poniedziałek, 29 października 2012

LUZ BLUES!

Jestem w fazie roztrenowania i jest klawo jak cholera. Ograniczyłem przeloty leśne, uliczne i startowe, jem co chcę, ruszam się na przebieżkę zgodnie z samopoczuciem, kilometraż, tempo i cel są ruchome, a humor w normie. Żadnych wahań nastroju, gdy oleję trening, zostanę w domu i nie wykonam pół pompki. Dopiero ostatnio zdałem sobie sprawę, że od 30 września do 21 października przebiegłem co niedzielę maraton z jedną przerwą. Najpierw 34. Warszawski jako zając Kumpla. Chciał bić życiówkę i łamać 3h 30 min i się nam udało. 3h25m52s to był nasz czas netto. Dwa tygodnie później szarpałem się sam z żywiołem w Eindhoven. Nie złamałem „trójki”, ale mam nową życiówkę – 3h01m08s. 69 sekund od szczęścia. Postanowiłem ruszyć z grupą i pacemakerami po 4:15 na kilometr. Trasa była płaska jak stół, szybka, świetnie zorganizowana na dwóch pętlach, zające, było ich trzech, równi w każdym kroku, zaangażowani, dbający o kilkudziesięcioosobową grupę marzycieli o „dwójce” z przodu w personalnym Beście;) Ja odpadłem na 36. kaemie. Dwa razy dochodziłem uciekinierów, łamałem kryzysy, ale nie starczyło pary. Wiosną to pchnę!

Już układam plan na przyszły rok. Ten 2012 był szalony, zapłaciłem dwoma kontuzjami za zwariowane tempo i dziwne pomysły. Bałagan w kalendarzu nie sprzyja, to pewne. Ale szybko po Eidhoven doszedłem do siebie, bo we worek i środę latałem po lesie bezboleśnie, w piątek miałem dzień żarłoka. Na urodzinach Mikiego byłem przy stole nie do zatrzymania. 3 porcje tarty warzywnej, 8 kawałków pizzy, 3 ciacha, szarlotka z lodami i resztka lodów wpadły jak do kalosza. Żołądek miałem z gumy i co najciekawsze wcale nie czułem się najedzony. Wypiłem szałwię i miętę na noc i rankiem czułem się świetnie. Bezmięsne żarełko jednak trawi się sprawnie. Zapomniałbym! Poznałem też w tym samym tygodniu Scotta Jurka, nawet nagrałem z nim wywiad, na szczęście z uśmiechem odpowiadał na moje polisz-inglisz pytania;) Profi pełną gębą! O nim przeczytacie tutaj: http://www.canalplus.pl/sport/blog-biegac-kazdy-moze_945_19

A tydzień po maratonie w niedzielę postanowiłem ruszyć przez Warszawę. Było mgliście, powoli przebijało się słoneczko, a ja leciałem z bidonem w łapie z Kabaty City do Parku Skaryszewskiego, ścieżką wiślaną, przez Most Gdański – uwielbiam wbić się na szyny i biec po drewnianym podkładzie – a potem wzdłuż cudnie oświetlonej promieniami Cytadeli do Kępy Potockiej, w górę do placu Wilsona, tam wpadłem na ustawkę z Kamilem Dąbrową i razem ruszyliśmy Traktem Królewskim z powrotem. Znaczy ja z powrotem, a Kamil odprowadzając mnie wyrabiał swoją pierwszą połówkę trasy. Niedzielne miasto budziło się do życia, piękna wycieczka. Zamierzam fundować sobie takie raz na jakiś czas. Wyszło prawie 40 kaemów. Wdechowo!

Bez pieszczot nastawiam się na długie bieganie w przyszłym sezonie. Najpierw celuję w wiosenny maraton po 4 minuty na kilometr. Bez rozdrabniania się, zima czeka. To mój ulubiony czas na trening. Zimno, pusto, ciemno. Mnie nie dopadają zbyt często chandry, doły, kryzysy związane z brakiem słońca i ciepła. Śmiech to mój kompan w biegu. Niestety przegrywam z aurą jako chorowity typ. To moja Achillesowa pięta. Moja odporność jest średnia.
A propos Achillesa to lekko zawalam rehabilitację. Co w człowieku siedzi za leniuch, że ciężko ruszyć dupsko 3 razy dziennie i pogibać się na schodku, a potem lekko porozciągać. W tym tkwi diabeł. Achilles ewidentnie boli mniej, ale to tylko zasługa ćwiczeń.

Basen na razie to w moim wykonaniu dno. Trochę pękam. Nie przed wodą czy głębiną, ale jakoś mam wewnętrzny opór. Czegoś się obawiam, nie znalazłem jeszcze powodu. Muszę się przełamać. Triathlon czeka.
Dzisiaj wbiegłem w las z przyjemnością. Skuty mrozem gwarantował lekki bieg. Sprawna dwunastka i tyle. Wczoraj razem z Pedrem było dłużej (15km), miło i ciężko. Połamane gałęzie i kilka wielki drzew, które nie wytrzymały śnieżnego ciężaru. Zima zaskoczyła jesienne liście. Nie ma tego złego. Na mokrym śniegu wykonałem masę dziwnych obiegów, zwrotów i podskoków. Nowe wrażenia dla moich mięśni, nie zaszkodzi.
Jutro nie wiem. Się zobaczyJ Dostrzegam w tym wpisie lekki chaos, ale to pewnie przez to roztrenowanie, haha.

Hough!

Rosół

środa, 26 września 2012

KOPALNIA ODKRYWKOWA!

W niedzielę po dłuuugim wybieganiu złapałem wirusa. Latałem po lesie dwie i pół godziny, wiało, gdy z niego wybiegałem, żeby odprowadzać kolejnych kumpli i mnie dopadło. Gardło zaskrzypiało mocniej po dwóch angielskich szlagierach i się zacząłem rozkładać. W sumie wykręciłem 3 dyszki z narastającą prędkością, byłem zadowolony z całego tygodnia, ale pojawiły się obawy, że całotygodniowe 122 kilometry pójdą na marne. W poniedziałek zrobiłem planowe wolne, a we wtorek dokonałem samodzielnie jednej z najmądrzejszych rzeczy w dotychczasowym bieganiu - zawróciłem do domu po stu metrach. Słowo, jestem z siebie dumny nawet bardziej niż po najmocniejszym treningu. Czułem się słabo i dogadałem się ze sobą, że dodatkowy dzień leczenia nie zawadzi. Aspiryna, miód, cytryna, vitamina C, nawadnianie i już wczoraj zrobiłem mocny trening. Czasem warto odpuścić, a ja miewam z tym problemy. Uczę się słuchania siebie, biegania zgodnie z samopoczuciem, doceniania siły i potęgi rozciągania, odżywiania i odpoczynku w treningu. Oczywiście na moim amatorskim poziomie.
Trzeba słuchać lepszych i basta! Przeczytałem w najnowszym październikowym "Bieganiu" artykuł o regeneracji, a w nim krótkie wypowiedzi Henia Szosta, najszybszego polskiego maratończyka. Henio nie ma żadnych wyrzutów sumienia, gdy odpuszcza trening, nie czując do niego melodii. Nic na siłę. Poza tym Szost uwielbia startować na świeżości, nigdy na zmęczeniu, jak sam dodaje, żadnego planu treningowego nigdy nie wykonał w 100%. Bo się nie da.
Ja mam z tym problem. W głowie siedzi zdradliwa myśl, że jestem niedotrenowany, że za ciężki, że można coś nadrobić, nadgonić, że nie wolno stracić. Tak samo miałem w piłce. Gdy inni odpoczywali, ja jeszcze dorabiałem przed meczem na rozruchu jakąś dynamikę, pompki, etc. Zaczynam jednak doceniać magię wypoczynku przed startem, dlatego mocuję się sam ze sobą, hamuję swoją nadmierną ambicję w momentach, gdy przychodzi czas na wrzucenie luzu i oszczędzanie silnika. Przekonuję sam siebie, że odpoczynek, odnowa, czasem bezruch to niekoniecznie i nie zawsze lenistwo. W głowie siedzi tyle nieodkrytych, nieuprzątniętych i nieposegregowanych spraw, olbrzymie rezerwy. Staram się je biegowo układać.
Z wielką chęcią poszedłem kilka dni temu na piwko z Magdą i Krzyśkiem Dołęgowskimi, żeby posłuchać opowieści o ich przygodach na Gore-tex Transalpine – 320 kilometrów w 8 dni. Codziennie maraton po górach. Zaraziłem się tą imprezą, ruszam tam za rok, chciałbym. Znów najważniejsza w tej opowieści była głowa. Mięśnie, płuca, serce – jasne, tam musi być moc, siła, wytrzymałość wytrenowane każdego dnia, ale na zawodach potrzebna jest głowa. Ja w swoją powoli włażę, krok po kroku, szukamy porozumienia. Tylko mocny łeb i psychika pozwalają osiągać coś więcej, właśnie w niej przesuwają się granice naszych możliwości. Z pozoru przesuwają je nasze nogi i ręce, w rzeczywistości robimy to w głowie i głową. Byle z głową. To drugi koniec kija. Przeholować łatwo, ale wygrzebać się z tego w kilka dni się nie da. Dlatego zaczynam rozumieć Szosta, że lepiej być niedotrenowanym  niż dumnie zajechanym.
Piotrek Sawicki, mój biegowy kompan, rekordzista Polski w Biegu 24h w Chorzowie – wykręcił na początku września 254 kilometry, został brązowym medalistą Mistrzostw Europy, piąty na Świecie – ma psychikę jak żelbeton. To właśnie w bólu, gdy mięśnie masz jak z waty albo ołowiu, do przodu popycha głowa. Myślę o tym na każdym wybiegu do lasu, gadam ze sobą w duchu, gdy trzeba. Z mojej głowy zrobiłem sobie kopalnię odkrywkową. Wszystko co wydobywam, zostaje we mnie.
Hough!
Rosół

środa, 29 sierpnia 2012

POZNAWANIE SIEBIE!

Wiem, wiem, znowu dałem ciała i się nie odzywałem. Po Chudym Wawrzyńcu w Beskidzie Żywieckim wrzuciłem na względny luz, oszczędzałem lewego Achillesa, włączyłem rower, krótkie intensywne treningi, sporo PBG (pompek, brzuszków, grzbietów), ograniczyłem wieczorne biesiady, czasem do dwóch jabłek i kubasa zielonej herbatki. Właśnie pakuję się na Ultra Trail du Mont Blanc. Niby naskrobałem na kartce dziesiątki punktów, ale i tak na pewno czegoś zapomnę. Byle nie butów biegowych i sprzętu obligatoryjnego. A zresztą na miejscu w Chamonix wszystko mogę dokupić.
Chamonix będzie opanowane przez uczestników festiwalu biegowego. Koniec sierpnia to jedyny chyba termin w tym miejscu w Alpach, gdy wspinacze i alpiniści czują się trochę nieswojo. Około 6000 ultrasów górskich wiedzie prym w okolicy. Przynajmniej do niedzielnego wieczora, gdy zakończy się jubileuszowy X TNF UTMB. Razem ze mną w składzie.
Wylatuję już dziś, razem z ekipą i kamerą. A nawet z kilkoma kamerami, bo ta duża będzie nagrywać wywiady, widoki i wszystko co się uda w trakcie zawodów, a ja standardowo ruszę na 168 – kilometrową eskapadę z kamerką w dłoni. Na grzbiecie plecak wyładowany sprzętem obligatoryjnym, na nogach trailówki, czołówka na glacę i w drogę. Start jest w piątek o 18:30, więc wpada się niemal od razu w alpejski mrok. A pogoda się buntuje, organizatorzy wczoraj smskiem postraszyli deszczem, śniegiem, chłodem i kazali nie zapomnieć o „winter clothes”. Szykuje się ostra walka.
Obligatoryjny sprzęt wymagany przez organizatorów UTMB wygląda tak:
·         mobile phone with option enabling its use in the three countries
(put in one’s repertoire the security numbers of the organisation, keep it switched on, do not hide one’s number and do not forget to set off with recharged batteries)
·         personal cup or tumbler 15cl minimum (water bottle not acceptable)
·         stock of water minimum 1 litre,
·         two torches in good working condition with replacement batteries,
·         survival blanket 1.40m x 2m minimum
·         whistle,
·         adhesive elastic band enable making a bandage or a strapping (mini 100cm x 6 cm),
·         food reserve,
·         jacket with hood and made with a waterproof (recommendation: minimum 10,000 Schmerber) and breathable (recommendation: RET lower than 13) membrane (Gore-Tex or similar) which will withstand the bad weather in the mountains.
·         long running trousers or leggings or a combination of leggings and long socks which cover the legs completely,
·         Additional warm midlayer top: One single midlayer long sleeve top for warmth (cotton excluded) with a minimum weight of 180g (Men, size M)
OR a two piece clothing combination of a long sleeve baselayer/midlayer for warmth (cotton excluded) with a minimum weight of 110g (Men, size M) and a windproof jacket* with DWR (Durable Water Repellent) protection
·         cap or bandana
·         warm hat
·         warm and waterproof gloves
·         waterproof over-trousers
* The windproof jacket does not replace the mandatory waterproof jacket with hood
Do tego rekomendowany jest scyzoryk, kije trekkingowe, 20 euro na niespodziewane wydatki, dokument ze zdjęciem, ciepłe zimowe ciuchy z smsa. Jest tego trochę, ale wiadomo, że im lepszej jakości materiały tym lepiej się złożą i gabarytowo skompresują. W biurze zawodów jest kontrola, dość dokładna, chociaż jak patrzę na mini plecaczki Kiliana Jorneta czy Sebastiena Chaigneau to mam wątpliwości czy mają ze sobą wszystko co wymagane. Nie moja w tym głowa, ja mam się czuć komfortowo, chociaż nie da się ukryć, że im lżej tym łatwiej.
Mam w głowie multum pytań do samego siebie. Wartościowe są tylko szczere autoodpowiedzi. Każde drobne kłamstewko i tak wylezie bokiem na trasie. Znajomi pytają mnie o spanie, czas, formułę zawodów? Śpi się z założenia przed i po biegu, limit czasu to wprawdzie 46 godzin, na punktach kontrolnych będę miał zapas, ale nie po to, żeby kimać, tylko lecieć jak najszybciej w swoim tempie dalej. Kiedyś przed debiutem w Biegu Rzeźnika na 80 km przez Bieszczady czytałem relację mieszanej pary, gdy kilkanaście kilometrów przed metą ona zapytała jego czy mogą zwolnić, bo ani nikogo nie wyprzedzą, ani nikt ich nie dogoni, on twardo odpowiedział: „napieramy dalej, krócej będzie bolało”.
Nie mierzę w żaden czas, chcę przesuwać granice swoich możliwości, swojego certolenia i pieszczenia się ze sobą, swojego pułapu zmęczenia. To właśnie ma zagwarantować mi jak najlepszy czas. Chcę poznać reakcje na ból i sposoby radzenia sobie z biegiem po zarwanej nocy, gdy przede mną będzie cały dzień i następny zmierzch. To wyścig mój ze mną. Wokół będą inni biegacze i dobrze, że będą. Ale każdy z nich toczy swoją walkę.
UTMB to bieg po trasie oznaczonej, załączam mapkę:
3 kraje, świetnie zaopatrzone punktu żywieniowe, znakomicie oznakowane szlaki, we włoskim Courameyeur przepak na ostatnie 50 kilometrów. Suma pozytywnego przewyższenia to około 10000 metrów. Mordęga, udręka, masakra? Wcale nie. Twarde warunki w granicach możliwości człowieka. Tylko jaki są te moje granice? Wylatuję dziś, by ich szukać i je przesuwać podczas Ultra Trail du Mont Blanc. Będę nadawał z Chamonix!
Hough!
Rosół

niedziela, 12 sierpnia 2012

CHUDY WAWRZYNIEC!

Do Ujsołów w Beskidzie Żywieckim dotarliśmy z Majkiem i moją dzielną ekipą TV – Dudim i Jurasem – chwilę po 21-ej. DJ team wysadził nas pod gimnazjum, naszą zawodową bazą, a sam udał się na nocleg w warunkach bardziej cywilizowanych do pobliskiej Milówki. Nas czekała wygodna szkolna podłoga. Po krótkiej i sprawnej rejestracji poszliśmy z naszym bagażem na poszukiwania legowiska. Zawsze urzeka mnie oddanie i zaangażowanie lokalnej młodzieży, te uśmiechy na twarzach wolontariuszy zmiatające precz zmęczenie, to beztroskie i bezinteresowne oddanie w poczuciu współtworzenia czegoś większego. Im mniejszy bieg, a może inaczej - im bardziej kameralny, tym te uśmiechy bardziej szczere. Przepadam.
W szkole nie sposób było się zgubić, ale przekonaliśmy się chwilę potem, że śmiało można. Kierunkowskazy naścienne – NOCLEGOWNIA – prowadziły do wielkiej sali gimnastycznej – niejedna stołeczna podstawówka mogłaby pozazdrościć. Tam rozpalone światła i pobojowisko, karimat, śpiworów, toreb i ludzi. Niezły galimatias i mikstura śpiących, gadających, kąpiących się i rozpakowujących. Obok grzecznie przygotowane stroje na jutro. A to jutro już za chwilę, na zegarku wybiła 22. Start o 4 nad ranem, zostało 6 godzin. A właściwie to nie więcej niż 5, bo z Majkiem trafiliśmy bilety autobusowe na linię startu w Rajczy na 3:15. Pobudka o 3 max. Dość niepewnie przemaszerowaliśmy halą, wreszcie cisnęliśmy toboły na parkiet i zaczęliśmy rozwijać karimaty. Ja nie czułem się jakoś wybitnie komfortowo. Nie żeby przeszkadzało mi jakoś nadmiernie cokolwiek, ale obaj z Majkiem czuliśmy, że nas w tej szkole stać na więcejJ Ruszyłem na poszukiwania. Pierwsze piętro i zawalone korytarze, ale już fajniej, intymniej, ciszej, ciemniej, luźniej. Drugie piętro podobnie, ale z niższą frekwencją. Razem postanowiliśmy jeszcze wskoczyć na wyższy poziom i to był strzał w dziesiątkę. Klasa IIIb stanowiła wymarzone miejsce do spoczynku. Obok łazienka z lekko przeciekającym zlewem i kibelek z zapasem papieru tylko do naszej dyspozycji. Chwilę martwiłem się czy nas ktoś nie przepędzi z Sali, ale biegacze opanowali gimla bez reszty.
Szybka kolacyjka w ławce szkolnej, bułka z serkiem topionym typu gouda, popijana sokiem pomidorowym, a na deser Laskowce w czekoladzie to było idealne menu. Najlepsze w tych warunkach. Karimaty pod tablicą, ciuchy na bieg na ławkach, buty pod krzesłem, numery startowe przypięte, czas na krótkie kimanko. Warunki bezsprzecznie w porównaniu z halą komfortowe.
Majki odebrał kilka smsów o irytującym dźwięku powiadomienia, ale i tak odpłynąłem. Próbowałem w czołówce poczytać jeszcze kryminał Zygmunta Miłoszewskiego „Uwikłanie”, ale odpłynąłem, żeby we śnie zaliczyć swój przedbieg Chudego Wawrzyńca. Rany, ale mi się nałożyło dziwactw, wszystko parę godzin później pamiętałem, choć obrazy się nakładały na siebie. W moim śnie pojawił się Kulawy Pies – Majki myślał, gdy opowiadałem, że naprawdę jakiś kundel z kulawą nogą, ale ja biegłem ramię w ramię z Piotrem Karolczakiem, który taki pseudonim nosi. Kulawy Pies to nietypowy biegacz, pasjonat gór, ale traktuje to jako wyzwanie i zabawę jednocześnie. Przed dwoma laty wygrał pierwszą edycję Maratonu Gór Stołowych. Pamiętam jak na leśnym zbiegu mijał mnie na wariata, pędząc na łeb na szyję, klient bez koszulki z długim warkoczykiem. Pomyślałem sobie, że po pierwsze nieźle zjara plecy, był upał 35 stopni, a po drugie, że przeszarżuje. A On wygrał! To był właśnie Piotrek Karolczak. W moim śnie odgrywał niepoślednią rolę. Ale były tam również inne postaci, także Majki, przewinęła się moja Żona, a w nocy na klatce schodowej szkoły oświetliłem czołówką twarz samego Wayne’a Rooney’a. Zamieniliśmy dwa zdania, Roon powiedział, że nie leci, bo mu się nie chce, kiwnął pojednawczo, przybił piątkę i został na półpiętrze. A my polecieliśmy w dół, przez las, miasto, byliśmy na chwilę pod moim balkonem z lat dziecięcych, usypywaliśmy jakąś górkę, a może zasypywaliśmy jakąś dziurę. Wreszcie Kulawy Pies się wykruszył i stwierdził, że musi chwilę przekimać. Ja pobiegłem ze swoimi przygodami i sennymi wariacjami dalej. Na jawie Kulawy Pies nie zdrzemnął się na trasie Chudego Wawrzyńca ani razu, bo zajął 3.miejsce za Piotrem Hercogiem (zwycięzca) i Marcinem Świercem. Wszyscy wybrali krótszą trasę 50+, nieliczni zdecydowali się polecieć 80-tkę. Na 40. kilometrze Organizatorzy Magda i Krzysiek Dołęgowscy dali biegaczom szansę na weryfikację planów. Na rozstaju dróg można było wycenić samego siebie. Ja z ambitnego planu 80+ zrezygnowałem zaraz po starcie, Achilles lewej nogi nie pozwalał mi o sobie zapomnieć w żadnym z kroków, a tych postawiłem sporo.
Na trasie spędziłem 6h17m, zakręciłem się koło 20.miejsca, Majki przybiegł kilkadziesiąt minut później. Dla Niego to wyczyn, najdłuższy bieg w życiu. I to bardzo trudny, choć na początku złudnie dający nadzieję, że będzie dość łatwo. Nie było. Zdarzyła nam się wpadka ze złym skrętem na szlaku, na szczęście ktoś spojrzał na mapkę i nadrobiliśmy niecałe 2 kaemy. Poza tym nasza współpraca układała się wzorowo. Zmienność na prowadzeniu, trochę rozmów, raczej wyprzedzanie niż ustępowanie miejsca. A wszystko przy padającym, a właściwie lejącym jak z cebra deszczu. Przed punktem odżywczym na mniej więcej, raczej więcej, 40.km, oderwałem się od Majka i małej grupki, żeby szybciej dolecieć po wodę. Braki w bukłaku miałem już od godziny, zaczynałem odczuwać pragnienie i osłabienie. Niestety na punkt nie trafiłem, dopiero na rozstaju dróg wyrwałem organizatorom dwa łyki, a przy Bacówce chwaliłem niebiosa za ulewę. Zimna deszczówka prosto z rynny nigdy nie smakowała tak wybornie. Wypiłem sporo łapczywie, zimna i z minerałami, ale bukłaka nie miałem odwagi nią napełnić, haha.
Chudy Wawrzyniec spisał się na medal – sam medal jest prosty, ale wartościowy, bo robiony przez lokalsów. Drożdżówki na mecie pyszne, kanapek nie próbowałem, z posiłku nie skorzystałem – kupon gwarantował kaszę i gulasz - piwko lemoniadowe 2% i bezalkoholowe idealne, żeby uzupełnić pragnienie i braki. Do tego herbata, w sam raz, bo było 8-10 stopni, a wszyscy przemoczeni do suchej nitki. Nie pamiętam, żebym z taką ochotą leciał do szkoły, jak wczoraj. Czekał w miarę ciepły prysznic, po którym wracało się błyskawicznie do życia. Sam bieg oceniam pozytywnie, zdarzyły się małe wpadki z oznaczeniem trasy, które przeklinałem przy zgubieniu punktu odżywczego, ale reszta wraz z pogodą super, haha. Wyszło około 53 kaemów, w sumie pewnie z naszą nawrotką na szlak 55. Miało być 50+ i jestJ
Achilles bolał, ale zadbałem o niego i o siebie jak nie jaJ Zimny prysznic na oba, potem dwie aspirynki, wita C1000mg, skoncentrowany magnez z fiolki, nawet rutinoscorbin, BCAA – aminokwasy rozgałęzione, wreszcie wcierka z przeciwzapalnego spray’u w ścięgna. Podróż na tylnym siedzeniu auta z kulasami w górze, po przekątnej na zagłówku kierowcy, wiadomo, że bez butów. Dobrze zjadłem, zaliczyłem drzemkę, ale głównie czytałem „Uwikłanie”. Wciągające. I bieganie, i czytanieJ
Rano obudziłem się bez zgrzytu w ścięgnach, bez sztywnych nóg, z poczuciem i uczuciem, że wczoraj biegałem po górach, ale bez katastrofy. Ruszam zaraz na odnowę. Czas szykować się do UTMB! Teraz tydzień na bajku i basenie. Plus PBG i drążek. No i włączam EM ŻET. Dwa kilo w dół i będzie lżejJ
 Hough!
Rosół

wtorek, 7 sierpnia 2012

PÓKI NA TO CZAS!

Właśnie wróciłem z leśnej piętnastki. Skwar ustąpił, od rana siąpił, a momentami padał deszcz, ciężkie powietrze zastąpił dość ożywczy powiew chłodniejszego letniego wiatru. Na ścieżkach sporo kałuż, delikatne błotko, pustka i cisza. Biegacze pewnie w pracy albo jeszcze w domu wyczekując na lepszą  pogodę. Uwielbiam taki las, czuję jakby cały był mój, jakbym był u siebie. Leciałem dość swobodnie, w tempie 4:40 per kilo. Przez pierwsze 3  kaemy musiałem rozruszać Achillesy. Głównie ten lewy daje mi się we znaki. A wszystko zaczęło się od bólu biodra parę miesięcy temu.
Naderwałem jakiś przyczep po Półmaratonie Warszawskim, najprawdopodobniej podczas testu sędziów piłkarskich, w którym uczestniczyłem i nagrywałem z tego materiał do C+, gdy po kiepskiej rozgrzewce zabrałem się za 40-metrowe starty. Moje nierozgrzane mięśnie, głównie te z okolic biodra, nie wytrzymały gwałtownego przyspieszania, zresztą zapomnianego przeze mnie wskutek ultramaratońskiego treningu. No i się dorobiłem. A potem poszło standardowo łańcuchowo: oszczędzając w biegu podświadomie i świadomie lewe biodro, przeciążyłem prawe kolano. Lekko opuchło, trwało to kilka dni, jakoś przeszło. Potem przyszedł czas na lewą łydkę, a po niej na Achillesa. Od paru tygodni biodro czasem coś zasygnalizuje, ale to już teraz pieszczoty, natomiast ścięgno Achillesa trochę straszy. Poranki bywają trudne, maszeruję jak robot na prostych nogach. W biegu potrzebuję paru kilometrów, żeby zapomnieć o bólu. Nie jest on znowu taki mocny, żeby nie dało się z nim żyć, ale przy Achillesach raczej nie ma żartów. I nie wiem tylko z czego to wynika. Czy z przeciążenia czy może z nieodpowiednich butów?
Skora mowa o przeciążeniu, to akurat ostatnio narosło solidnie. 7 mocnych treningów w Beskidzie Niskim, wcześniej tatrzańska Marduła, pilicki cross, mazurski maraton, nadmorskie bieganie, a w piątek i sobotę kumulacja – 74 kilometry w dwa dni. Najpierw 75 kółek po bieżni razy 400 metrów to 30 kaemów, przy okazji ostatniego z 42-óch maratonów Augusta Jakubika (rekordzista Polski w biegu 48h) i Mariusza Szostaka w 42 dni. 30 kilometrów - zdecydowałem, że taki rozruch przed sobotnim Maratonem Karkonoskim wystarczy. Było upalnie, bieżnia nużąca, a mój Kumpel Pedro nie odpuścił ani metra i zrobił cały maraton – 105,5 kółka. Wieczorem już w Szklarskiej Porębie naładowaliśmy się karbolołdingowo pizzą i lampką czerwonego wina, Pedro wciągnął na deser sam całą czekoladę orzechową z okienkiem i walnęliśmy w kimę. A nad ranem stanęliśmy na starcie karkonoskich 44 kilometrów. Przed rokiem umierałem na trasie z gorączką i anginą. Tym razem obawiałem się tylko piątkowych 30 kaemów w nogach. Dałem radę !
Mój czas i miejsce nie są jakieś okazałe – 58 miejsce, 5h 10m w trasie, ale najważniejsze było co innego. Udało mi się przełamać w głowie miksturę samozadowolenia ze zmęczeniem w drugiej części dystansu. A kiedy na 40 kilometrze na Śnieżnych Kotłach uzupełniłem bidon mocno rozcieńczonym izotonikiem, pobiegłem relatywnie mocno ku Szrenicy, zresztą na jednym łyku płynu. A podbieg do schroniska pokonałem równym biegiem. W myślach powtarzałem sobie, że to za Kalatówki, czyli ośmiuset metrowy finiszowy podbieg do mety w Biegu im. Druha Marduły, który przemaszerowałem. Cały bieg starałem się zwalniać tylko przy wspinaczce. Tam szedłem mocno pod górę, na przykład na Śnieżkę wspinałem się z Bartkiem z Poznania w koszulce z Biegu Rzeźnika. To On mnie pociągnął za sobą, potem razem zbiegaliśmy w dół, skończył na pewno przede mną, miał więcej pary. Poza tym ja zacząłem się trochę asekurować, obawiając się, że trening z poprzedniego dnia mnie wykończy bez ostrzeżenia. Nie wykończył.
Najważniejsze, że na zbiegach i wypłaszczeniach poruszałem się żwawym biegiem. No i dość mocny finisz. To dwa wielkie dla mnie pozytywy wyjazdu w Karkonosze. A na Szrenicy czekał Pedro z butlą coli – brakuje mi jej na polskich biegach górskich – a po zimnej kąpieli wciągnęliśmy pysznego naleśnika z sosem jagodowym i śmietaną. Zjazd wyciągiem w dół przy pięknej pogodzie z cudnym widokiem na Szklarską Porębę był przemiłym doświadczeniem. Pedro to cyborg! W piątek machnął cały maraton, a w sobotę zajął 13 miejsce z czasem lepszym od mojego o około 47 minut. Mocarz! Przygotowuje się do Mistrzostw Świata we wrześniowym biegu 24h.
Medale są bardzo ładne, cała impreza udana pod każdym względem, materiał do „O co biega?” nagrany. Leciałem z kamerką GO PRO HD w dłoni, w drugiej miałem bidon, a w myślach nadzieję, że się nie wyłożę jak długi na jakiejś zdradliwej skałce. Gęba była zagrożona. Przetrwałem w jednym kawałku. Teraz regeneruję się, bo w sobotę 11 sierpnia o 4 nad ranem ruszę na szlaki Beskidu Żywieckiego. Nigdy tam nie byłem, więc chętnie poznam. Liczę na masę fajnych emocji, pięknych widoków, brak burz i dużo nauki techniki w pofałdowanym terenie. A wszystko pod UTMB!
Czas pomasować i wysmarować Achillesy. Muszę o nie zadbać póki nie jest za późno. Bo chyba jeszcze nie jestJ
Hough!
Rosół

środa, 1 sierpnia 2012

OBOK SIEBIE!

Coś we mnie siedzi, dziwnie kręci w piersiach i gardle, nadal mam wrażenie, że nie jestem w pełni zdrowy. Przedwczoraj wybiegłem na warszawskie ulice koło 15-ej, miałem w nogach i w płucach prawie 10 godzin wielkomiejskiego upalnego życia, bo wstałem 5:21. Planowałem wybiec w las rankiem, jednak pisanie blogów przytrzymało mnie do śniadania w domu. Potem kursowaliśmy z Maryśką na rowerze tu i tam, ogarnęliśmy masę ważnych spraw domowych, więc ruszyłem na spotkanie wracającego biegusiem z pracy Pedra dopiero w porze obiadowej. Z żalem zostawiłem przygotowany dla moich Dziewczyn posiłek – pstrąg z grilla i zielona fasolka szparagowa – i ruszyłem przed siebie. Pierwsze pół godziny to była katastrofa. Nawet niekoniecznie fizyczna, ale psychiczna na pewno. Pierwszy raz miałem w sobie i obok siebie taki stan.
Nie czułem swojego kroku. Nie męczyłem się zanadto, miałem parę w mięśniach, tempo w granicach 4:45, więc nie jakieś ślimacze, ale za nic w świecie nie mogłem wczuć się w swój trening, wejść w siebie. To było najpierw zaskakujące, potem trochę przerażające, wreszcie koszmarnie irytujące. Gdyby nie miting z Pedro, pewnie zawinąłbym się na pięcie i wrócił metrem albo spacerem do domu. Czułem się momentami jak ktoś na solidnym rauszu, zastanawiałem się czy nie biegnę wężykiem, czy czasem się nie zataczam na zakrętach. Postanowiłem powalczyć i sprawdzić co będzie dalej.
Kulminacja mojego przedziwnego stanu nieważkości nadeszła przy przejściu podziemnym. Nie czułem pod stopami żadnego schodka. Musiałem iść po jednym, zamiast skakać po trzy naraz. Zero pewności, kontaktu z podłożem, odczuwalnego odbicia. Chyba mi odbiło. W płucach raczej czysto, serducho pracowało zgodnie z tempem, zawirowanie dotyczyło tylko odbierania bodźców biegowych przez moje ciało. Nagle na 7-ym kilometrze przyszedł przełom. Coś się przełączyło i zadziwiające uczucia, odczucia i myśli odeszły. Rytm biegu, jego tempo pozostały bez zmian, nie przyspieszyłem, nie o to przecież chodziło. Natomiast bezsprzecznie wróciłem do swojego ciała. Wcześniej miałem wrażenie, że myślami jestem obok, że ciało bez czucia leci samo. Gdy wpadłem na Pedro wszystko już było w porządku, czułem się mocno, pewnie, podkręcaliśmy tempo przy gadce szmatce z każdym kilometrem. W domu zrobiłem mocne, szybkie PBG i poleciałem do Dziewczyn na plac zabaw. Na szczęście zostało w garnku sporo fasolki, więc zapakowałem sobie na wynosJ
Wczoraj nie czułem się zbyt komfortowo. Jakieś osłabienie, ale falowo, nie w trybie ciągłym. Lekkie drapanie w gardle, znów trudniejszy momentami oddech, więc odpuściłem popołudniowe bieganie i postawiłem na domowe kuracje lecznicze, typu super witamina C – koktajl: cytryna, banan, natka, miód – kupiony, sam bym na to nie wpadłJ, a wieczorem mleko ciepłe z masełkiem i miodem. Nie wiem czy pomoże, bo od rana czuję się… dziwnie. A w sobotę o świcie start Maratonu Karkonoskiego. Poza tym Pedro ma szaleńczy plan, żeby jechać do Szklarskiej Poręby via Katowice i w piątek o 11-ej zaliczyć ostatni, bo 42 w 42 dni, maraton z Mariuszem Szostakiem i Augustem Jakubikiem. Maraton po bieżni przed maratonem górskim. Niezły rozruch, nie?!
Hough!
Rosół

piątek, 27 lipca 2012

ODKRĘCANIE ŚRUBKI!

Wróciłem z Beskidu Niskiego nafaszerowany nadzieją. Na wzbicie siebie o biegowy szczebel wyżej, pchnięcie krok dalej, zrozumienie ciut lepiej. Zaliczyłem niezły obóz górski, choć bez przesady. 7 treningów w 9 dni weszło w nogi i w nawyk. Dwa środkowe dni poświęciłem na leczenie przeziębienia, jakiś wirus krążył w „Kowboju”, agromiejscu, w którym żyłem. A właściwie to biedy wszystkim niemal domownikom napytał pewien mieszczuch z zamieszkania o sercu wagabundy. Pierwszego dnia w deszczu i chłodzie poruszał się boso, a wirus tylko na takiego kozaka czekałJ Rozłożył właśnie najpierw Mikiego, a potem kolejno wyłapywał resztę ferajny. Ja też oberwałem rykoszetem.
Niby już się z nim uporałem, ale czuję, że coś we mnie siedzi. Poza tym miejski upał jest nie do zniesienia, uff, dobrze, że do leśnej ścieżki mam tylko 900 metrów. Tam jest już względnie miło w porównaniu z betonolandem. Dziś się waham czy wybiegać, bo jutro wieczorem Bieg Powstania Warszawskiego, a chcę w nim znów urwać kilka chwil z mojej życiówki sprzed roku. Jest 36:15, a będzie?
No i tego sam nie wiem, przekonam się. W górkach pracowałem solidnie, wiadomo, można było więcej, ale bez przesady. Sporo spałem, dobrze jadłem, nigdzie się nie spieszyłem, więc i regeneracja przebiegała dość sprawnie. Odpaliłem wreszcie swoje tajne legginsy RECHARGE+, które sprezentował mi Luke Fabiański. Należy je włożyć zaraz po treningu i kąpieli nawet na całą dobę. Słowo, działają. Sam jestem zaskoczony, bo bywam sceptyczny, jeśli chodzi o takie wynalazki. Tym razem korzystam i polecam. Po długich trzygodzinnych wybieganiach w górach były najlepszą odnową biologiczną.
Moje 3 wycieczki po górkach były wspaniałe. Wąskie ścieżki, kamienie, błoto, ostre krzaki, wymagające zbiegi i podejścia. Pierwsze dwie wyprawy samotnie, ostatnia z Mikim, który zaleczył infekcję i ruszyliśmy ramię w ramię na Kozie Żebro. Tempo było w sam raz dla rekonwalescenta i podmęczonego treningiem z poprzedniego dnia. Dzień wcześniej dałem sobie w kość i choć leciałem po asfalcie to uważam ten trening za najbardziej wartościowy. Około 25 kilometrów w słoneczny poranek, trasa usiana bardzo długimi zbiegami, które starałem się pokonywać lekko na wariata i równie długie wzniesienia, którym nie zamierzałem odpuszczać. 2 godziny i 10 minut walki ze sobą, żeby w dół nie wytracać tempa, pod górę nie zwalniać i nie pękać, a po płaskim zasuwać. Końcówka była wyczerpująca, ale dobiłem do mety. I wszystko bez kropli wody, w ogóle mało piłem na tych długich biegach. Za to po powrocie niczym Spartanin – opowiedział mi tę historyjkę jeden z gości w „Kowboju” Czarek - nalewałem sobie kubek zimnej wody źródlanej, przysiadałem na schodkach tarasu, kubek stawiałem przed sobą i dopiero po pięciu minutach brałem pierwszy łyk. Dodatkowa motywacjaJ
Pomiędzy wybieganiami zrobiłem jeden trening zbiegów i podbiegów na złamanie karku. Na szczęście kark jest sztywny, znaczy nie złamany, znaczy cały. Start na rozwidleniu dwóch kamienisto – wyboisto – błotno – zielno – wodnych ścieżek i raz prawa, a potem lewa strona. Zbieg na wariackich papierach trwał ponad dwie minuty, najdłuższy około trzech, zwrot i podbieg. Chwila odpoczynku, tak około dwóch minut i ognia w dół na pazurki! Ciężka tyrka i znakomita lekcja techniki. Niesamowita jest ta intuicja przy zbiegach, przecież zasięg wzroku obejmuje najbliższe dwa kroki. Sztuka wyboru miejsca stąpnięcia i wybicia dalej jest emocjonującą i ryzykowną grą. Potknięcie to wybite zęby, chyba, że uda się wyciągnąć ręce, wtedy biada nadgarstkom. O skręceniu nogi nawet nie chcę myśleć. Myślę więc  pozytywnie, do przodu, a właściwie to w dółJ Z każdym powtórzeniem odkręcałem śrubkę niezdrowego rozsądku coraz mocniej, trzymała coraz luźniej, a tempo zwiększałem. Było ostro i fantastycznie.
Teraz ważne zadanie to nie rozłożyć się, przegnać precz czającego się wirusa. Przed rokiem poległem na Maratonie Karkonoskim przez wysoką gorączkę i startującą anginę. Ból istnienia na trasie był koszmarny. Metę osiągnąłem, ale dawno się tak nie umęczyłem. Pamiętam, że po zjeździe wyciągiem ze Szrenicy i zjedzeniu pomidorówki i naleśników, przestało mną telepać, a powrót autem do domu nieco urozmaicił mi Krzysztof Kolberger czytający audiobookowo „Karierę Nikodema Dyzmy”. Potem jednak był antybiotyk, którego teraz chcę uniknąć.
Za tydzień właśnie Karkonosze, za dwa Chudy Wawrzyniec, czyli 8 dych po Beskidzie Sądeckim, no a 1 września jednak wzywa Mont Blanc. UTMB równe 166 kilometrów! Moje marzenie! Ale o tym później. Na razie pierwszeństwo mają piękne polskie góry!
Hough!
Rosół

sobota, 14 lipca 2012

NA MATERACE!

Wszystko rozbija się o regularność. Jestem nieregularny do kwadratu! Niby biegam dużo, czasami bardzo dużo, ale nagle wpadam w tumiwisizm. Mam swoje plany, ale sam je burzę brakiem konsekwencji. I raczej nie ma żadnych zagrożeń mojego planu z zewnątrz, wszystko pochodzi i wychodzi ze mnie. Marazm, zniechęcenie, pozorny entuzjazm, zalepianie zaplanowanych treningów innymi. Jestem zdecydowanie za urozmaicaniem, bieganiem zgodnym z samopoczuciem, ale u mnie przerodziło się to w dziwne odpuszczanie. Jak nie u mnie.
Pierwszy biegowy przykład z brzegu, od nowego akapitu, to sam blog. Ponad miesięczna przerwa od ostatniego wpisu. Niby czemu? Nie miałem czasu na krótkie regularne wpisy? Nie miałem o czym skrobnąć? Przecież przebiegłem Cross nad Pilicą, Maraton Mazury, nawdychałem się jodu na trasie Dębki – Białogóra i z powrotem, podziwiałem krajobrazy na Warmii, zaraz wbiegam w swój kabacki las. A przede mną Maraton Karkonoski, Chudy Wawrzynniec, no i 1 września UTMB wokół Mont Blanc! Przepadłem w styczniowym losowaniu, ale dostałem się dzięki akredytacji dziennikarskiej, przywiozę stamtąd magiczne wspomnienia i genialny materiał filmowy do programu „O co biega?”. Ale najpierw muszę znów dogadać się ze sobą.
Po Maratonie Mazury zrobiłem nad Morzem 8 dni wolnego. Jak dla mnie od paru lat to niemal biegowe nie-biegowe wakacje. Biłem się z myślami czy nie zaliczyć w tym czasie trzech krótkich półgodzinnych treningów podtrzymujących, czy nie byłoby warto robić moje PBG (pompki, brzuszki, grzbiety:), ale nic nie wskórałem. Żarłem gofry bez wyrzutów sumienia. Może tak czasem trzeba? Teraz już to nie ma znaczenia, minęło, nadrabiam miniony czas. Nie napiszę, że stracony, bo był pełen przyjemności z Rodzinką i Przyjaciółmi, choć bez biegu. Wszystko rozgrywa się w głowie.
Zachęcam siebie do wpadania w miłe rytmy. Do regularności, rzetelności, rozwijającej powtarzalności. Gdy pisałem bloga co kilka dni, sprawiało mi to wielką frajdę, gdy piszę teraz również, brak wpisu przez miesiąc mnie męczył. Ale nic nie wrzuciłem na bieżąco. Why?  Bo zderzam się właśnie z jakąś niewidzialną biegową ścianą, przez którą nie mogę się głową i w głowie przebić. Zamontowałem drążek na parkingu kwartał temu, a podciągać się nie nauczyłem. Rzadko jeżdżę samochodem, więc mam nie po drodze, haha. Od dwóch tygodni obiecuję sobie codzienne PBG – od kwadransa po pół godziny. Nie dłużej, ale regularnie i w różnych układach, sposobów jest bez liku. Nie realizuję, zadowalam się ćwiczeniami co dwa, trzy dni. Niby nienajgorzej, ale nie w tym rzecz.
Co robiłem jeszcze przez ostatni miesiąc? Przeczytałem książkę, sukces!, haha, autorstwa biegacza i dziennikarza Wojtka Staszewskiego „Ojciec.prl”, wpadłem w warszawski klimat „Złego” Tyrmanda. Przebiegłem pilicki cross, ale niepełny, bo 4 pętle po 7 kilometrów, uznałem, że medal za półmaraton z okładem wystarczy, mierząc tydzień później w mocniejszy start w mazurskim maratonie. W Gałkowie leciałem mocno pierwszą połówkę – crossowe 21 kaemów osiągnąłem w 1h31m38s, 3 godziny z hakiem na mecie byłoby super wynikiem, ale padłem pomiędzy 25 a 30 kaemem, wskoczyłem nawet na chwilę do rzeki Krutyni, żeby schłodzić sztywne kulasy. Odcięło mnie na tyle skutecznie, że musiałem zwolnić i potem już do wyjściowego tempa nie nawiązałem. Skończyło się na 24. miejscu i czasie 3h21m35s (mniej więcej:). Potem był nadmorski bezruch, gofry w nadmiarze, winko przy EURO i rybka w panierceJ pychota, ale tym wolnym czasem powinienem pokierować ciut lepiej. Nie pokierowałem. Następnie wbiegłem mocniej w trening, kursy po trasie Dębki – Białogóra, w obie strony 16 – 17 kilometrów, powrót zawsze ramię w ramię z Pirem, a potem PBG. I odżywki, które szybko stawiały mnie na nogi! Czułem jak wraca moc. No i znów czarcia zapadka w głowie. Tylko 2 treningi w 5 dni! Wczoraj podratowałem się trochę mocnym pedałowaniem, ale aż wstyd się nawet przyznawać. Na szczęście ruszam na walkę ze sobą. Ciężko mi to wytłumaczyć. Chcę biegać i nie chcę, mam ochotę i jej nie mam, czuję endorfiny po wybieganiu, ale ciężko mi się na nie wybrać. Dlatego: „Na materace” z samym sobą!
Następny wpis za kilka dni już z Beskidu Niskiego. Z górkami wiążę wielkie nadzieje. To ma być mój etap zwrotny! „Na materace”!
Hough!
Rosół

środa, 6 czerwca 2012

ZRZUCAM TO NA KARB!

Od czego tu zacząć… Może od końca, bo początku już nie pamiętam, haha. Zawiesiłem się na czas dłuższy niż planowałem. Jednak ostatnio przebiegłem niesamowity bieg w Tatrach i postanowiłem wrócić, tarrraaam, na rossbieg!
V Bieg im. Druha Marduły był kapitalny z kilku względów. Po pierwsze, bo po górach, po drugie, bo po górach, których kompletnie nie znam, po trzecie, bo po górach, które dają wycisk i doznania zupełnie innej kategorii niż ulica. A Druh Marduła i organizatorzy nikogo nie oszczędzają, włącznie ze swoimi poharatanymi brodami wskutek upadków – patrz Leszek BehounekJ. Te były naprawdę liczne na wymagającej trasie biegowspinaczki. Z Kasprowego Wierchu zbiegałem na łeb na szyję z kamerką go pro w dłoni, biorę ją na biegi do ręki, bez żadnej obudowy, żeby była najmniejsza i najlżejsza. Zbiegałem w dół po skałach, kamieniach i nierównych naturalnych schodach ramię w ramię z Biegaczem, którego nawet nie zapytałem o imię. Po kwadransie rozmowy, a właściwie moich pytań i Jego odpowiedzi, po krótkiej ciszy i pędzie w skupieniu z górki na pazurki, nagle On wyłożył się jak długi. Efekt? Rozorane dłonie, złamany mały palec, rozbity łuk brwiowy, pokaleczone od ostrych skał nogi. Wyrwałem nadbiegającemu Chłopakowi butelkę z wodą, na szybko przemyliśmy rany i nastąpiło pożegnanie po żołniersku. On rzucił, żebym leciał, ja z lekkim wyrzutem sumienia klepnąłem Go po ramieniu i znów zbiegałem ku Kuźnicom. Chwila dekoncentracji, zwykłego niefartu i po biegu. Górskie zbiegi nie wybaczają. A tych było dużo podczas Marduły. Tegoroczna trasa była wydłużona do 25,4 km, zwiększono przewyższenia do ponad 3000 metrów, a wszystko dla utrudnienia warunków podczas I Mistrzostw Polski w Skyrunning’u. Wygrał Marcin Świerc z niewyobrażalnym czasem 2h13m. Ja dobiłem na Kalatówki w 3h20m, więc rozstrzał i różnica klas jak między mną a Kenijczykiem w płaskim maratonie. Wśród Kobiet triumfowała niezawodnie niezawodna Ania Celińska. Za metą porozmawiałem z Nią do programu „O co biega?”, świetna rozmowa z Dziewczyną, dla której góry to naturalne środowisko. Jej czas 2h39m mówi wszystko! Dowiedziałem się co to bieg alpejski – tylko w górę, anglosaski – góra, dół, podbieg sposobem pirenejskim – wspinanie się opierając dłonie na kolanach i pochylając sylwetkę do przodu. Podejścia tatrzańskie były ostre, moje nogi dostały najmocniej przy mozolnym wbijaniu się na Karb. Tam było najtrudniej.
Dla mnie nieznajomość Tatr była pewnym bonusem. Nie odliczałem kilometrów, poznawałem miejsca, które urzekły mnie swoim naturalnym kształtem, wiedziałem, że meta coraz bliżej, ale żal mi było tego co za mną. Kino Sokół – tam był start, dalej pod skocznią na szlak w górę ku Nosalowi, przez Skupniów Upłaz na Karczmisko, Murowaniec, przy pięknym Czarnym Stawie, wspinaczka na Karb, w dół obok Zielonego Stawu w Dolinę Gąsienicową, na Kasprowy Wierch i ku Kuźnicom, by ostatecznie po kocich łbach dobić na metę na Kalatówkach. Teraz żałuję, że na wycieńczenie nie zmierzyłem się z ostatnim odcinkiem, 800 metrów w górę, w biegu. Następnym razem.
Moja Marduła z założenia nie była wyścigiem, była bardzo mocnym akcentem w treningu z nastawieniem na podziwianie wysokich gór. Co nie znaczy, że się obijałem. Każde wypłaszczenie i zbieg traktowałem bieganiem, podejścia mocnym marszem lub wspinaczką. Mięśnie czworogłowe miło palą do teraz. Zresztą przed startem się nie oszczędzałem, bo w piątek przebiegłem po Warszawie 29 kaemów, a w sobotni ranek ramię w ramię z Pedrem raźną „piętnastkę”. Nawet Pedro zdziwiony zapytał czy ja nie mam czasem startu za 24h, a ja na to, że to ma być mocny weekend. I był. Poniedziałkowe 10 km rozbiegania po 5 min per kilo i solanka przyniosły ukojenie, ale we wtorek, który zrobiłem wolnym dniem, nogi piekły. Drugi dzień po starcie jest zawsze najgorszy, ale regeneracja przyniosła efekt, bo wczoraj BNP, czyli mój bieg z narastającą prędkością wypadł nieźle. Tuzin kaemów od 4:40 do 3:52 przepalił ostatki zmęczenia. Moje ostatnie dwa tygodnie doładowały moc w mięśniach.
Wcześniejsze 10 dni spędziłem z Marysią i Teściami w Ustce. Trafiliśmy na klawą pogodę, ja solidnie pobiegałem w urozmaicony sposób. Było dłuuugie wybieganie do Darłowa, około 40 kilometrów wzdłuż drogi ciągnącej się kilkusetmetrowymi podbiegami i zbiegami o niskim nachyleniu. Pokonywałem je pasywnie, nie zwiększałem ani nie zmniejszałem tempa, były wliczone w mój rytm. Była siła biegowa boso na piachu. Był cudny bieg lasem i szlakiem zwiniętych torów do Poddąbia, w tym 5 kaemów fantastyczną asfaltówką przecinającą las z lekkim spadkiem, wijącą się, zupełnie opustoszałą, przejechał koło mnie tylko jeden samochód. A dzień budził się uśmiechem słońca. Powrót z Poddąbia klifem i wydmami był równie trudny i przejmujący smakiem bryzy oraz dźwiękiem i widokiem fal rozbijających się o brzeg. 150 minut w trasie minęło w okamgnieniu. Był też cross leśny, niby godzinka, ale w mocnym tempie, bez pieszczot. No i na deser 90 minut środkiem plaży, w moich cascadiach, prawdziwe mielenie kopnego piachu w sprawnym biegu.
Poza tym ciągłe śmiganie po plaży za Marią, nawet nie czułem, że dodatkowo dobijam mięśnie. Ale był przecież nieoceniony mocny sen, drzemka z Marysią w ciągu dnia, brak pośpiechu, a moc uśmiechuJ
Żeby jakoś spiąć klamrą czas od ostatniego wpisu: zamiast maratonu przleciałem w łodzi tylko dystans 10 km, ledwie dotoczyłem się z potwornym bólem w stawie biodrowym, teraz moje biodro ma się nieźle, boli, ale nie tak jak wcześniej. Usg nie wykazało wielkich uszkodzeń, trochę naderwania jednego z przyczepów, jakaś cysta, odrobina stanu zapalnego, ogólnie zaleczyło się. Czuję je nadal, ale współpracujemy w biegu. Pomógł mi wolny czas, który zafundowałem sobie przy pracowych eskapadach do Manchesteru, Porto, a potem spokojne wprowadzanie biodra w trening na urlopie z Rodzinką u Fabiana w LondynieJ
Teraz mam w planach II Cross nad Pilicą, zapisałem się na maraton, a tydzień później pierwszy Maraton Mazury. Chciałem na wariackich papierach polecieć Rzeźnika w piątkowy ranek, start o 3:20 w Komańczy, ale nie ogarnę tematu logistycznie. Poza tym czas na otwarcie EURO! Ten tydzień ma być urozmaicony. Dziś luźniej, dłużej, jutro mocniej, może kilometrówki albo Kazoorka. Spokojnie, coś się wymyśliJ
Hough!
Rosół

piątek, 13 kwietnia 2012

MÓJ MAGIEL!

Wkręciłem się w pracowy magiel. Czasem czuję się jak w drzwiach obrotowych, z których nie udaje mi się wyskoczyć. A jak już wyskakuję to na tak niedostrzegalną chwilę, że chyba już lepiej jak jej w ogóle nie ma. Na szczęście oduczyłem się, bo też umiałem jak wszyscy, narzekać na sprawy, które burzą w sposób codzienny mój treningowy plan. U mnie zaczęło się liczyć tylko słowo „zrobiłem” z całym swoim przekazem i konsekwencjami. „Chciałem”, „gdyby”, „mógłbym” – odrzuciłem w przedbiegach.
Testem mojego innego nastawienia był miniony kwartał z półmaratonem jako wisienką, a właściwie czeresienką na torcie. Wisienka ładna, ale kwaśna, a moim ulubionym owocem jest czereśnia, więc stąd podmianka. A moja życiówka smakowała słodko. Ale żeby nie przesłodzić czas zmierzyć się ze sobą po dwakroć, czyli na 42195 metrów. Jestem prawie gotów fizycznie, od dawna na sto procent mentalnie. Jadę do Łodzi złamać 2h52m!
Fizycznie czuję nieustanny ból w lewym biodrze. Już teraz permanentny z gwałtownymi atakami przeszywającego rwania i szarpania w okolicy przyczepów. W czwartek ruszyłem na superkompensację pod jednostkę wojskową. Wystartowałem punktualnie o 6 rano, pogoda była idealna. Chłodno, ale już nie mroźno, wschodzące słońce, pustka na drodze. 2 kilometry mocnego dobiegu w ramach rozgrzewki, chwila ogólnorozwojówki i po 10 minutach na linię startu. Ruszyłem zbyt gwałtownie, bo pierwszy tysiączek zaliczyłem z nawrotem na półmetku w 3:20. W planach miałem w sumie 7, więc wypadało przystopować. Reszta poszła niemal jak z płatka po 3:25-3:28. Niemal, bo o ile nogi, serce i płuca niosły klawo, to biodro nie chciało współpracować na tym samym poziomie. Ból przy każdym kroku był odczuwalny i nie dawał o sobie zapomnieć. Cały czas nie daje.
Ale w niedzielę pobiegnę po 4 minuty z hakiem per kilo. Jedziemy o świcie z Pedrem. Na razie jestem bez planu, mapy i pomysłu. Mam w głowie jeden – 2h52m. to i tak dużo. Bo wolę mieć ten najważniejszy w głowie, a reszta na pewno się uda. Smaruję biodro maścią przeciwzapalną, łykam traumell s, staram się wysypiać i w miarę dobrze odżywiać. Co to znaczy? Jem regularnie, bez ogromnych porcji, raczej częściej niż rzadziej, urozmaicam menu. Dziś na śniadanie była pożarta w locie do pracy pyszna wielka drożdżówa z serkiem w środku, potem już na montażu kanapki z razowcem, serem brie i pomidorem, w domu makaron penne razowy z pysznym sosem pomidorowym z ricottą barilli, wreszcie jak się Panna Maria wykąpie i umorusa całą łazienkę, wstawię sobie kupny, ale smaczny i sprawdzony barszcz ukraiński z fasolą. Burak to przyjaciel biegacza, a fasola na rozpędJ Poza tym wchłaniam w ramach nawodnienia aloes i zieloną herbę. Pół butli wody też weszło. Nie za dużo, w sam raz.
Nie lubię się nażerać na siłę, karbolołding kontrolowany. Przecież biegam zawsze na czczo, nieważne czy szybką dyszkę, tysiączki czy długie wybieganie. Dopiero potem uzupełniam co trzeba. Nie mogę przeholować, bo organizm zgłupiejeJ Jutro też pewnie poprawię makaronem, może kawałek rybki, maratońskie śniadanie to u mnie buła i herbata, o to się nie martwię. Dziś koniecznie muszę pospać, to najważniejsza noc przed startem, przetestowałem to i w to niezmiennie wierzę. A ponieważ muszę jutro wstać o 5:00, więc czas łapać poziom. Nie mam czasu na myślenie o tym co w niedzielę wydarzy się w Łodzi i to doceniam. Niedziela to dla mnie w piątek wieczorem zbyt odległy termin. Po drodze jeszcze masa roboty. I sporo czasu dla mojego bioderka, nie warto go marnować. Za dużo myślenia mi zawsze przeszkadzało. Lepiej w biegu czuję się atakując go… z marszuJ
Hough!
Rosół

czwartek, 5 kwietnia 2012

DBAM O ZDROWIE!

Pełna nazwa mojego najbliższego celu to Łódź Maraton Dbam o Zdrowie. Głównym sponsorem jest sieć aptek. Ja ostatnio jestem ich dość częstym klientem. Ból w kolanie utrzymuje się cały czas. Już teraz po działaniu przeciwzapalnym homeopatycznym traumellem w tabletkach, diklofenakiem w maści i odpoczynkiem w bezruchu jest lepiej, ale nadal nie perfekcyjnie. Stawiam, że uszkodziłem coś na teście sędziów podczas startów w odcinkach 40-metrowych. Zbyt gwałtowne szarpnięcia, za krótka i zbyt mało intensywna rozgrzewka i organizm nie wybaczył. Za ostry impuls dla maratońskich mięśni. A potem dobitka sesjami 30-sekundowymi. To było w środę.
W czwartek też sobie nie pomogłem, pewnie pogłębiłem lekki uraz. Przy nagrywaniu dziesiątek krótkich ujęć do czołówki programu biegowego, zaliczyłem tyle samo zrywów, przebieżek i zbiegów. Bez rozgrzewki, nagle, w chłodzie, z zesztywniałymi mięśniami w roli głównej. Odpowiedzialność to słowo, o którym na chwilę zapomniałem. Teraz wiem, że bym postąpił inaczej. Jak? Dobra rozgrzewka to raz. Dres w czasie przerw na siebie to dwa. Nie paradowałbym w krótkich biegowych gatkach i koszulce z rękawkami przy silnym, mroźnym wietrze i lekkim deszczyku. Wreszcie działanie lekiem przeciwzapalnym od razu to trzy. Zbagatelizowałem mały problem, dlatego mam teraz duży.
Po piątkowej solance w weekend wyjechaliśmy z Żoną do Poznania. Marysia została u Babci, Psice u MM’sów, czyli, Maggie i Majka, my spróbowaliśmy chwilkę odetchnąć. Ja miałem trochę pracy, Kasia czas na odsypianie i złapanie dystansu po upiornym dla niej śpiocha tygodniu radiowych poranków, pobudek o 3:30 i niewyspaniu do wieczora. W sobotę zaliczyłem godzinę dość mocnego biegu, myślę, że ponad 13 kilometrów w wietrze, deszczu, słońcu i… ograniczonej ruchomości w stawie kolanowym. Dobry humor, pyszny obiad w Spocie (polecam to miejsce każdemu, kto jest głodny w PoznaniuJ), wreszcie świetny mecz do skomentowania, a potem relaks. Kolacja i kimka u Znajomych na kanapach i fotelu, wybaczyli nam, wiedzą, że to u nas norma w gościachJ. Jak dobrze zjemy, to na zmęczeniu strzelamy krótkiego komarka, ja w pakiecie z pochrapywaniem. Nocleg jednak w naszym hotelu, a w niedzielę o świcie start w miasto. Przez całe kilka dni biłem się z myślami czy wystartować w Półmaratonie Poznańskim, ostatecznie zrezygnowałem, bo znacznie skróciłbym nasz wspólny, bezcenny czas razem. Stąd pomysł na bieg samodzielny przed 7:00. 35 minut później byłem z powrotem w pokoju. Nie miałem melodii do latania. Co się na to złożyło?
Lekkie zniechęcenie, dyskomfort w prawym kolanie, okropna pogoda, czyli lodowaty wiatr, śnieg, grad, deszcz, słońce, deszcz, śnieg, grad i nadciągająca kupa. Zmuszałem się, żeby pobiec jeszcze kawałek, ale ostatecznie odpuściłem. Po ciężkiej sprawie zrobiłem jednak mocne PBG. 5 serii dało mi w kość, więc jednoznacznie dzień treningowy nie poszedł na marne. Wiadomo: trening skończony, dzień zaliczonyJ
Jednak jak na niedzielne standardowe długie wybieganie wypadłem kiepsko, tym bardziej na dwa tygodnie przed maratonem w Łodzi. Lecz uznałem, że w poniedziałek lub wtorek nadrobię zaległości, a niedzielę przeznaczę na miły relaks we dwoje. I tak też było do końca dnia, do powrotu do stołecznego domku.
A w poniedziałek o świcie puściłem się w las, bez planu, z prostą myślą, że ma być długo i namiętnie. Na pierwszym kilometrze wpadłem na rozgrzewającego się Wojtka Staszewskiego, dziennikarza GW, autora książki o bieganiu, trenera LA i pociągnąłem go ze sobą. Obu nam towarzystwo było zdecydowanie na rękę. Wojtek planował 90 minut człapania poniżej 5 minut per kilo, ja ponad 2 godziny szybciej. Pierwsza pętla spłynęła po nas jak po kaczkach w średnim tempie koło 4:40 per kilo. Druga dyszka po dziesięć sekund szybciej w dobrych humorach i średnich wartościach tętna. Wojtek odbił do auta, a ja dokręciłem jeszcze 5200 metrów, czyli kabacką mniejszą pętlę z dobiegiem do torów, moim ciut dłuższym finiszem maratońskim. Samotnie podkręciłem tempo do 4:05, 800 metrów schłodzenia, a w domu najpierw miły sms od Kasi o treści: „Byłam z Psami, znaj mnie!”, a potem 20 minut po kąpieli na fotelu z wielką butlą aloesowego napoju. Mojej izotonicznej ambrozji. Kolano w biegu zachowywało się właściwie, ale przemęczenie dało znać w dalszej części dnia. I wysyła sygnały do dziś.
Na razie wzbraniam się przed badaniami usg i wizytą u lekarza, leczę się sam. Wtorek przeznaczyłem  na rowerowy wypad na nagranie Centrum – Praga – Kabaty, w sumie ponad 3 dyszki, ale w równym, mocnym tempie. A środę na nicnierobizm, traumellizm i diklofenakyzm.
Dzisiaj czwartek, czas na mocny akcent. Jaki? Sam jeszcze nie wiem. Może tysiączki, może 4 x 5km, może dwukilometrówki, wszystko zależy od rozgrzewki. Wtedy sprawdzę stan prawego kolana. Bliżej nieokreślony, wszechogarniający lekki ból w stawie ćmi, ale trzeba dołożyć do pieca. Już tylko 10 dni do startu! Plan treningowy do 15 kwietnia? Rozsądny trenuję i… dbam o zdrowieJ
PS. Właśnie wróciłem z lasu. Kolano w formie, ja chyba teżJ Postawiłem na trójki – pierwsza rozgrzewkowa w 12:30, druga po kilometrowym truchcie 11:10, trzecia za chwilę 10:50, w końcu na deser 2200 metrów – 3:30 per kilo, finisz ostro! Potem trucht i 4 serie dynamicznego PB bez G – scyzoryki i pompki wybijanki. Kąpiel, traumell i wcierka w kolano. Czas na ostatni mocny akcent, z Pedrem mamy w planach 4x5km poniżej tempa maratońskiego. Będę leciał za nim i patrzył na znikający punkt przed sobą, Pedro przetrze szlakJ
Hough! Wesołego jajka!
Rosół

piątek, 30 marca 2012

ENDORFINO WRÓĆ!

Mój wynik w warszawskiej połówce niósł mnie przez 3 kolejne dni. Endorfiny rozpierały mięśnie, serce i gębę w uśmiechuJ Przygniotło je dopiero późno środowe zmęczenie materiału. Nie tylko w głowie, ale i w ciele. W poniedziałek zrobiłem dzień wolny od ruchu, za to w kompresyjnych skarpetach o przeznaczeniu: recovery. Porządkowanie spraw codziennych zabrało niestety szanse na długą i rzetelną odnowę biologiczną. I nie myślę tutaj o dwudniowym pobycie w sześciogwiazdkowym spa , lecz o godzinnej solance w mojej wannie. W ciszy, samotności, nudzie i bezmyślności.
Używam soli bocheńskiej, kosztuje dyszkę w aptece, poza tym nie żałuję sobie innych bąbelkowo-pianowych specyfików, które akurat stoją w łazience. Ciepła woda koi ból, rozluźnia mięśnie. Mam jakieś dziwne opory przed czytaniem w wannie od dnia, gdy wpadłem na informację, że źle wpływa na wzrok. Według tamtego źródła hamuje się proces wytwarzania czegoś tam i to negatywnie wpływa na widzenie. Ograniczam na wszelki wypadek.
Ponieważ rzadko zażywam podobnych kąpieli, dlatego już samo leżenie jest dla mnie luksusem. Godzinka mija jak z płatka, gdyby trasa na zawodach chciała tak szybka uciekać spod stóp, haha. Tej solanki i snu niestety zabrakło mi do dziś. Płacę za to krokiem starca z ostrym bólem w lewym biodrze i nieopisanym, bo zastanawiającym mrowieniem w prawym kolanie. Niezgrabny krok szybko mija, ale nie tak powinien wyglądać mój organizm w piątek 30 marca. Dziś powinienem być zrelaksowany jak młody byczek, a czuję, że do tego stanu daleko.
Noce były zarwane z dwóch powodów. Moja Żona dostała w prezencie na ten tydzień w pracy poranki, więc pobudkę zaliczała w pół do czwartej. Ja natomiast spałem w jednym łóżku z Marysią, która z kolei walczyła z katarem prowadzącym do atomowego mokrego kaszlu. Spania niewiele w pierwszej fazie do północy, po drugiej ze stopą Marii na twarzy odbębniałem zaległości. Zawsze coś. Wtorek zaliczyłem rowerowo. Kilkadziesiąt kilometrów w dobrej kondycji, trochę wylanego potu, poza tym intensywnie w pracy. Środa to fajny trening, naprawdę.
Otóż w środę spędziłem z kamerą na AWF-ie cały dzień z piłkarskimi sędziami ekstraklasy. Pierwsza część teoretyczna minęła dość sprawnie, a po niej przyszedł czas na testy biegowe. Rozgrzewka zgodnie z założeniami sędziowskimi UEFA, wreszcie 6 sprintów na odcinku 40 metrów. Czas na wykonanie każdego zadania 6,2 sekundy. Sporo, ale nieduże przerwy na odpoczynek, a w zanadrzu clue programu: 10 sesji 30-sekundowych. W sprintach, tak zapomnianych przez moje mięśnie i plany treningowe, trzymałem się w przedziale: 5,50-5,60, ostatni odcinek poleciałem z kamerą w dłoni. Czas 6,04, więc pod wymaganą granicą, z 11-kilogramowym balastem (waga niezbyt poręcznej kamery xdcam!), dodał optymizmu nam wszystkimJ
Sesje 30-sekundowe to jeden z ulubionych treningów szybkości w przygotowaniach do maratonu Norriego Williamsona, trenera z RPA. Ja zazwyczaj wykonuję je w lesie albo przy pobliskim polu w rytmie: 30 sekund około 150-160 metrów, potem 30 sekund truchtu. Dla sędziów głównych są natomiast następujące kryteria: 30 sekund po bieżni na 150 metrów i 35 sekund w marszu, czyli przychylniej niż u Williamsona. Niebawem ma to być jednak właściwe 30 na 30. Wiatr robił swoje, dmuchało konkretnie na jednej prostej, ale wszyscy zaliczyli. Dla mnie była to czysta przyjemność. Nie zrobiłem jednak potem rozbiegania i znów sprawiłem swoim mięśniom małe kuku. A za błędy się płaci. Czuję to do dziś.
Czwartek właściwie trudno nazwać dniem z treningiem, choć niemal od 10:00 do 15:00 w stroju biegowym. Nagrania zdjęć do czołówki nowego programu, czyli masa powtórzeń i zrywów na potrzeby kamery. Ponadto zimnica i nieoczekiwane zmiany aury przez mocny wicher. Ale za to noc w mocnym śnie przez 9 godzin. Bosko!
A dziś właśnie zaraz wybiegam z pracy do domu na solankę. Better later than never!
PS. Wnioski z tego tygodnia: po pierwsze odnowa biologiczna! Po drugie odnowa biologiczna! Po trzecie odnowa biologiczna i trening! Muszę zakupić stick do masażu!
Hough!
Rosół

poniedziałek, 26 marca 2012

WIWAT SUPERKOMPENSACJA!

Za mną dziwny życiowo i biegowo tydzień. Od poniedziałku do niedzielnego startu 7. Półmaratonu Warszawskiego zaliczyłem cztery jednostki treningowe, piąta to zawody. W pracy miałem ostro interwałowo codziennie. Najważniejszy trening wypadł na czwartek, czyli dzień z nagraniem do dwóch programów, więc solidnie napakowany robotą. Ale wiedziałem, że muszę i to nakręciło mnie na pozytywne myślenie o niedzielnej połówce. Ale nim przekroczę linię mety wracam do startu tygodnia.
W poniedziałek po intensywnym weekendzie zrobiłem swobodne wybieganie, 12 kilometrów po 4:45, wtorek odpuściłem biegowo, w środę, zabijcie mnie nie pamiętam, ale kołacze mi w głowie jakaś 14-stka w średnim tempie. Chyba tak. wreszcie czwartkowa superkompensacja, czyli budowanie mocy na niedzielę. Jednak niewiele brakowało, żebym odpuścił. Miałem wystartować o świcie, trochę ponad 72 godziny, niezbędne do właściwych reakcji w organizmie biegacza, żeby cały proces przebiegł zgodnie z założeniami. Postawiłem na obowiązki pracowo – domowe, potem miałem zdjęcia do nowego programu biegowego, jako twórca i tworzywo, a po szybkim prysznicu kolejne nagranie, tym razem po drugiej stronie Wisły. Dzień pełny jak pielucha niemowlaka po butelce mleka.
Dopiero o 17:00 skończyłem zdjęcia, do domu dystans ponad 21 kaemów, do firmy kilkanaście. Dźwiękowiec Wojtek jechał tam ze sprzętem, więc spakowałem swoje ciuszki codzienne, włożyłem lekki zestaw biegowy i ruszyłem na spóźnioną o 8 godzin superkompensację. Ale nie róbmy z biegania aptekiJ
Pogoda była idealna, zachodzące słoneczko, rześki chłodek, na stopach dawno nieużywane lekkie pumki faas 250, wykorzystywane przeze mnie do szybszych startów, leciałem w nich nawet dwa maratony. Na pewno na interwały, dyszki i temu podobne są w porządku. To miał być ich tegoroczny treningowy debiut i przetarcie przed półmaratonem. Zdały egzamin, gorzej skarpetki, zdarłem pod drugim palcem stopy skórę, trudno, nie umręJ Mój trening zacząłem od testu swojego stanu ogólnego samopoczucia. Głowa wydawała rozkaz, że 8 x 800 metrów należy wykonać, ale nie wiedziałem co na to reszta ciała. Ruszyłem więc zdecydowanie przez tuzin minut. Rozkręcałem się z każdym krokiem, mimo przemęczenia i braku rozgrzewki. Tempo szacuję na 4:15 per kilo +/- 5 sekund. Lekko niosło w lekkich butach po równym asfalcie. Potem 5 minut ogólnorozwojówki wzdłuż Wału Miedzeszyńskigo i ostatecznie 7 x 2:30 bez pieszczot. Trasa wzdłuż Wisły i przez nią Mostem Siekierkowskim była w sam raz na ten trening. Pusta, szybka, z lekkim urozmaiceniem ukształtowania terenu. Zostało jeszcze 12 minut na schłodzenie w spokojnym truchcie i z uśmiechem na twarzy po zaliczonym w dobrym stylu i zdrowiu najważniejszego treningu. Pierwszy raz superkompensowałem swoje moce przerobowe przed startem tak rzetelnie i zgodnie z prawidłami na 3-4 dni przed startem. Zazwyczaj słabiej wytrenowanym lub starszym biegaczom zaleca się takie zajęcia na 4 dni przed zawodami, żeby zdążyli odpowiednio się zregenerować. Reszta na 72 godziny do biegu. Muszę dodać, że w czwartkowy wieczór napatoczył się Sąsiad z Synkiem i łyknąłem dwie porcje, takie od serca, single malcika, saute, bo nie profanuję smaku whisky żadnym lodem, colą czy innym dodatkiem.
Piątek spędziłem w Krakowie na wywiadzie i meczu. Bez treningu, za to dużo spacerowania po Błoniach, rynku i plantach. Do tego pyszny trzydaniowy obiad, wiem, poszedłem po bandzie, ale w Trattorii Pergamin, niedawno otwartej włoskiej knajpce przy Błoniach, było pysznie. Pod każdym względem, od serwisu po smakowitości na talerzach. Mój zestaw to polenta z grzybami na ciepło na przystawkę, krem ze szparagów z olejem lnianym, na drugie gnocchi z krewetkami i cukinią, wreszcie w ramach lekkiej przesady na wynos kawał czekoladowego ciasta z chrupkim spodem i galaretką malinową on top. Niby sporo, ale porcje nie były ogromne jak u Chińczyka w budzie, w sam raz, żeby poczuć się komfortowo. Poza tym w Pergaminie spędziłem z Kumplem Markiem ponad godzinkę. Wolne tempo, spokojne trawienie, wszystko ułożyło się klawo. Karbolołding na medalJ
Przekimałem u innego Kumpla i o świcie miałem dylemat. Wyrobić dodatkową godzinkę snu, w końcu przedostatnia przed startem to najważniejsza noc, czy jednak przed wyjazdem wyskoczyć na Błonia na rozruch, a dokimać w pekapie. Wybrałem tę drugą opcję i znów trafiony wybór. Kwadrans żwawego biegu, trochę ćwiczeń w truchcie, wymachów rękami i nogami, króków dostawnych i przeplatanek, a potem 3 dłuższe rytmowe przebieżki i powrót w truchcie. 3 szybkie, krótkie serie PB bez G i przysznic. Sobota minęła znów w biegu, ale pracowym i domowym. Nie zapomniałem o nawodnieniu, ale tym razem postawiłem na napój aloesowy i wodę Piwniczankę – moja ulubiona. A aloes łączy dwie dobre sprawy w jednym – wartości wodne i niezbyt przesadną słodycz. Lubię smak, więc duża butla nie stanowiła problemu. A do tego niepełna druga Piwniczanki zatankowały mnie do pełna.
Niedzielna pobudka z lekkim opóźnieniem wskutek męczącego kataru i kaszlu Marysi, Bidulka;(, a także zmiany czasu o godzinkę. Bieg do metra, w drodze śniadanko, czyli rogal z czekoladą i izotonik, jazda pod Stadion Narodowy, tam odbiór numeru, umówienie kwestii zdjęć z ekipą, brawa dla Anity i Kuby oraz reszty za super koordynację! A potem szybka rozgrzewka, kilka dłuższych przebieżek pod górkę i na start. Martwiłem się trochę o fizjologię, lecz ciężką sprawę załatwiłem w domu, a pół litra izotoniku zabrałem w sobie na trasę. I ruszyłem z pierwszej strefy z kamerką go pro hd hero2 w dłoniJ
Moim celem był bieg poniżej 4 minut per kilo, pod kątem maratonu w Łodzi w połowie kwietnia. Oczywiście, żeby zrobić życiówkę, ale samemu nie wiedząc co ja w sobie mam po takim tygodniu, po szarpaninie pracowej, po wciskaniu treningów w każdą wolną chwilkę. Stwierdziłem jednak, że gdybym miał się nad tym zastanawiać to pewnie w ogóle nie powinienem wyłazić z domu. Poleciałem. Pierwszy raz nie wziąłem paska od pulsometra. Pobiegłem więc bez odczytu tętna, żeby się nim nie sugerować, że za wysokie. Po bandzie, na maksa!
Kamerka w ręku nie była żadnym obciążeniem, nawet uważam, że lekko odciążała mój umysł. Ja mam problem z zawodami w Warszawie, bo nie dość, że odliczam kilometry to dodatkowo znam każdą mijaną ulicę, każdą stołeczną dziurę. Tym razem było łatwiej. Sam bieg opiszę kiedy indziej, a może zwyczajnie załączę jakiś szybki filmik z go pro hd, jeśli w ogóle coś z tego wyszło. Miałem na trasie tylko jeden kryzys, tak koło 12 kilometra przed ostrym podbiegiem pod Agrykolę. Mała grupka, z którą biegłem niemal od startu, złożona z dwóch Dziewczyn i trzech Facetów zaczęła po półmetku ode mnie uciekać. Myślałem, że zwalniam, ale okazało się, że to Oni podkręcili tempo. Moja druga dyszka była ciut wolniejsza, wspomniana grupka wpadła na metę kilkaset metrów przede mną. Mój czas to 1 godzina 20 minut i 10 sekund. Liczyłem na więcej, dosłownie, bo coś tuż poniżej 1h 24min, a tu proszę, 89 miejsce w klasyfikacji generalnej i super wynik w kontekście zbliżającego się łódzkiego maratonu. No i na deser pudło w klasyfikacji dziennikarzy za Krzyśkiem Dołęgowskim z bieganie.pl. Ale to mocarz, UTMB (166 km) wokół Mont Blanca zakończył na 30 miejscu z genialnym czasem. Wstydu nie ma, dalej płynę na endorfinach, które mną zawładnęły bez reszty! Wiwat superkompensacja!
Hough!
Rosół

niedziela, 18 marca 2012

TRUCIZNA, BIEG i BIODERKO!

W czwartek postanowiłem lekko poluzować rankiem, skupiłem się tylko na PBG, 4 serie, mocno i rzetelnie. Potem ruszyłem do pracy na prezentację wiosennych nowości promocyjno – programowych, podczas której byłem moderatorem wespół z jedną z Koleżanek z marketingu. Konferencja zakończona była lunchem, na który serdecznie wszystkich gości zaprosiłem, nie omijając rzecz jasna siebie. Byłem głodny, więc z apetytem i bez umiaru odkurzyłem dwa talerze różności typu łosoś marynowany, bakłażany i papryki grillowane, sałata rzymska z pestkami dyni, kawałek zapiekanki ziemniaczanej, znów trochę łososia, potem deserki i owoce, typu tarta z budyniem, ananas i melon, wreszcie znów z łakomstwa trochę na słono przekąsek i wreszcie kawką zamknąłem żołądek. No i się doigrałem. Godzinkę później wstrząsnęły mną dreszcze, mięśnie straciły moc, zaczęły boleć, a w brzuchu niezdecydowanie pomiędzy kierunkiem ewentualnego zwrotu.
Zwrot jednak nie nastąpił, a zatrucie przybierało na sile. Jestem zwolennikiem metody dwóch palców w skrajnych przypadkach, jednak tym razem przeoczyłem decydujący moment. Trucizna zaczęła krążyć. Męczyłem się całą noc, niby ją przespałem, ale z przerwami, przewalanką na boki i rwaniem w mięśniach i głowie. Piątek i weekend biegowo zapowiadały się tragicznie.
Cały piątek spędziłem w domu, zrobiłem sobie tzw. dzień mrówki, czyli sprzątanie, segregowanie, czesanie Psic, pieczenie, także leczenie węglem i smectą. Po południu wraz z nastaniem pięknej wiosennej pogody jak ręką odjął. Zatrucie zwalczone, bez ekscesów, gorączek, lewatyw i innych wątpliwych atrakcji. Być może coś mi zaszkodziło, być może zaszkodziłem sobie sam obżarstwem, w końcu jeden z grzechów głównych. Umiar mile widziany w każdym życiowym kroku.
W sobotni ranek wybiegłem na wojobieganie. Przy, a właściwie w Lesie Kabackim jest jednostka wojskowa, przy której odmierzony jest odcinek 500-metrowy z podziałką co 100 metrów, idealny na interwały. I to o każdej porze roku, dnia i nocy. Zimą jezdnia i chodnik są odśnieżone dla generałów, latem asfalt skryty jest w zbawiennym cieniu drzew. O świcie jest pusto i cicho, po zmierzchu wątłe światło ulicznych latarni wystarcza do mocnego biegania. Czołówka nawet niepotrzebna. Prawie dwukilometrowy dobieg to znakomita rozgrzewka i kapitalne schłodzenie na koniec. Ja postanowiłem zrobić 7 razy 1000 metrów poniżej 3 minut i 30 sekund. Nie wiedziałem czy po zatruciu już ani śladu, trochę obawiałem się reakcji na ciepełko, do którego mój organizm jeszcze nie przywykł, ale ubrałem się lekko i poleciałem. Było niełatwo, ale nie nadmiernie ciężko. Najbardziej we znaki dało mi się pragnienie. Dlatego po szóstym tysiączku, wszystkie jak jeden mąż wyszły po 3’28”, poleciałem do sklepu i na kreskę wziąłem isostara. To był warunek konieczny do zaliczenia ostatniego kaema. Poszedł jak z płatka dzięki zastrzykowi płynu i energii.
Pewnego dnia rozmawiałem z trenerem Janem Marchewką, podpytywał mnie o bieganie kilometrówek. Zainteresowały go przerwy pomiędzy poszczególnymi powtórzeniami. Zalecał, żeby to było około 5 minut, jeśli lecę półtora minuty szybciej. Do pełnego wypoczynku. Inny z trenerów, z którym o tym rozmawiałem sugerował przerwy jednak krótsze załóżmy po 4 minutki z hakiem. Postanowiłem wypośrodkować na 4’45”. Było w sam raz.
Cały dzień czułem jednak ostry ból w lewym biodrze, w górnej tylnej części na przyczepie. Najtrudniejsze było i jest nadal wstawanie z łóżka lub krzesła po chwilowym bezruchu. Jak dziadek, wprawdzie bez skrzypienia, ale solidnie utykając pokonuję pierwsze metry, z każdym krokiem jest jednak lepiej, podrażnione miejsce się rozgrzewa. Ponieważ dłuższe wybieganie przerzuciłem w planie na wtorek, a w ogóle za tydzień półmaraton w Warszawie, więc dziś wypadłem na solidny rossbieg po wczorajszych tysiączkach. Miało być sprawnie, w tempie i na temat.
Zaliczyłem 15 kaemów po 4 minuty 25 sekund na niewysokim tętnie, co mnie podbudowuje i cieszy, bo świadczy o postępie. Tym bardziej, że leśne ścieżki były solidnie ubłocone w niektórych miejscach i buty grzęzły całą podeszwą przez dziesiątki metrów, ale bez wpływu na narzucone tempo. W domu zrobiłem 4 serie PBG, ciężko szło, bo wczoraj najpierw na spacerze na placu zabaw pomęczyłem drążek, gdy Marysia szalała na karuzeli, a potem wprawiłem się w dobry nastrój różowym winkiem w nadmiarze. Biodro czułem w każdym kroku, trzeba łyknąć przeciwzapalne specyfiki i znaleźć maść do wcierek. Musi się wyciszyć, bo za tydzień czas na życiówkę w warszawskiej połówce. Na ile lecę? Na pełną moc!
W poniedziałek, góra wtorek chcę kupić buty startówki. Nigdy nie miałem, trochę za krótki czas do obiegania ich przed startem w półmaratonie, ale w sam raz na Łódź Maraton w połowie kwietnia, a to mój nadrzędny cel. Połówka jest mocnym startem, jednak tylko sprawdzianem na co porywać się w Łodzi 15 kwietnia. Na pewno na złamanie „trójki”, ale o ile? Oto jest pytanie! Na razie bez odpowiedzi, haha.
Hough!
Rosół