wtorek, 7 sierpnia 2012

PÓKI NA TO CZAS!

Właśnie wróciłem z leśnej piętnastki. Skwar ustąpił, od rana siąpił, a momentami padał deszcz, ciężkie powietrze zastąpił dość ożywczy powiew chłodniejszego letniego wiatru. Na ścieżkach sporo kałuż, delikatne błotko, pustka i cisza. Biegacze pewnie w pracy albo jeszcze w domu wyczekując na lepszą  pogodę. Uwielbiam taki las, czuję jakby cały był mój, jakbym był u siebie. Leciałem dość swobodnie, w tempie 4:40 per kilo. Przez pierwsze 3  kaemy musiałem rozruszać Achillesy. Głównie ten lewy daje mi się we znaki. A wszystko zaczęło się od bólu biodra parę miesięcy temu.
Naderwałem jakiś przyczep po Półmaratonie Warszawskim, najprawdopodobniej podczas testu sędziów piłkarskich, w którym uczestniczyłem i nagrywałem z tego materiał do C+, gdy po kiepskiej rozgrzewce zabrałem się za 40-metrowe starty. Moje nierozgrzane mięśnie, głównie te z okolic biodra, nie wytrzymały gwałtownego przyspieszania, zresztą zapomnianego przeze mnie wskutek ultramaratońskiego treningu. No i się dorobiłem. A potem poszło standardowo łańcuchowo: oszczędzając w biegu podświadomie i świadomie lewe biodro, przeciążyłem prawe kolano. Lekko opuchło, trwało to kilka dni, jakoś przeszło. Potem przyszedł czas na lewą łydkę, a po niej na Achillesa. Od paru tygodni biodro czasem coś zasygnalizuje, ale to już teraz pieszczoty, natomiast ścięgno Achillesa trochę straszy. Poranki bywają trudne, maszeruję jak robot na prostych nogach. W biegu potrzebuję paru kilometrów, żeby zapomnieć o bólu. Nie jest on znowu taki mocny, żeby nie dało się z nim żyć, ale przy Achillesach raczej nie ma żartów. I nie wiem tylko z czego to wynika. Czy z przeciążenia czy może z nieodpowiednich butów?
Skora mowa o przeciążeniu, to akurat ostatnio narosło solidnie. 7 mocnych treningów w Beskidzie Niskim, wcześniej tatrzańska Marduła, pilicki cross, mazurski maraton, nadmorskie bieganie, a w piątek i sobotę kumulacja – 74 kilometry w dwa dni. Najpierw 75 kółek po bieżni razy 400 metrów to 30 kaemów, przy okazji ostatniego z 42-óch maratonów Augusta Jakubika (rekordzista Polski w biegu 48h) i Mariusza Szostaka w 42 dni. 30 kilometrów - zdecydowałem, że taki rozruch przed sobotnim Maratonem Karkonoskim wystarczy. Było upalnie, bieżnia nużąca, a mój Kumpel Pedro nie odpuścił ani metra i zrobił cały maraton – 105,5 kółka. Wieczorem już w Szklarskiej Porębie naładowaliśmy się karbolołdingowo pizzą i lampką czerwonego wina, Pedro wciągnął na deser sam całą czekoladę orzechową z okienkiem i walnęliśmy w kimę. A nad ranem stanęliśmy na starcie karkonoskich 44 kilometrów. Przed rokiem umierałem na trasie z gorączką i anginą. Tym razem obawiałem się tylko piątkowych 30 kaemów w nogach. Dałem radę !
Mój czas i miejsce nie są jakieś okazałe – 58 miejsce, 5h 10m w trasie, ale najważniejsze było co innego. Udało mi się przełamać w głowie miksturę samozadowolenia ze zmęczeniem w drugiej części dystansu. A kiedy na 40 kilometrze na Śnieżnych Kotłach uzupełniłem bidon mocno rozcieńczonym izotonikiem, pobiegłem relatywnie mocno ku Szrenicy, zresztą na jednym łyku płynu. A podbieg do schroniska pokonałem równym biegiem. W myślach powtarzałem sobie, że to za Kalatówki, czyli ośmiuset metrowy finiszowy podbieg do mety w Biegu im. Druha Marduły, który przemaszerowałem. Cały bieg starałem się zwalniać tylko przy wspinaczce. Tam szedłem mocno pod górę, na przykład na Śnieżkę wspinałem się z Bartkiem z Poznania w koszulce z Biegu Rzeźnika. To On mnie pociągnął za sobą, potem razem zbiegaliśmy w dół, skończył na pewno przede mną, miał więcej pary. Poza tym ja zacząłem się trochę asekurować, obawiając się, że trening z poprzedniego dnia mnie wykończy bez ostrzeżenia. Nie wykończył.
Najważniejsze, że na zbiegach i wypłaszczeniach poruszałem się żwawym biegiem. No i dość mocny finisz. To dwa wielkie dla mnie pozytywy wyjazdu w Karkonosze. A na Szrenicy czekał Pedro z butlą coli – brakuje mi jej na polskich biegach górskich – a po zimnej kąpieli wciągnęliśmy pysznego naleśnika z sosem jagodowym i śmietaną. Zjazd wyciągiem w dół przy pięknej pogodzie z cudnym widokiem na Szklarską Porębę był przemiłym doświadczeniem. Pedro to cyborg! W piątek machnął cały maraton, a w sobotę zajął 13 miejsce z czasem lepszym od mojego o około 47 minut. Mocarz! Przygotowuje się do Mistrzostw Świata we wrześniowym biegu 24h.
Medale są bardzo ładne, cała impreza udana pod każdym względem, materiał do „O co biega?” nagrany. Leciałem z kamerką GO PRO HD w dłoni, w drugiej miałem bidon, a w myślach nadzieję, że się nie wyłożę jak długi na jakiejś zdradliwej skałce. Gęba była zagrożona. Przetrwałem w jednym kawałku. Teraz regeneruję się, bo w sobotę 11 sierpnia o 4 nad ranem ruszę na szlaki Beskidu Żywieckiego. Nigdy tam nie byłem, więc chętnie poznam. Liczę na masę fajnych emocji, pięknych widoków, brak burz i dużo nauki techniki w pofałdowanym terenie. A wszystko pod UTMB!
Czas pomasować i wysmarować Achillesy. Muszę o nie zadbać póki nie jest za późno. Bo chyba jeszcze nie jestJ
Hough!
Rosół

3 komentarze:

  1. Trzymam kciukasy za achillesy Rocco !!!

    OdpowiedzUsuń
  2. no, było przemiło, ale ja to już się lepiej pójdę przekimać.
    za tydzień reykjavik, a nóżęta bolą przeniemiłosiernie.
    kulawy pies

    zdrówko

    OdpowiedzUsuń
  3. eeeee... czemu znów nie trafiłem z komentarzem do odpowiedniego wpisu ? ;)

    OdpowiedzUsuń