Właśnie wróciłem z leśnej piętnastki. Skwar ustąpił, od rana siąpił, a momentami padał deszcz, ciężkie powietrze zastąpił dość ożywczy powiew chłodniejszego letniego wiatru. Na ścieżkach sporo kałuż, delikatne błotko, pustka i cisza. Biegacze pewnie w pracy albo jeszcze w domu wyczekując na lepszą pogodę. Uwielbiam taki las, czuję jakby cały był mój, jakbym był u siebie. Leciałem dość swobodnie, w tempie 4:40 per kilo. Przez pierwsze 3 kaemy musiałem rozruszać Achillesy. Głównie ten lewy daje mi się we znaki. A wszystko zaczęło się od bólu biodra parę miesięcy temu.
Naderwałem jakiś przyczep po Półmaratonie Warszawskim, najprawdopodobniej podczas testu sędziów piłkarskich, w którym uczestniczyłem i nagrywałem z tego materiał do C+, gdy po kiepskiej rozgrzewce zabrałem się za 40-metrowe starty. Moje nierozgrzane mięśnie, głównie te z okolic biodra, nie wytrzymały gwałtownego przyspieszania, zresztą zapomnianego przeze mnie wskutek ultramaratońskiego treningu. No i się dorobiłem. A potem poszło standardowo łańcuchowo: oszczędzając w biegu podświadomie i świadomie lewe biodro, przeciążyłem prawe kolano. Lekko opuchło, trwało to kilka dni, jakoś przeszło. Potem przyszedł czas na lewą łydkę, a po niej na Achillesa. Od paru tygodni biodro czasem coś zasygnalizuje, ale to już teraz pieszczoty, natomiast ścięgno Achillesa trochę straszy. Poranki bywają trudne, maszeruję jak robot na prostych nogach. W biegu potrzebuję paru kilometrów, żeby zapomnieć o bólu. Nie jest on znowu taki mocny, żeby nie dało się z nim żyć, ale przy Achillesach raczej nie ma żartów. I nie wiem tylko z czego to wynika. Czy z przeciążenia czy może z nieodpowiednich butów?
Skora mowa o przeciążeniu, to akurat ostatnio narosło solidnie. 7 mocnych treningów w Beskidzie Niskim, wcześniej tatrzańska Marduła, pilicki cross, mazurski maraton, nadmorskie bieganie, a w piątek i sobotę kumulacja – 74 kilometry w dwa dni. Najpierw 75 kółek po bieżni razy 400 metrów to 30 kaemów, przy okazji ostatniego z 42-óch maratonów Augusta Jakubika (rekordzista Polski w biegu 48h) i Mariusza Szostaka w 42 dni. 30 kilometrów - zdecydowałem, że taki rozruch przed sobotnim Maratonem Karkonoskim wystarczy. Było upalnie, bieżnia nużąca, a mój Kumpel Pedro nie odpuścił ani metra i zrobił cały maraton – 105,5 kółka. Wieczorem już w Szklarskiej Porębie naładowaliśmy się karbolołdingowo pizzą i lampką czerwonego wina, Pedro wciągnął na deser sam całą czekoladę orzechową z okienkiem i walnęliśmy w kimę. A nad ranem stanęliśmy na starcie karkonoskich 44 kilometrów. Przed rokiem umierałem na trasie z gorączką i anginą. Tym razem obawiałem się tylko piątkowych 30 kaemów w nogach. Dałem radę !
Mój czas i miejsce nie są jakieś okazałe – 58 miejsce, 5h 10m w trasie, ale najważniejsze było co innego. Udało mi się przełamać w głowie miksturę samozadowolenia ze zmęczeniem w drugiej części dystansu. A kiedy na 40 kilometrze na Śnieżnych Kotłach uzupełniłem bidon mocno rozcieńczonym izotonikiem, pobiegłem relatywnie mocno ku Szrenicy, zresztą na jednym łyku płynu. A podbieg do schroniska pokonałem równym biegiem. W myślach powtarzałem sobie, że to za Kalatówki, czyli ośmiuset metrowy finiszowy podbieg do mety w Biegu im. Druha Marduły, który przemaszerowałem. Cały bieg starałem się zwalniać tylko przy wspinaczce. Tam szedłem mocno pod górę, na przykład na Śnieżkę wspinałem się z Bartkiem z Poznania w koszulce z Biegu Rzeźnika. To On mnie pociągnął za sobą, potem razem zbiegaliśmy w dół, skończył na pewno przede mną, miał więcej pary. Poza tym ja zacząłem się trochę asekurować, obawiając się, że trening z poprzedniego dnia mnie wykończy bez ostrzeżenia. Nie wykończył.
Najważniejsze, że na zbiegach i wypłaszczeniach poruszałem się żwawym biegiem. No i dość mocny finisz. To dwa wielkie dla mnie pozytywy wyjazdu w Karkonosze. A na Szrenicy czekał Pedro z butlą coli – brakuje mi jej na polskich biegach górskich – a po zimnej kąpieli wciągnęliśmy pysznego naleśnika z sosem jagodowym i śmietaną. Zjazd wyciągiem w dół przy pięknej pogodzie z cudnym widokiem na Szklarską Porębę był przemiłym doświadczeniem. Pedro to cyborg! W piątek machnął cały maraton, a w sobotę zajął 13 miejsce z czasem lepszym od mojego o około 47 minut. Mocarz! Przygotowuje się do Mistrzostw Świata we wrześniowym biegu 24h.
Medale są bardzo ładne, cała impreza udana pod każdym względem, materiał do „O co biega?” nagrany. Leciałem z kamerką GO PRO HD w dłoni, w drugiej miałem bidon, a w myślach nadzieję, że się nie wyłożę jak długi na jakiejś zdradliwej skałce. Gęba była zagrożona. Przetrwałem w jednym kawałku. Teraz regeneruję się, bo w sobotę 11 sierpnia o 4 nad ranem ruszę na szlaki Beskidu Żywieckiego. Nigdy tam nie byłem, więc chętnie poznam. Liczę na masę fajnych emocji, pięknych widoków, brak burz i dużo nauki techniki w pofałdowanym terenie. A wszystko pod UTMB!
Czas pomasować i wysmarować Achillesy. Muszę o nie zadbać póki nie jest za późno. Bo chyba jeszcze nie jestJ
Hough!
Rosół
Trzymam kciukasy za achillesy Rocco !!!
OdpowiedzUsuńno, było przemiło, ale ja to już się lepiej pójdę przekimać.
OdpowiedzUsuńza tydzień reykjavik, a nóżęta bolą przeniemiłosiernie.
kulawy pies
zdrówko
eeeee... czemu znów nie trafiłem z komentarzem do odpowiedniego wpisu ? ;)
OdpowiedzUsuń