnie nadal plecionka ograniczonego biegania na powietrzu ze zdławianiem krążącej we mnie infekcji. Na szczęście wpadłem na genialny pomysł dania drugiego życia mojej polarowej czapce, którą dostałem lata temu w prezencie, ale była za mała. Dobra jakość, firmówka, ale tak uciskała moją głowę, że dostawałem migren i globusówJ W końcu 5 dni temu obciąłem od góry taką myckę i używam reszty jako wkładanego przez głowę rękawa – szalika. Kapitalnie grzeje, jest niezastąpiona!
Wczoraj w piątek wyskoczyłem na Kazoorkę, miałem zwariowany dzień w pracy od bladego świtu, poza tym nie czułem jakoś mocy w mięśniach, obżarłem się pysznej chińszczyzny na mieście („Dżonka” na Hożej w WarszawieJ), więc byłem skłonny potraktować dzień jako leczniczy. Ale jednak po powrocie do domu szybko wskoczyłem w biegowe ciuchy i zaatakowałem na 35 minut Kazoorkę. Kiedyś przeczytałem, że mocny półgodzinny trening jest czasami dobrym sposobem na podtrzymanie formy w trudnej sytuacji, typu brak czasu, przeziębienie, kiepska pogoda. U mnie się sprawdza. Potem zrobiłem siłą rozpędu jeszcze 10 – minutową ogólnorozwojówkę z Psicami i… wywaliłem się na dziedzińcu blokowym. Potknąłem się w biegu na odłamanej kostce brukowej, smycz i telefon wypadły mi z rąk, mój ulubiony but saucony peregrine pro grid pękł ostatecznie na zewnętrznej stronie (był już ostro poszarpany, ale do końca sezonu, by pociągnął - służyły mi od czerwca ubiegłego roku w biegach górskich i treningach trailowo - zimowych, w sumie nieźle zainwestowane 3 stówki!), a ja sam prawie jak Chuck Norris, wykonałem na betonie niezgrabny przewrót tygryskiem. Ledwie wstałem, próba rozbiegania poobijanych kolan, łokci i lewego biodra musiała wyglądać groteskowo. Z naprzeciwka maszerowała Sąsiadka, spojrzała jak na wariata, nawet nie chciało mi się tłumaczyć. Parkourowcem raczej nie będę!
W domu mocne PB bez G, ale dynamiczne – 4 serie po 25 pełnych scyzoryków i 4 serie pompek na podpórkach z wolnych opuszczaniem i szybkim wybiciem do góry. Dzisiaj w sobotę pełna regeneracja. Tuzin kilometrów w godzinę, korciły jeszcze ze 3 dodatkowe, ale stwierdziłem, że warto zatroszczyć się o gardło i katar, który pojawił się w nocy w nadmiarze. Dziś bez PBG, odpoczynek. Może solanka, zobaczymy, na pewno spacer z Córką i Psicami, a wieczorem „job to do”!
Hough!
Rosół

czwartek, 9 lutego 2012

IMBIR NA POMOC!

No i się doigrałem. Środowy trening odpuściłem, nawet bez wielkiego żalu, bo po tygodniu biegania należało się wolne, ale widoki na kolejne dni były niewyraźne. W gardło wdarł się dziwny ból, a w ciało lekkie osłabienie i wszechogarniające wyczuwalne zmęczenie. Infekcja na rossbiegu!
Wolny dzień od pełnej aktywności, biegowa hibernacja, zdarza mi się rzadko. Często łapię się nawet na niezdrowym poczuciu winy, że nie mogłem, nie chciałem, nie zdążyłem zrobić treningu. Powody bywają różne, a forma ucieka. To kulawe myślenie. Nic nie ucieka. Mój organizm wyczuwa pierwsze utraty wypracowanej dyspozycji biegowej dopiero po 4 dniach. Kilka dni choroby jest niemal zupełnie bez szwanku dla formy. Oczywiście przeziębienia, bo zaawansowane grypy i anginy każdego rozkładają na łopatki. W przypadku takim jak obecne zakatarzenie z wykluwającą się infekcją dwa treningi i pułap mocy, zakresów tętna, czasów znów wraca do osiągniętego wcześniej poziomu, pod warunkiem, że wirus został przeze mnie i ze mnie przegnany na dobre. Ja wyczuwam zagrożenie w gardle i przede wszystkim w górnej części klatki piersiowej. Jak mnie tam lekko przydusza, to znaczy, że coś złego się rozkręca. Trenowanie zostaje zawieszone na minimum jeden dzień.
 Jednak analityczna ocena to jedno, a nieznośny brak ruchu to drugie. W mojej głowie zaczyna się niepokój, zamęt, że cała robota na marne. Dziwne odczucie, że mięśnie wiotczeją, że staję się cięższy, że przez kolejny tydzień będę poruszał się tylko w ślimaczym tempie i nadrabiał zaległości. Kłamstwo, ale moja głowa wie wtedy swoje. Na szczęście dwa wybiegania przywracają normę w formie i myśleniu.
Środę poświęciłem na autoleczenie moimi sposobami. Nie wiem czy to właściwe medyczne metody czy zwykłe placeba, które wprawiają w leczniczy ruch mój mózg, a za nim całe ciało, włącznie z gardłem. Najchętniej używam składników naturalnych, wspomagam się tylko lekami  aptecznymi. W mojej apteczce biegacza królują: imbir, żurawina błotna, cytryna, miód i czosnek. Plus rutinoscorbin, gdy jestem jakiś taki niewyraźnyJ Imbir wykorzystuję na dwa sposoby: wcinam na surowo i do napoju z cytryną i miodem. Podczas ważenia naparu z imbiru, cytryny i miodu wszystkie proporcje są orientacyjne. Kilkucentymetrowy korzeń obieram, siekam w plasterki, zalewam w dzbanku gorącą wodą, po kilkunastu minutach wyciskam pół cytryny i dodaję łychę miodu. Miodu u mnie w domu zawsze jest pod dostatkiem, jestem typowym miodożercą. Odkryłem niedawno miód manuka, nowozelandzki naturalny antybiotyk. Kupiliśmy dla Córki, trzyma ją z dala od wirusów. Cena jest wysoka, więc raz na kilka dni podbieram łyżeczkę, sam jednak stawiam na arcydzieła polskich pszczółek. Uwielbiam miody intensywne w smaku, gryczane i spadziowe. Ale standardowym wielokwiatem nie pogardzęJ
Ku czci pszczelemu trudowi napisałem nawet kiedyś taki wierszyk:
„Czasem, gdy otwieram miodek, zalatuje dziwny smrodek / tak ulatnia się esencja, pszczółek skarbu kwintesencja / kwiaty, lasy, spadź iglasta, wioski, górki, rzadziej miasta / na miód dobra każda pora, jeśli znajdzie amatora / ja pół słoja zjem od ręki, pycha pszczółki, wielkie dzięki”J
Niedawno moja Żona przywiozła z podróży po Polsce, po miejscach, w których pielęgnuje się wszelkie tradycje z pokolenia na pokolenia świetny przepis na naturalny antybiotyk. Pół kilograma świeżej żurawiny błotnej (naszej, nie amerykańskiej, polska błotna ma mniejsze owocki) zmiksować na płynną masę, najlepiej blenderem albo mikserem „żyrafką”, wcisnąć dwa ząbki czosnku i wmieszać pół słoika miodu, jakieś 250 gramów. Słój zakręcić, wstawić do lodówki i raz dziennie zajadać czubatą łyżeczkę. Zdrowie gwarantowane! Przetestowałem. Ale się skończyło, więc ruszam do warzywniaka!
Na gardło posiłkowałem się również czymś do ssania, ale w dwóch kierunkach. Przeciwzapalnie i nawilżająco. Mróz wysusza śluzówki, a wirusowi w to graj. Środę odpuściłem, w czwartek czułem się już lepiej, więc zrobiłem wybieganie. Przy – 10 stopniach i przeszywającym wietrze nie forsowałem tempa, bieg poniżej „piątki” na kilometr był w sam raz. Sam nie wiedziałem jak zareaguję, więc dokładnie wczuwałem się w sygnały wysyłane przez mięśnie, płuca i serce. Tętno nie szalało, mięśnie nie wiotczały, tlenu nie brakowało, ale uznałem, że 10 kaemów będzie w sam raz, choć pięknie oświetlony słońcem zimowy las kusił nadzwyczajnie.
Kolejnym testem samopoczucia jest u mnie PBG. Jeśli podczas pompek, brzuszków i grzbietów wyraźnie się męczę przy regularnej liczbie powtórzeń, to zdejmuję obciążenia albo całkowicie bastuję. Wczoraj jednak było solidnie: 5 serii po 30 pompek na podpórkach i standardowo dwóch  książkach Jamiego Olivera o stopami, 5 serii 21 grzbietów w różnych układach ramion – przed sobą, splecione na karku, a właściwie z palcami przy uszach, splecione dłonie na grzbiecie. Czemu akurat 21? Nie wiem, „oczko” i tyle. Wreszcie ponad 350 brzuszków w pięciu seriach – 150 po 30 w pełnym zakresie ruchu ciała, 300 po 40-50 sztuk od razu na dokładkę w każdej serii. Jak trzydziestka w pełnym zakresie na proste, to pięćdziesiątka niepełnego ruchu na napiętych mięśniach na skośne. To mój sposób na brzuszki, ale najbardziej doceniam te wykonywane na poręczach w siłowni lub Lesie Kabackim na ścieżce zdrowia z podciąganiem zgiętych lub wyprostowanych nóg do poziomu, do klatki piersiowej, na wprost czy skośnie. Liczę, że właśnie tak będę mógł je szlifować na moim drążku, ale jeszcze go nie zamontowałemL. Piro help! No i scyzoryki, które dają w kość.
W czwartek podleczyłem się w sam raz na taki trening. Zawsze coś, lepsze niż bezruch pod kocykiem na kanapie w przegrzanym mieszkaniu. Zobaczymy w jakiej formie obudzę się w piątek?
Hough!
Rosół

wtorek, 7 lutego 2012

SARNY TRZY!

Uwielbiam poranny las o każdej porze roku. We wtorek zerwałem się łóżka po szóstej, szybka przebiórka i start na swobodny bieg. Mróz zelżał o kilka stopni (-12), zaczął nawet prószyć śnieg, zrobiło się całkiem przyjemnie. W takie dni jak wczoraj na leśnych alejach przy treningu trwającym około 70 minut spotykam raptem kilka osób. Za to regularnie tej zimy trafia mi się mijanka z trzema sarnami. Od kilku tygodni niemal codziennie na nie wpadam. Jednego dnia miałem nawet kumulację: moje 3 sarny, rudy lis, kilka wiewiórek w ciepłych rudych dresach i ambitny dzięcioł. Ten wystukuje swój rytm  niemal zawsze.
Wczoraj zadziałałem instynktownie. Nie dałem sobie czasu na kawkę, pajdę chleba, jogurt. Pierwsze kroki skierowałem do szafy po ciuchy. To reakcja, którą bardzo lubię, bo się nie rozłażę w postanowieniach. Lubię biegać na czczo, niezależnie od pogody, pory roku, jakości treningu. Bardzo rzadko odzywa się u mnie głód, nigdy nie poczułem się słabo, mojemu ciału to pasuje, więc dla mnie nie jest to niezdrowe. Czasami wypijam kawkę z mlekiem i cukrem, innej nie lubię, ale to bezwzględnie każe mi zabrać do kieszeni papier toaletowy na trasę, jeśli nie załatwię ciężkiej sprawy wcześniej w domu. Sami wiecie, że to tak nie działa, przynajmniej nie u wszystkich. Kupa jest tematem zdecydowanie biegowym i każdy z nas ma swoje przyzwyczajenia i reakcje organizmu. Niejednemu kupa złamała marzenia o życiówce w zawodach albo humor na wybieganiu po mieście. Ja przy regularnym treningu nie mam z tym problemu, jednak czasami informacja g(ł)ówna nadchodzi na 7-ym kilometrze.
Od czasu, gdy wróciłem z lasu bez skarpetek, raczej papieru nie zapominam. Pamiętam ten trening, do domu zostały mi 2 kilometry, chociaż walka z fizjologią trwała od co najmniej kilku wcześniejszych. Na czole i plecach dwa gatunki potu: regularny zmęczeniowy i ciężki jak zbroja stresowy. W lesie żadnej porzuconej paczki chusteczek higienicznych, a przecież spacerują tam popołudniami matki z dziećmi w wózkach, młodzież zajada pizzę, więc była szansa w leśnych domkach czy na polanie widokowej na czyste serwetki, naprzeciwko nikogo. Tylko ja i mój stres. Żadnej nadziei na pomyślne zakończenie. Chrupiące liście jesienne nie były rozwiązaniem. Musiałem się poddać i poświęcić parę skarpetek. Gdy zadzwoniłem do drzwi, Żona, raczej niespecjalnie zainteresowana moim biegowym „lookiem”, zadała z miejsca pytanie: „Rosół, gdzie ty masz skarpetki”. „W lesie” – odpowiedziałem i oboje wybuchnęliśmy śmiechemJ
Strata niewielka, bo bardzo długo biegałem w białych, grubszych skarpetkach bawełnianych, kupowałem je w Lidlu za 1.99. Teraz biegam w Kalenji, były po 12 złotych w pakietach po 3 pary, czarne i białe. Ale służą mi już tylko do treningów, papier mam w kieszonce na czarną godzinę.
W sierpniowym Ultra Trail du Mont Blanc (UTMB), podczas mojego Sur les Traces des Ducs de Savoie, w skrócie TDS, czyli 120 kilometrów w Alpach od Courmayeur we Włoszech wokół masywu Mont Blanc do Chamonix we Francji organizatorzy zadbali o wszystko w najdrobniejszym szczególe. Każdy uczestnik otrzymał przyczepiany do plecaków na rzep (rzepa, rzepę, hmm, nigdy nie wiem jak brzmi poprawnie;) niewielki techniczny tekstylny woreczek na odpady, a w nim na wyposażeniu 3 foliowe torebki. W moim biegu uczestniczyło 1200 ultrasów, w CCC (98 km) około 1800, w najbardziej prestiżowym UTMB (166 km) 2300, a równocześnie toczyła się jeszcze zespołowa sztafeta PTL. Wyobrażacie sobie Alpy, gdyby każdy z nas nie stosował się do zasad, nie sprzątnął po sobie. Wyglądałyby jak warszawskie ulice i trawniki po odwilży. Ja akurat załatwiłem się jeszcze przed startem w Courmayeur i przez 23 godziny i 25 minut w trasie spalałem energię na bieżąco. Ale w żadną minę nie wdepnąłem, żadnych papierów nie widziałem. Nawet po rozpakowywanych w biegu żelach energetycznych czy batonikach. Świadomość, porządek i świetna organizacja, tak było na TDS.
Obowiązkiem był także kubek biegowy, składany, metalowy, termiczny, minimum 150 mililitrów pojemności, ja zainwestowałem w taki z silikonu z logo UTMB na pamiątkę. Sprawdził się na medal. Ważył tyle co nic, rozkładał się w ułamku sekundy, a smakowało z niego najlepiej. Na punktach odżywczych nie było plastikowych kubeczków, było więc czysto.
Ale festiwal biegowy w Alpach to temat na osobne opowiadanie, inna bajka. Wtorkowy trening wszedł w nogi gładko, 14 kilometrów, każdy średnio w 4’40”, w sam raz na moje rozbieganie. W lesie ślisko potwornie, w domu bez PBG, góra dostała wolne. A sarenki są śmieszne. Jedna wbiega na ścieżkę, patrzy jak nadbiegam, pęka i zwiewa dopiero jak jestem kilkanaście kroków od niej. Za nią przeskakują w panice dwie następne, ja spoglądam w las za nimi, one natychmiast się zatrzymują i uważnie patrzą na biegnącego człowieka. Ja zawsze zastanawiam się nad tym samym: gdzie one śpią w takie mrozy?
Hough!
Rosół

GRYPLAN


W moich własnych przygotowaniach do zbliżającego się sezonu podzieliłem swój tydzień na części, ale nie jest to podział sztywny, wszystko mogę poprzestawiać. Ja jestem zawodnikiem i trenerem, a dobry trener zawsze jedno odpuszczaJ. To stara piłkarska zasada. Gdy czekał mnie ciężki trening interwałowy, na przykład 8 razy 1000 metrów, zawsze koło piątego powtórzenia zaczynały się negocjacje z trenerem. Może ostatnie dwa zrobimy jutro, może na następnych tysiączkach przyspieszymy, a jeden przepadnie w promocji za rzetelność. Czasami trener wykazywał się gołębim sercem, czasem w torsie nosił kamień, a czasem zwyczajnie to on nas robił w trąbę. Na odprawie podawał, że czeka nas 10 x 1000 metrów w zakładanych czasach dla każdej z grup (wyłanianych wcześniej w badaniach wydolnościowych, żeby każdy orientacyjnie wykonał właściwą dla siebie pracę). W swoich założeniach planował wycisnąć z nas 8 tysiączków, a kiedy odpuszczał dwa ostatnie stawał się, przynajmniej do następnego dnia, naszym trenerem bohaterem. Właśnie wczoraj byłem dla siebie jako zawodnika trenerem z dużą dozą zrozumienia dla trudu podopiecznegoJ
Mój podział treningów w mikrocyklu tygodniowym zakłada standardowo, że mocne akcenty przeplatają dłuższe spokojne wybiegania. Nie podaję wartości tętna, bo dla każdego to sprawa indywidualna, więc sugerowanie się czymkolwiek i kimkolwiek jest błędem. Wiele osób pyta mnie jakie mam tętno, gdy biegnę 5 minut na kilometr, a jakie gdy lecę na moje złamanie karku interwały. To dla innych nieistotne. Moje spoczynkowe tętno najniżej wskazało 37 uderzeń na minutę podczas badań w Centralnym Ośrodku Medycyny Sportowej. Pani grzecznie zapytała czy żyję, powtórzyła pomiar i się poddała. Sam nie wiem jakie są we mnie rezerwy możliwości, próbuję je powoli odkrywać. Niestety nie da się od razu, na jednym treningu rozpakować całego organizmu. To proces, w który coraz bardziej świadomie się wciągam. Bez wielkich badań, bez wielkiej kasy, bez łączenia się z satelitą, NASA czy bazą. Z prostym pulsometrem, w przyzwoitych butach, z zapałem, a czasem nawet też z głową;)
Przestałem natomiast tłumaczyć swoje małe niepowodzenia czynnikami zewnętrznymi: ten mi zabiegł drogę, niepotrzebnie zjadłem drożdżówkę, było za ciepło, trasa za równa, wody za mało, swędziała mnie pięta, źle się przygotowałem. Wszystko zależy ode mnie samego. Nie wyszło tak jak założyłem, musi być lepiej następnym razem. I odrzuciłem słowo: MOGŁEM. Nie zrobiłem, z różnych względów, to znaczy, że NIE MOGŁEM. Basta!
W poniedziałkowy ranek rozgrzewkę zaliczyłem z Psinami, więc od razu z kopyta ruszyłem na pierwszą mocną trójkę. Zakładałem 3 x 3000 metrów z tysiączkiem luźniej na około 5 minut pomiędzy, czyli też nie za wolno. Pierwsze 3 kilometry weszły elegancko, nogi trochę uciekały na lodowej ścieżce, ale złapałem rytm i porozumienie z nawierzchnią. Oddech nos – usta był opanowany, ale przyznam, że powietrze nieźle świdrowało w taki tempie w nosie. 12 minut 20 sekund to czas premierowej trójki. Następna już dokładnie w 11’50”, wreszcie przed ostatnią zaczęły się wewnętrzne negocjacje z trenerem. Zaufał mi, że warto odpuścić i zrobić 2 kilometry w 7’40”, wyszło ostatecznie 7’45”. Moje argumenty poza tym, że dobry trener zawsze jedno odpuszcza?
Duży mróz, spore obciążenie dla układu oddechowego i serducha, ślizgawica, satysfakcja z niezłego  mocnego treningu, większościowa realizacja założeń. I znów starcie dwóch teorii: odpuszczać czasami czy nigdy? Sprawa niejednoznaczna, osobista, zależy od naszej głowy. Na pewno odpuszczanie nie może wejść w krew, to musi być nagroda. Jedni twierdzą, że nie dokręcenie tego kilometra może odbić się kiedyś na zawodach, że może zabraknąć siły nóg i woli. Inni uważają, że zaoszczędzone pokłady ambicji nie spalone na treningu przydadzą się na finiszu biegu na wynik. Sami musicie czuć siebie, ja się wczuwam każdego dnia. Dzisiaj zgodnie z trenerem Rosołem uznaliśmy, że 2 x 3 km + 2 km w mocnym tempie będzie w sam raz. I było. Zostały 2 kilometry (byłby jeden) na schłodzenie w luźnym biegu, ale nie wolnym (4’50”/1km). Traktuję tego typu zmiany w założeniach jako korekty zależne od samopoczucia i ważne dla automotywacji. Czasem wychodzę na tuzin kilometrów, a wracam po 17-u. Czasami coś skracam bez szwanku dla formy, psychiki i zdrowia.
W PB, nadal bez G, postawiłem na scyzoryki (oj, piecze brzuch, piecze!) i pompki wolno opuszczane i szybko wybijane do góry z podpórek (też dają w kość). Serie krótsze, ale bardziej dynamiczne. W podpórki zainwestowałem 4 dyszki kiedyś w sklepie sportowym (dostępne w sportsieciówkach) i służą kapitalnie. Różne ustawienia i układ ramion, praca nad innymi mięśniami. Wchodzi w łapy, ale dla mnie najważniejsze jest ogólne wzmocnienie góry. Takie bardziej na plażę niż na ustawkęJ A na koniec odrobina rozciągania. A w krzyżu już lepiejJ
Hough!
Rosół

poniedziałek, 6 lutego 2012

IMPULS

Uwielbiam biegać w porach dla niektórych niewyobrażalnych, typu 6 rano, czyli w środku nocy. Czasem zdarza mi się nawet ruszyć wcześniej. Taki trening, bez względu na zawartość, nakręca mnie na cały dzień. Nie znoszę czekać na trening aż poukładają się pomyślnie rodzinne puzzle różnych codziennych spraw. Zazwyczaj zostaje mi wtedy mało czasu na trening, jestem rozdrażniony, mało efektywny, ociężały i zmęczony. Jestem zdecydowanie zwolennikiem rannego biegania!
Czasem potrzebuję impulsu, żeby o świcie poderwać się z łóżka na trening. W niedzielę w dniu moich urodzin prezent zrobili mi Kumple biegowi. Przysłali z półgodzinnym wyprzedzeniem sms o wybieganiu w lesie. I tak się nie wyrobiłem na zbiórkę, bo padłem ofiarą swojego lenistwa. Nie rozwiesiłem ciuchów biegowych i spotkałem je nad rankiem w… pralce. Zaczęło się sztukowanie odzieży, żeby jakoś wystartować. Musiałem odkurzyć spodnie dresowe jeszcze z czasów gry w piłkę nożną znalezione w siatce z podobnymi rzeczami zachowanymi na czarną godzinę pod kanapą. W ogóle, że na to tak ekspresowo wpadłem, gdzie mogą być, to sukces;) W locie wyprowadziłem Psice na spacer, wtedy minęli mnie Kumple, wybraliśmy kierunki, żeby na pętli kabackiej wpaść na siebie, kupiłem świeże pieczywko dla moich Dziewczyn i w te pędy poleciałem na spotkanie. Tempo miałem dość żwawe, 4:30 na kilometr, wybrałem dobre buty (saucony pro gridy), bo aleje kabackie wyślizgane są już niemal na złoty medal dla panczenistów. Staram się łapać resztki zmarzniętego śniegu na poboczach dla równowagi. Powietrze było ostre, -19 stopni, ale las wysłaniał i chronił przed zbyt dużą dawką przejmującego wiatru.
Wpadłem na moją Paczkę, Pedra i Pira, na moim 5-ym, a ich 7-ym kilometrze, potem ruszyliśmy razem w ich stronę. Tempo zostało na podobnym poziomie, może ciut wolniej, ale zgodnie dołożyliśmy dodatkową małą pętlę pięciokilometrową. W biegu odśpiewano mi „Sto lat” i złożono życzenia. Piękne! Oczywiście były pytania o mój dziwny ubraniowy zestaw, ale przyznam, że się sprawdził. Pod luźne piłkarskie dresy włożyłem legginsy ¾, na górę cienką koszulkę techniczną, grubszą bluzę i ortalion, na głowę czapkę bawełniankę, pierwszą z brzegu w szafie. Po powrocie 4 serie PB bez G, pompek (w sumie 120 sztuk na podpórkach pod dłonie i książkach kucharskich Jamiego Olivera pod stopami – thanks Jamie;) z brzuszkami  (w sumie 250 w seriach naprzemiennych proste, skośne), grzbiet oszczędzam nadal, bo w biegu go czułem i to mocno. W przerwach pomiędzy PB rozciąganie.
Stretching u mnie kuleje, ja na razie nie. Słyszałem dwie teorie: rozciągać się regularnie albo w ogóle. Ja nie wpisuję się w żadną z tych skrajności, jestem nieregularny, dokładnie pomiędzy bandami. Ale wiem z doświadczenia piłkarskiego, że rozciąganie to skarb! Wydłużanie mięśni po wysiłku, wspomaganie odpoczynku, dostosowanie streczingu do obciążeń to jednak wielka sztuka. W futbolu widziałem tyle sposobów idealnego rozciągania, że sam głupieję na myśl co jest właściwe i najzdrowsze. Stawiam więc na rozciąganie najważniejszych partii mięśniowych: przednie (czworogłowe) i tylne (dwugłowe) części uda, łydki z Achillesami i przywodziciele. Zawsze staram się też zrobić rozciąganie czynne w wymachach nogami i ogólnorozwojówce. Jak nie zdążę zrobić streczingu w domu, to staram się nadgonić niedoróbki  w drodze do pracy. Wykorzystuję jazdę schodami ruchomymi w metrze (staję na palcach jednej stopy, a ciężar ciała w kontrolowany sposób przerzucam do tyłu – idealne na moje łydki i Achillesy), czasem w pustym autobusie podciągam stopę dłonią do pośladka i rozciągam czwórki, a gdy czekam na autobus to opieram piętę o kosz na śmieci i robię lekki skłon do prostej nogi i ulga dla dwójek. Niby głupota, ale da się wkomponować w codzienność. Coś tam pomoże, nie zaszkodzi. Ludzie jakoś zrozumiejąJ
Piro, Pedro! Dzięki za urodzinową piętnastkę!
Hough!
R34J

sobota, 4 lutego 2012

KAZOORKA!

Kazoorka to górka usypana z gruzów w latach 70., gdy budowano Ursynów City, sypialnię Warszawy, w której się wychowałem. Nazywana jest również Wzniesieniem Trzech Szczytów, Kazurówką, Górą Kabacką, Latawcową. Ma około 110 metrów n.p.m. i jest idealna dla wielu sportów. Na szczycie na całej długości rozciąga się mulda na muldzie, czyli tor dla rowerzystów do down hillu. Przy odpowiednim wietrze można ze stromego zbocza pofrunąć na polanę paralotnią, od strony osiedla dzieciaki szaleją zimą freestyle’owo na nartach, snowboardach, a z łatwiejszych stromizn na sankach. Ja kocham Kazoorkę za jej kształt, ostre podbiegi i zbiegi, korzenie, kamienie i piękny z niej widok na Las Kabacki. W tej niedoskonałości ursynowskiego krajobrazu jest naturalna doskonałość.
We wtorek ruszyłem na swój ulubiony siłowy trening. To efekt moich przemyśleń i planów biegowych na ten rok. Kółko, czasem dwa rozbiegania wokół wzniesienia (taka rozgrzewka zajmuje mi od 7 do 12 minut), a potem start! Kiedyś biegałem regularne podbiegi, ale na jednym wzniesieniu, po każdym zbieg w dół i z powrotem. Wreszcie postanowiłem powalczyć z Kazoorką na całej jej terenie. Właściwie jak już ruszę to się nie zatrzymuję. Opracowałem sobie trasę najbardziej wymagającą, bo w 5 minut jednej pętelki, atakuję dwa długie podbiegi i dwa ostre zbiegi, a na górze przelatuję przez wszystkie rowerowe muldy.
Wtorkowy ranek był lodowaty. Słońce skryte jeszcze za blokiem, nieprzyjemny, przejmujący wiatr, chrupiący, lekko zlodowaciały śnieg. Leciałem w swoich trailowych sauconkach (peregrine pro grid). Trochę obawiałem się ciężkiej roboty na wysokim tętnie, a z nią niekontrolowanych głębokich wdechów ustami powietrza o temperaturze minus 15 stopni, ale nie było tak źle. Podczas tego treningu puls utrzymuje się w granicach 150 – 180 uderzeń serca na minutę. Rzadko wskakuję wyżej, czasem się zdarza. To mocny drugi zakres. Pod górę wbiegam równym, krótkim krokiem, staram się każde wypłaszczenie, nawet krótkie zacząć biegiem. To moje główne założenie. Wypracowanie nawyku wejścia w bieg po osiągnięciu wzniesienia. Niezwykle przydatne w biegach górskich. Pod duże góry na zawodach się raczej wchodzi, ale na płaskim terenie i zbiegach oszczędzać się nie wolno. To moja wewnętrzna gra z głową. Ona podpowiada, że zasłużyłem na spacerek i relaks po wspinaczce, ja wiem, że to fortel. Właśnie po to oszczędniej wydatkuję energię na zboczu pnąc się do góry, żeby potem móc przejść automatycznie w trucht i następnie szybszy bieg. Nogi to kupią, potrzebują impulsu i rozkazu. Moja głowa w jednej chwili staje się moim generałem i podkomendnym. Praca nad nawykiem jest najtrudniejsza.
Wtorek skończyłem ośmioma nieregularnymi pętlami o najwyższym stopniu trudności. W sumie około 40 minut wymagającej orki w rytmie: wbieg, biegowy muldowy tor rowerowy, zbieg, obieg wbieg, muldy i zbieg razy 8! Zresztą tę trasę uważam za znakomitą na zawody. Może zainicjuję pomysł „Kazoorka Trail”, to jest myśl. Spokojne rozbieganie, a planowałem 15 minut, przerwał mi nagły ból międzyżebrowy. Dziwne szarpnięcie i trochę mnie przytkało, więc wróciłem pokornie do domu. Bolało cały dzień, lekko zatykało, ale przeszło. Odpuściłem PBG (pompki, brzuszki, grzbiety).
Dzisiaj, w sobotę, znów poleciałem na Kazoorkę. Wyczekałem cierpliwie w domu aż słońce wzniesie się ponad szczyty bloków i mojej górki, zrobiłem rozgrzewkę na spacerze z Psicami i do roboty! Akurat swój trening kończył jakiś inny biegacz, przy – 20 stopniach raptem jedna para bawiła się z dziećmi na wyślizganym boku, więc Kazoorka była cała moja. Uwielbiam ten moment. Zrobiłem 7 powtórzeń, zajęło mi to nieco ponad 33 minuty, odjąłem ósme w porównaniu z wtorkiem, ale zwiększyłem tempo.  Dziś zwracałem szczególną uwagę na ekonomikę wspinaczki, podbiegu. Nie tracąc tempa, pamiętając o oddychaniu nos – usta, starałem się wykorzystywać każdą nierówność pod swoje potrzeby. Bez nadmiernego odbijania się w górę, bez niepotrzebnych skoków, ostro, ale z głową, mając pełną kontrolę nad wydatkowanym paliwem. Każda zaoszczędzona dawka energii, wpływa na dalszą formę i finisz w zawodach. To też mój wielki ugór do zaorania. Jest tego trochę, trzeba doskonalić. Niby jeden podbieg, niby jedna górka, a tyle składowych, tyle elementów do poprawienia. Niektórzy twierdzą, że lepsi są w podbiegach, a tracą na zbiegach i odwrotnie. Ja na razie sam nie wiem co mi lepiej wychodzi. A w krzyżu nadal łupie, muszę odpalić jakieś przeciwzapalne maści, musiało mnie połamać i gdzieś podwiać. Dziś wielki dzień! Tarrraaam! Montuję z Kumplem Pirem drążek! Pull – upsy w górę!
Hough!
Rosół

piątek, 3 lutego 2012

CZERWONOSKÓRY

Indianie odpoczywają w truchcie – to stara biegowa zasada, którą regularnie słyszałem na treningach piłkarskich. Zawsze ktoś rzucał ten tekst, gdy innemu nie chciało się biec dalej. Piłkarze nienawidzą ciągłego biegu. Bez celu, bez piłki i bez przeciwnika. W związku z tym bez sensu. Też tak zawsze myślałem. Nuda, nuda i strata czasu. Pomeczowe rozbieganie trwające raptem 20 minut było dla mnie katorgą. Wydawało mi się, że ten bezproduktywny bieg nigdy się nie skończy.  Nie wiedziałem wtedy co tracę. Dziś czułem się i wyglądałem jak czerwonoskóry. Odpoczywałem w sprawnym truchcie, mimo dwudziestostopniowego mrozu.
Spróbuj wpoić piłkarzowi, że po serii sprintów albo intensywnym ćwiczeniu ze strzałem na bramkę, po zakończeniu zajęć warto zrobić w truchcie kilka długości boiska w ramach regeneracji i schłodzenia organizmu, a będziesz ozłocony przez trenera. Nie masz szans. Brak świadomości i znajomości własnego ciała sprawia, że piłkarz najchętniej pochyla się, opiera dłonie na kolanach i oddycha rękawami. Albo wali się pokotem na trawie, ewentualnie poderwie na chwilę nogi i mięśnie do góry. Albo pozoruje rozciąganie. Nikt nie zwraca na to uwagi, więc jest dobrze. A mięśnie spięte podczas mocnego akcentu, ledwie odpoczywają. Walka z wiatrakami. Powoli się to zmienia, ale to wciąż nie kwestia samych chęci piłkarzy, egzekwowania piłkarskiego prawa  przez kołczów, to problem z rozumieniem potrzeb własnego organizmu. Przyznam, wcale nie byłem lepszy. Dzięki bieganiu jestem.
Teraz biegam kiedy mogę, ale bez przesady. Dla jednych moje przebiegi to kosmos, dla innych śmieszna zabawa. Jestem dokładnie pomiędzy dobrym zawodowcem, a początkującym amatorem. Typowy średniak. Biję się o wyniki, które nikogo nie zwalają z nóg, zapisuję się na biegi, które zaliczyły już setki tysięcy biegaczy. Ale mnie nie interesują inni. Moją motywacją jest przeskakiwanie samego siebie. O chwilę, minutę, o kolejne kilometry. I odkrywanie własnego ciała i jego możliwości w każdej sferze. Dzięki piłce nożnej wiem jak ważna jest głowa. Od niej wszystko się zaczyna i na niej kończy. To moje zdanie.
Znajomi często pytają mnie o bieganie przy mrozach poniżej - 10 stopni Celsjusza. Biegam i mam się dobrze. Wcale nie ubieram się na cebulkę, dbam o czapkę przylegającą do głowy i uszu oraz rękawiczki. Ciepło najszybciej zwiewa właśnie tymi drogami. Poza tym wkładam na siebie krótkie techniczne bokserki, długie legginsy, niekoniecznie zimowe, zresztą mam jedne, tak zwane całoroczne, skarpetki górskie krótkie, oddychającą koszulkę – półgolf, który dostałem w prezencie od Łukasza Fabiańskiego (w szatni Kanonierów nie cieszyły się zbyt dużym wzięciem, a ja używam moje dwie sztuki dzień w dzień, krok w krok:) i na to biegową kurtkę zimową. W lesie jest tak wyślizgana nawierzchnia, że niespecjalnie odczuwam różnicę czy biegam teraz w obuwiu trailowym czy ściachanych letnich vomero5. Panowanie nad uciekającymi stopami to dodatkowa praca do wykonania, trzymanie pionu i równego tempa w biegu.
Tempo było dzisiaj spokojne, 12 kilometrów w 57 minut, oddech kontrolowany przez nos, na zewnątrz – 20 stopni. W domu 4 serie pompek i brzuszków, wyjątkowo bez grzbietów, bo od dwóch dni schylam się drogą przez kucanie, a nie skłon. Wlazł mi w krzyż jakiś wredny ból po spaniu w dziwnie wygiętej pozycji na kanapie przed telewizorem. Bez ciepłej solanki się nie obędzie. Musi się poustawiać, bo jutro ruszam na swoją górkę. Od wtorku zdążyłem się za nią stęsknić. Kazoorka moja miłość!
Hough!
Rosół