niedziela, 12 sierpnia 2012

CHUDY WAWRZYNIEC!

Do Ujsołów w Beskidzie Żywieckim dotarliśmy z Majkiem i moją dzielną ekipą TV – Dudim i Jurasem – chwilę po 21-ej. DJ team wysadził nas pod gimnazjum, naszą zawodową bazą, a sam udał się na nocleg w warunkach bardziej cywilizowanych do pobliskiej Milówki. Nas czekała wygodna szkolna podłoga. Po krótkiej i sprawnej rejestracji poszliśmy z naszym bagażem na poszukiwania legowiska. Zawsze urzeka mnie oddanie i zaangażowanie lokalnej młodzieży, te uśmiechy na twarzach wolontariuszy zmiatające precz zmęczenie, to beztroskie i bezinteresowne oddanie w poczuciu współtworzenia czegoś większego. Im mniejszy bieg, a może inaczej - im bardziej kameralny, tym te uśmiechy bardziej szczere. Przepadam.
W szkole nie sposób było się zgubić, ale przekonaliśmy się chwilę potem, że śmiało można. Kierunkowskazy naścienne – NOCLEGOWNIA – prowadziły do wielkiej sali gimnastycznej – niejedna stołeczna podstawówka mogłaby pozazdrościć. Tam rozpalone światła i pobojowisko, karimat, śpiworów, toreb i ludzi. Niezły galimatias i mikstura śpiących, gadających, kąpiących się i rozpakowujących. Obok grzecznie przygotowane stroje na jutro. A to jutro już za chwilę, na zegarku wybiła 22. Start o 4 nad ranem, zostało 6 godzin. A właściwie to nie więcej niż 5, bo z Majkiem trafiliśmy bilety autobusowe na linię startu w Rajczy na 3:15. Pobudka o 3 max. Dość niepewnie przemaszerowaliśmy halą, wreszcie cisnęliśmy toboły na parkiet i zaczęliśmy rozwijać karimaty. Ja nie czułem się jakoś wybitnie komfortowo. Nie żeby przeszkadzało mi jakoś nadmiernie cokolwiek, ale obaj z Majkiem czuliśmy, że nas w tej szkole stać na więcejJ Ruszyłem na poszukiwania. Pierwsze piętro i zawalone korytarze, ale już fajniej, intymniej, ciszej, ciemniej, luźniej. Drugie piętro podobnie, ale z niższą frekwencją. Razem postanowiliśmy jeszcze wskoczyć na wyższy poziom i to był strzał w dziesiątkę. Klasa IIIb stanowiła wymarzone miejsce do spoczynku. Obok łazienka z lekko przeciekającym zlewem i kibelek z zapasem papieru tylko do naszej dyspozycji. Chwilę martwiłem się czy nas ktoś nie przepędzi z Sali, ale biegacze opanowali gimla bez reszty.
Szybka kolacyjka w ławce szkolnej, bułka z serkiem topionym typu gouda, popijana sokiem pomidorowym, a na deser Laskowce w czekoladzie to było idealne menu. Najlepsze w tych warunkach. Karimaty pod tablicą, ciuchy na bieg na ławkach, buty pod krzesłem, numery startowe przypięte, czas na krótkie kimanko. Warunki bezsprzecznie w porównaniu z halą komfortowe.
Majki odebrał kilka smsów o irytującym dźwięku powiadomienia, ale i tak odpłynąłem. Próbowałem w czołówce poczytać jeszcze kryminał Zygmunta Miłoszewskiego „Uwikłanie”, ale odpłynąłem, żeby we śnie zaliczyć swój przedbieg Chudego Wawrzyńca. Rany, ale mi się nałożyło dziwactw, wszystko parę godzin później pamiętałem, choć obrazy się nakładały na siebie. W moim śnie pojawił się Kulawy Pies – Majki myślał, gdy opowiadałem, że naprawdę jakiś kundel z kulawą nogą, ale ja biegłem ramię w ramię z Piotrem Karolczakiem, który taki pseudonim nosi. Kulawy Pies to nietypowy biegacz, pasjonat gór, ale traktuje to jako wyzwanie i zabawę jednocześnie. Przed dwoma laty wygrał pierwszą edycję Maratonu Gór Stołowych. Pamiętam jak na leśnym zbiegu mijał mnie na wariata, pędząc na łeb na szyję, klient bez koszulki z długim warkoczykiem. Pomyślałem sobie, że po pierwsze nieźle zjara plecy, był upał 35 stopni, a po drugie, że przeszarżuje. A On wygrał! To był właśnie Piotrek Karolczak. W moim śnie odgrywał niepoślednią rolę. Ale były tam również inne postaci, także Majki, przewinęła się moja Żona, a w nocy na klatce schodowej szkoły oświetliłem czołówką twarz samego Wayne’a Rooney’a. Zamieniliśmy dwa zdania, Roon powiedział, że nie leci, bo mu się nie chce, kiwnął pojednawczo, przybił piątkę i został na półpiętrze. A my polecieliśmy w dół, przez las, miasto, byliśmy na chwilę pod moim balkonem z lat dziecięcych, usypywaliśmy jakąś górkę, a może zasypywaliśmy jakąś dziurę. Wreszcie Kulawy Pies się wykruszył i stwierdził, że musi chwilę przekimać. Ja pobiegłem ze swoimi przygodami i sennymi wariacjami dalej. Na jawie Kulawy Pies nie zdrzemnął się na trasie Chudego Wawrzyńca ani razu, bo zajął 3.miejsce za Piotrem Hercogiem (zwycięzca) i Marcinem Świercem. Wszyscy wybrali krótszą trasę 50+, nieliczni zdecydowali się polecieć 80-tkę. Na 40. kilometrze Organizatorzy Magda i Krzysiek Dołęgowscy dali biegaczom szansę na weryfikację planów. Na rozstaju dróg można było wycenić samego siebie. Ja z ambitnego planu 80+ zrezygnowałem zaraz po starcie, Achilles lewej nogi nie pozwalał mi o sobie zapomnieć w żadnym z kroków, a tych postawiłem sporo.
Na trasie spędziłem 6h17m, zakręciłem się koło 20.miejsca, Majki przybiegł kilkadziesiąt minut później. Dla Niego to wyczyn, najdłuższy bieg w życiu. I to bardzo trudny, choć na początku złudnie dający nadzieję, że będzie dość łatwo. Nie było. Zdarzyła nam się wpadka ze złym skrętem na szlaku, na szczęście ktoś spojrzał na mapkę i nadrobiliśmy niecałe 2 kaemy. Poza tym nasza współpraca układała się wzorowo. Zmienność na prowadzeniu, trochę rozmów, raczej wyprzedzanie niż ustępowanie miejsca. A wszystko przy padającym, a właściwie lejącym jak z cebra deszczu. Przed punktem odżywczym na mniej więcej, raczej więcej, 40.km, oderwałem się od Majka i małej grupki, żeby szybciej dolecieć po wodę. Braki w bukłaku miałem już od godziny, zaczynałem odczuwać pragnienie i osłabienie. Niestety na punkt nie trafiłem, dopiero na rozstaju dróg wyrwałem organizatorom dwa łyki, a przy Bacówce chwaliłem niebiosa za ulewę. Zimna deszczówka prosto z rynny nigdy nie smakowała tak wybornie. Wypiłem sporo łapczywie, zimna i z minerałami, ale bukłaka nie miałem odwagi nią napełnić, haha.
Chudy Wawrzyniec spisał się na medal – sam medal jest prosty, ale wartościowy, bo robiony przez lokalsów. Drożdżówki na mecie pyszne, kanapek nie próbowałem, z posiłku nie skorzystałem – kupon gwarantował kaszę i gulasz - piwko lemoniadowe 2% i bezalkoholowe idealne, żeby uzupełnić pragnienie i braki. Do tego herbata, w sam raz, bo było 8-10 stopni, a wszyscy przemoczeni do suchej nitki. Nie pamiętam, żebym z taką ochotą leciał do szkoły, jak wczoraj. Czekał w miarę ciepły prysznic, po którym wracało się błyskawicznie do życia. Sam bieg oceniam pozytywnie, zdarzyły się małe wpadki z oznaczeniem trasy, które przeklinałem przy zgubieniu punktu odżywczego, ale reszta wraz z pogodą super, haha. Wyszło około 53 kaemów, w sumie pewnie z naszą nawrotką na szlak 55. Miało być 50+ i jestJ
Achilles bolał, ale zadbałem o niego i o siebie jak nie jaJ Zimny prysznic na oba, potem dwie aspirynki, wita C1000mg, skoncentrowany magnez z fiolki, nawet rutinoscorbin, BCAA – aminokwasy rozgałęzione, wreszcie wcierka z przeciwzapalnego spray’u w ścięgna. Podróż na tylnym siedzeniu auta z kulasami w górze, po przekątnej na zagłówku kierowcy, wiadomo, że bez butów. Dobrze zjadłem, zaliczyłem drzemkę, ale głównie czytałem „Uwikłanie”. Wciągające. I bieganie, i czytanieJ
Rano obudziłem się bez zgrzytu w ścięgnach, bez sztywnych nóg, z poczuciem i uczuciem, że wczoraj biegałem po górach, ale bez katastrofy. Ruszam zaraz na odnowę. Czas szykować się do UTMB! Teraz tydzień na bajku i basenie. Plus PBG i drążek. No i włączam EM ŻET. Dwa kilo w dół i będzie lżejJ
 Hough!
Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz