Pełna nazwa mojego najbliższego celu to Łódź Maraton Dbam o Zdrowie. Głównym sponsorem jest sieć aptek. Ja ostatnio jestem ich dość częstym klientem. Ból w kolanie utrzymuje się cały czas. Już teraz po działaniu przeciwzapalnym homeopatycznym traumellem w tabletkach, diklofenakiem w maści i odpoczynkiem w bezruchu jest lepiej, ale nadal nie perfekcyjnie. Stawiam, że uszkodziłem coś na teście sędziów podczas startów w odcinkach 40-metrowych. Zbyt gwałtowne szarpnięcia, za krótka i zbyt mało intensywna rozgrzewka i organizm nie wybaczył. Za ostry impuls dla maratońskich mięśni. A potem dobitka sesjami 30-sekundowymi. To było w środę.
W czwartek też sobie nie pomogłem, pewnie pogłębiłem lekki uraz. Przy nagrywaniu dziesiątek krótkich ujęć do czołówki programu biegowego, zaliczyłem tyle samo zrywów, przebieżek i zbiegów. Bez rozgrzewki, nagle, w chłodzie, z zesztywniałymi mięśniami w roli głównej. Odpowiedzialność to słowo, o którym na chwilę zapomniałem. Teraz wiem, że bym postąpił inaczej. Jak? Dobra rozgrzewka to raz. Dres w czasie przerw na siebie to dwa. Nie paradowałbym w krótkich biegowych gatkach i koszulce z rękawkami przy silnym, mroźnym wietrze i lekkim deszczyku. Wreszcie działanie lekiem przeciwzapalnym od razu to trzy. Zbagatelizowałem mały problem, dlatego mam teraz duży.
Po piątkowej solance w weekend wyjechaliśmy z Żoną do Poznania. Marysia została u Babci, Psice u MM’sów, czyli, Maggie i Majka, my spróbowaliśmy chwilkę odetchnąć. Ja miałem trochę pracy, Kasia czas na odsypianie i złapanie dystansu po upiornym dla niej śpiocha tygodniu radiowych poranków, pobudek o 3:30 i niewyspaniu do wieczora. W sobotę zaliczyłem godzinę dość mocnego biegu, myślę, że ponad 13 kilometrów w wietrze, deszczu, słońcu i… ograniczonej ruchomości w stawie kolanowym. Dobry humor, pyszny obiad w Spocie (polecam to miejsce każdemu, kto jest głodny w PoznaniuJ), wreszcie świetny mecz do skomentowania, a potem relaks. Kolacja i kimka u Znajomych na kanapach i fotelu, wybaczyli nam, wiedzą, że to u nas norma w gościachJ. Jak dobrze zjemy, to na zmęczeniu strzelamy krótkiego komarka, ja w pakiecie z pochrapywaniem. Nocleg jednak w naszym hotelu, a w niedzielę o świcie start w miasto. Przez całe kilka dni biłem się z myślami czy wystartować w Półmaratonie Poznańskim, ostatecznie zrezygnowałem, bo znacznie skróciłbym nasz wspólny, bezcenny czas razem. Stąd pomysł na bieg samodzielny przed 7:00. 35 minut później byłem z powrotem w pokoju. Nie miałem melodii do latania. Co się na to złożyło?
Lekkie zniechęcenie, dyskomfort w prawym kolanie, okropna pogoda, czyli lodowaty wiatr, śnieg, grad, deszcz, słońce, deszcz, śnieg, grad i nadciągająca kupa. Zmuszałem się, żeby pobiec jeszcze kawałek, ale ostatecznie odpuściłem. Po ciężkiej sprawie zrobiłem jednak mocne PBG. 5 serii dało mi w kość, więc jednoznacznie dzień treningowy nie poszedł na marne. Wiadomo: trening skończony, dzień zaliczonyJ
Jednak jak na niedzielne standardowe długie wybieganie wypadłem kiepsko, tym bardziej na dwa tygodnie przed maratonem w Łodzi. Lecz uznałem, że w poniedziałek lub wtorek nadrobię zaległości, a niedzielę przeznaczę na miły relaks we dwoje. I tak też było do końca dnia, do powrotu do stołecznego domku.
A w poniedziałek o świcie puściłem się w las, bez planu, z prostą myślą, że ma być długo i namiętnie. Na pierwszym kilometrze wpadłem na rozgrzewającego się Wojtka Staszewskiego, dziennikarza GW, autora książki o bieganiu, trenera LA i pociągnąłem go ze sobą. Obu nam towarzystwo było zdecydowanie na rękę. Wojtek planował 90 minut człapania poniżej 5 minut per kilo, ja ponad 2 godziny szybciej. Pierwsza pętla spłynęła po nas jak po kaczkach w średnim tempie koło 4:40 per kilo. Druga dyszka po dziesięć sekund szybciej w dobrych humorach i średnich wartościach tętna. Wojtek odbił do auta, a ja dokręciłem jeszcze 5200 metrów, czyli kabacką mniejszą pętlę z dobiegiem do torów, moim ciut dłuższym finiszem maratońskim. Samotnie podkręciłem tempo do 4:05, 800 metrów schłodzenia, a w domu najpierw miły sms od Kasi o treści: „Byłam z Psami, znaj mnie!”, a potem 20 minut po kąpieli na fotelu z wielką butlą aloesowego napoju. Mojej izotonicznej ambrozji. Kolano w biegu zachowywało się właściwie, ale przemęczenie dało znać w dalszej części dnia. I wysyła sygnały do dziś.
Na razie wzbraniam się przed badaniami usg i wizytą u lekarza, leczę się sam. Wtorek przeznaczyłem na rowerowy wypad na nagranie Centrum – Praga – Kabaty, w sumie ponad 3 dyszki, ale w równym, mocnym tempie. A środę na nicnierobizm, traumellizm i diklofenakyzm.
Dzisiaj czwartek, czas na mocny akcent. Jaki? Sam jeszcze nie wiem. Może tysiączki, może 4 x 5km, może dwukilometrówki, wszystko zależy od rozgrzewki. Wtedy sprawdzę stan prawego kolana. Bliżej nieokreślony, wszechogarniający lekki ból w stawie ćmi, ale trzeba dołożyć do pieca. Już tylko 10 dni do startu! Plan treningowy do 15 kwietnia? Rozsądny trenuję i… dbam o zdrowieJ
PS. Właśnie wróciłem z lasu. Kolano w formie, ja chyba teżJ Postawiłem na trójki – pierwsza rozgrzewkowa w 12:30, druga po kilometrowym truchcie 11:10, trzecia za chwilę 10:50, w końcu na deser 2200 metrów – 3:30 per kilo, finisz ostro! Potem trucht i 4 serie dynamicznego PB bez G – scyzoryki i pompki wybijanki. Kąpiel, traumell i wcierka w kolano. Czas na ostatni mocny akcent, z Pedrem mamy w planach 4x5km poniżej tempa maratońskiego. Będę leciał za nim i patrzył na znikający punkt przed sobą, Pedro przetrze szlakJ
Hough! Wesołego jajka!
Rosół
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz