wtorek, 8 marca 2016
TRZY SZCZYTY CEBULACTWA!
W naszym magazynie "ULTRA. Dalej niż maraton" prowadzimy akcję Biegam ultra, nie śmiecę (#runultranotrash). Promujemy wśród biegaczy dbałość o szlak, trasę, las, które pokonują podczas zawodów. Gdy towarzysko przemierzałem w czerwcu ubiegłego roku tatrzański Bieg Marduły, zebrałem 3 plecaki plastikowych butelek, opakowań po żelach, papierków po wszelakim turbodoładowaniu. A wszystko w lekkim biegu i w oczekiwaniu na kolegów, bo przyjechałem w Tatry w nocy i chciałem zrobić im niespodziankę na szlaku. Zaskoczyło mnie to bałaganiarstwo, stąd walka o czystość podczas biegania. Budujemy świadomość, nikogo po łapach bić nie będziemy. Odzew jest bardzo pozytywny. Liczymy na to, że Ultrasi będą śmiało zwracać uwagę śmiecącym albo sami podniosą co trzeba, skoro innym brakuje kultury. Zmęczenie i zakup pakietu startowego nie dają prawa do śmiecenia.
Mieszkam w Warszawie, gdzie syf widać na każdym kroku. Łażę z psem i zbieram papierzyska albo butelki. Korona mi z głowy nie spada, bo jej nie mam. Obok mojego bloczyska wyrosła kilka dekad temu Górka Kazoorka (Trzech Szczytów), teren zmagań podczas zawodów Monte Kazury. Dziś znów zrezygnowałem z zabrania Tulki na wspólne bieganie po Kazoorce. Powód zawsze ten sam. Czy lato, czy zima, na grzbiecie i miniaturowych stokach wala się mnóstwo szkieł z pobitych butelek po piwie i winie. Szczyt cebulactwa polega na tym, że na dole wokół osiedlowego pasma górskiego rozstawionych jest kilkanaście śmietników. Ale rzucić za plecy i rozbić łatwiej. Szkoda mi opon freestyle'owych rowerów, które na szczycie mają swój muldowy tor. No i oczywiście dziecięcych dłoni i psich łap. Stąd mój trening był dzisiaj podzielony na rozgrzewkę w towarzystwie Tulki i samotną szarżę na cross po Kazoorce.
Maryśka chora, więc później pójdę z worem i pozbieram szkło. Raptem 200 metrów "obciachu". Pisałem kiedyś do Gminy o ustawienie koszy na szczycie góry albo wbicie tabliczek z przypomnieniem, żeby po sobie sprzątać, ale moja prośba przepadła widocznie w spamie. Shit happens, więc trzeba walczyć po swojemu.
Sam trening był bardzo wymagający. Wyspane nogi szybko weszły na wysokie obroty, mięśnie ostro paliły na stromych podbiegach i solidnie dostawały w kość na zbiegach. Niby tylko 25 minut roboty, niby jakieś 5km, ale serducho rześko podskakiwało na muldach. Na koniec dwukilometrowy masaż w truchcie i rzetelna seria wymachów nogami przy ogrodzeniu, przyniosły ukojenie. Zmęczenie zaczyna się nawarstwiać. A to znak, że praca wre. I tego się trzymam!
Wtorek, 8/03 - 5km rozgrzewki w tempie 4:45 + ogólnorozwojówka + 2x120m przebieżki + 25min. cross + 2km trucht. Suma = 12km.
Hough! Rosół
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz