Coś we mnie siedzi, dziwnie kręci w piersiach i gardle, nadal mam wrażenie, że nie jestem w pełni zdrowy. Przedwczoraj wybiegłem na warszawskie ulice koło 15-ej, miałem w nogach i w płucach prawie 10 godzin wielkomiejskiego upalnego życia, bo wstałem 5:21. Planowałem wybiec w las rankiem, jednak pisanie blogów przytrzymało mnie do śniadania w domu. Potem kursowaliśmy z Maryśką na rowerze tu i tam, ogarnęliśmy masę ważnych spraw domowych, więc ruszyłem na spotkanie wracającego biegusiem z pracy Pedra dopiero w porze obiadowej. Z żalem zostawiłem przygotowany dla moich Dziewczyn posiłek – pstrąg z grilla i zielona fasolka szparagowa – i ruszyłem przed siebie. Pierwsze pół godziny to była katastrofa. Nawet niekoniecznie fizyczna, ale psychiczna na pewno. Pierwszy raz miałem w sobie i obok siebie taki stan.
Nie czułem swojego kroku. Nie męczyłem się zanadto, miałem parę w mięśniach, tempo w granicach 4:45, więc nie jakieś ślimacze, ale za nic w świecie nie mogłem wczuć się w swój trening, wejść w siebie. To było najpierw zaskakujące, potem trochę przerażające, wreszcie koszmarnie irytujące. Gdyby nie miting z Pedro, pewnie zawinąłbym się na pięcie i wrócił metrem albo spacerem do domu. Czułem się momentami jak ktoś na solidnym rauszu, zastanawiałem się czy nie biegnę wężykiem, czy czasem się nie zataczam na zakrętach. Postanowiłem powalczyć i sprawdzić co będzie dalej.
Kulminacja mojego przedziwnego stanu nieważkości nadeszła przy przejściu podziemnym. Nie czułem pod stopami żadnego schodka. Musiałem iść po jednym, zamiast skakać po trzy naraz. Zero pewności, kontaktu z podłożem, odczuwalnego odbicia. Chyba mi odbiło. W płucach raczej czysto, serducho pracowało zgodnie z tempem, zawirowanie dotyczyło tylko odbierania bodźców biegowych przez moje ciało. Nagle na 7-ym kilometrze przyszedł przełom. Coś się przełączyło i zadziwiające uczucia, odczucia i myśli odeszły. Rytm biegu, jego tempo pozostały bez zmian, nie przyspieszyłem, nie o to przecież chodziło. Natomiast bezsprzecznie wróciłem do swojego ciała. Wcześniej miałem wrażenie, że myślami jestem obok, że ciało bez czucia leci samo. Gdy wpadłem na Pedro wszystko już było w porządku, czułem się mocno, pewnie, podkręcaliśmy tempo przy gadce szmatce z każdym kilometrem. W domu zrobiłem mocne, szybkie PBG i poleciałem do Dziewczyn na plac zabaw. Na szczęście zostało w garnku sporo fasolki, więc zapakowałem sobie na wynosJ
Wczoraj nie czułem się zbyt komfortowo. Jakieś osłabienie, ale falowo, nie w trybie ciągłym. Lekkie drapanie w gardle, znów trudniejszy momentami oddech, więc odpuściłem popołudniowe bieganie i postawiłem na domowe kuracje lecznicze, typu super witamina C – koktajl: cytryna, banan, natka, miód – kupiony, sam bym na to nie wpadłJ, a wieczorem mleko ciepłe z masełkiem i miodem. Nie wiem czy pomoże, bo od rana czuję się… dziwnie. A w sobotę o świcie start Maratonu Karkonoskiego. Poza tym Pedro ma szaleńczy plan, żeby jechać do Szklarskiej Poręby via Katowice i w piątek o 11-ej zaliczyć ostatni, bo 42 w 42 dni, maraton z Mariuszem Szostakiem i Augustem Jakubikiem. Maraton po bieżni przed maratonem górskim. Niezły rozruch, nie?!
Hough!
Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz