sobota, 26 marca 2016
WIRUS I WANILIA!
Wirus mnie chyba nadal nie opuścił, wierne bydlę. Ciągle pochrząkuję, coś mnie swędzi w gardle i czuję lekką niemoc. Albo zaczyna miażdżyć przesilenie. Od kiedy pamiętam mój organizm kiepsko reagował na wiosenne pogodowe wariacje. Deszcz - bez problemu, ale nagły atak słońca przy chłodnym wietrze bardziej zwalał mnie z nóg niż wzmacniał w biegu. A może po prostu nie wyleczyłem wirusa jak należy.
Wtorkowa dyszka, w środę mocniejsza czternastka i w czwartek w pełnym słońcu znów wymęczone 10km - to bilans, który nie powala, ale znów cieszy regularność. Do tego mocna praca nad brzuchem, stabilizacją i siłą ramion. No i przyjazd magazynu ULTRA. W piątek po 3km walki w biegu, jednak postawiłem na drążki. Tulcia była lekko zdziwiona, ale potem z radością wałęsała się bezkarnie na łące, a ja znów zmierzyłem się z podciąganiem. Zawiesiłem ostatnio i moc opadła jak i ja z drążka. Wycisnąłem z siebie 35 podciągnięć podchwytem w pięciu seriach. Średnia 7 sztuk, bez wstydu. Pomiędzy nimi dwuminutowe przerwy z ćwiczeniami na brzuch na ławeczce. Dbam jednak o jakość podciągania - spięte pośladki, naprężony brzuch, prosta sylwetka, żadnego machania tułowiem czy kulasami. Spokojny ruch w dół, też działa.
A do tego serie przysiadów, wykroków pod biegaczy i podciągania na drążku nachwytem z sylwetką ciała ułożoną ukośnie i piętami wbitymi w podłoże. Ogólnie więc trening, który na pewno się przyda. Do tego stabilizacje. Dla odmiany dziś leje jak z cebra. Poranek jednak zarezerwowany na przygotowanie sera do paschy. Cały dom pachnie wanilią. Cudnie!
Dwa litry tłustego mleka, 6 jaj, pół litra kwaśnej śmietany 18% i laska wanilii. Tyle potrzeba. Mleko z rozciętą wanilią należy doprowadzić do wrzenia, jaja połączyć trzepaczką razem ze śmietaną i dolać tę masę do gorącego mleka. Na wolnym gazie / prądzie niech poperkocze ze dwie godzinki i powstanie biały twaróg. czasem warto skrobnąć po dnie, żeby nie przywierało. No i zostanie serwatka dla ambitnych. Sito, gaza, odcedzanie i ser czeka do wieczora. Potem już tylko masło, cukier puder, namoczone w herbacie earl grey daktyle, morele i figi suszone i rano pascha będzie pięknie zdobić Wielkanocny stół. A bezcenny zapach wypełnił całe mieszkanie. Wielkanoc się zbliża. Spokojnych Świąt.
Uwielbiam zapach wanilii o poranku! Potem się pobiega. Górka Kazoorka nie zając, nie ucieknie.
Środa, 23/03 - 14km, 12km poniżej 4:30, 2km trucht + siła z piłką lekarską i brzuszki.
Czwartek, 24/03 - 10km + PBG z piłką lekarską 5kg. Rozciąganie.
Piątek, 25/03 - 3km + rozgrzewka dynamiczna + podciąganie, przysiady, wykroki, nachwyt, stabilizacje, brzuszki.
Hough! Rosół
wtorek, 22 marca 2016
BEZBIEG, POWRÓT, WALKA!
A miało być tak pięknie... Po najlepszym tygodniu niemal od razu przyszła wirusowa fala tsunami, która zwaliła mnie z nóg. Nawarstwiło się wszystko do kupy, wsparło parszywie kiepską pogodą i organizm pękł. Sześć dni bezbiegu - celowo piszę to jako jedno słowo. Bezbieg to mój termin, który tłumaczy wszystko. Zero ruchu i choroba w jednym.
Trzeba wracać. Ale z umiarem, wyczuciem i nie na huuurrraaa, bo wirus lubi być wierny, choć ja tego od niego wcale nie oczekuję. Wstrzymywałem się dwa dodatkowe dni, żeby nie wystartować przedwcześnie. Korciło mnie w niedzielę, przyduszało w poniedziałek, ale przeczekałem do wtorkowego brzasku. Szkoda, że nie wyłapałem sygnałów przed tygodniem. Ze dwa razy przemknęła mi przez głowę myśl, żeby podmienić trening, ale poszedłem, ba, poleciałem po bandzie. Aż na łopatki.
W miniony wtorek nagrywałem o poranku zdjęcia do programu biegowego. Było nieprzyjemnie zimno, resztki mokrego śniegu, chłodny, wilgotny powiew przeszywał ciało. Postanowiłem ruszyć z kopyta od razu na ostry trening. I właśnie wtedy mignął pomysł, żeby polecieć spokojnie, a w środę trzasnąć drugi zakres. Po kilku kilometrach biegu jak na szczudłach, na rozgrzewających się powoli nogach, druga moment zawahania. Ale mimo przemarzniętych mięśni i stawów, tempo było naprawdę niezłe. Tulka nadawała ton naszej przebieżce. I tak wyszło w sumie 16km, z czego dwunastka naprawdę dziarsko.
Jednak wieczorem, a przede wszystkim w nocy, zaczął się mały koszmar. Wirus zaatakował mięśnie, odcinek lędźwiowy kręgosłupa i klasycznie gardło oraz nochal. Następne dni to była gehenna. Niestety złączona nierozłącznie podróżą na mecz Ligi Europy do Manchesteru. W piątek w hotelu pojawił się jakby przebłysk poprawy, ale prawie 9-godzinna podróż powrotna z przesiadką w Brukseli zmiotła mnie ponownie. Sobota to była męczarnia. Wyjście na krótki spacer z Psiną, Znajomym i Dzieciakami na sprzątanie Kazoorki, zakończył się miazgą, siódmymi potami, wyżymaniem podkoszulki, bluzy, dresu. Raptem kwadrans spokojnego marszu i schylania się po dziesiątki butelek i innego syfu.
Niby tylko 120 metrów w dół, ale 120-litrowy wór zapełnił się szkłami, butelkami wszelkiego sortu i innym badziewiem w okamgnieniu. Napisałem dzisiaj maila do Gminy Ursynów, od razu do samego Burmistrza. Zachęcam Sąsiadów, ale wsparcie miejskie w każdym zakresie na pewno się przyda!
Wtorek, 22/03 - spokojne 10km + PBG (pompki, brzuszki, grzbiety) - 4 serie!
Hough! Rosół
#runtrailnotrash #cleancity #MonteKazura
Trzeba wracać. Ale z umiarem, wyczuciem i nie na huuurrraaa, bo wirus lubi być wierny, choć ja tego od niego wcale nie oczekuję. Wstrzymywałem się dwa dodatkowe dni, żeby nie wystartować przedwcześnie. Korciło mnie w niedzielę, przyduszało w poniedziałek, ale przeczekałem do wtorkowego brzasku. Szkoda, że nie wyłapałem sygnałów przed tygodniem. Ze dwa razy przemknęła mi przez głowę myśl, żeby podmienić trening, ale poszedłem, ba, poleciałem po bandzie. Aż na łopatki.
W miniony wtorek nagrywałem o poranku zdjęcia do programu biegowego. Było nieprzyjemnie zimno, resztki mokrego śniegu, chłodny, wilgotny powiew przeszywał ciało. Postanowiłem ruszyć z kopyta od razu na ostry trening. I właśnie wtedy mignął pomysł, żeby polecieć spokojnie, a w środę trzasnąć drugi zakres. Po kilku kilometrach biegu jak na szczudłach, na rozgrzewających się powoli nogach, druga moment zawahania. Ale mimo przemarzniętych mięśni i stawów, tempo było naprawdę niezłe. Tulka nadawała ton naszej przebieżce. I tak wyszło w sumie 16km, z czego dwunastka naprawdę dziarsko.
Jednak wieczorem, a przede wszystkim w nocy, zaczął się mały koszmar. Wirus zaatakował mięśnie, odcinek lędźwiowy kręgosłupa i klasycznie gardło oraz nochal. Następne dni to była gehenna. Niestety złączona nierozłącznie podróżą na mecz Ligi Europy do Manchesteru. W piątek w hotelu pojawił się jakby przebłysk poprawy, ale prawie 9-godzinna podróż powrotna z przesiadką w Brukseli zmiotła mnie ponownie. Sobota to była męczarnia. Wyjście na krótki spacer z Psiną, Znajomym i Dzieciakami na sprzątanie Kazoorki, zakończył się miazgą, siódmymi potami, wyżymaniem podkoszulki, bluzy, dresu. Raptem kwadrans spokojnego marszu i schylania się po dziesiątki butelek i innego syfu.
Niby tylko 120 metrów w dół, ale 120-litrowy wór zapełnił się szkłami, butelkami wszelkiego sortu i innym badziewiem w okamgnieniu. Napisałem dzisiaj maila do Gminy Ursynów, od razu do samego Burmistrza. Zachęcam Sąsiadów, ale wsparcie miejskie w każdym zakresie na pewno się przyda!
Wtorek, 22/03 - spokojne 10km + PBG (pompki, brzuszki, grzbiety) - 4 serie!
Hough! Rosół
#runtrailnotrash #cleancity #MonteKazura
poniedziałek, 14 marca 2016
PRAWIE STÓWKA!
To był najlepszy biegowy tydzień od dawna. Rodzinny, pracowity, biegowy, kolorowy!
Ma to jednak swoje skutki uboczne, bo nałożenie się zmęczenia fizycznego i codzienności to mieszanka, który prowadzi albo ku doskonałości, albo destrukcji. Wczoraj nogi miałem do wymiany. Bo po leśnym półmaratonie przyszło pieczenie tart, ciastek i innych smakołyków na urodzinową imprezkę Marysi. A na niej dalej stójka, serwowanie kawek, nalewanie dzieciakom picia i takie atrakcje. Potem sprzątanie i porządki po powrocie do domu. Ten dzień trwał tydzień. Uff. Był nieskończenie piękny. I wyczerpujący.
Spałem jak zabity. Odsypiałem cały tydzień. Wyjazdy, komentowane mecze, czytane i pisane teksty, obowiązki domowe, no i treningi. Pewnie, że się nie da, ale wstałem wypoczęty. Poranny spacer z Tulką zatrzymał mnie twarzą w twarz ze wstającym słońcem. Uwielbiam taką pogodę. Mroźne, rześkie powietrze i słoneczne ciepło. Najczystsza energia, doładowanie baterii.
W sobotę zasłużyłem na dzień wolny po dziewięciu jednostkach treningowych z rzędu (2 razy po 2 treningi). Pewnie też dlatego niedzielne wybieganie o brzasku zaczęło się od przebijania głową przez mur niemocy. Po 2km było już trochę lżej, a po pięciu całkiem miło. Dyszka w tempie 4:45 minęła nam błyskawicznie. Przyszedł, a właściwie przybiegł, czas na przyspieszenie. Kolejna dycha po 4:25. Niestety, spieszyło mi się, więc tempo kręciło się koło 4:15-4:20. Dobra, przyznam się - nawet szybciej. Zdjęcie Tulki, mojego psa-zająca robiłem w połowie szybkiej części biegu. Niewyraźne.
Mój świt kurczył się w okamgnieniu, dlatego skróciłem trening o 3km (miało być 24km). Po szybkiej 9-tce, dołożyłem 2km biegu po 4:45 i jako półmaratończyk wbiegłem pod prysznic. I dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa robota. Tulka dostała dużą porcję jedzonka i mogła byczyć się do wieczora. Wyspała się też za mnie. Dziś czeka mnie, znaczy nas, wolne człapanie 15km. I tu jest problem, bo coraz częściej łapię się na tym, że pomijam tempo regeneracyjne. Biegnę za szybko. A tu naprawdę trzeba z nogi na nogę koło 4:50-5:10 min. na km. Celuję więc w piątkę!
W minionym tygodniu wyszła prawie stówka. Więcej nie potrzeba. Ważne były tempa treningowych biegów. Coraz większy komfort przy przyspieszaniu. Płuca, serducho i mięśnie radzą sobie z wyzwaniem coraz lepiej. Zaliczam postęp. Kolano pobolewa, Achillesy dają radę. Uwielbiam podwójne zajęcie dziennie. To taka namiastka wyjazdu na zgrupowanie, gdy dwa treningi były normą. Mam takie dwa dni w tym tygodniu. Ale też wyjazd do Manchesteru. Znów trzeba wszystko jakoś zgrabnie pogodzić.
Piątek, 11/03 - 17km i rozciąganie.
Sobota, 12/03 - wolne!
Niedziela, 13/03 - 10km po 4:45 + 9km po 4:15-4:20 + 2km po 4:45.
Hough! Rosół
Ma to jednak swoje skutki uboczne, bo nałożenie się zmęczenia fizycznego i codzienności to mieszanka, który prowadzi albo ku doskonałości, albo destrukcji. Wczoraj nogi miałem do wymiany. Bo po leśnym półmaratonie przyszło pieczenie tart, ciastek i innych smakołyków na urodzinową imprezkę Marysi. A na niej dalej stójka, serwowanie kawek, nalewanie dzieciakom picia i takie atrakcje. Potem sprzątanie i porządki po powrocie do domu. Ten dzień trwał tydzień. Uff. Był nieskończenie piękny. I wyczerpujący.
Spałem jak zabity. Odsypiałem cały tydzień. Wyjazdy, komentowane mecze, czytane i pisane teksty, obowiązki domowe, no i treningi. Pewnie, że się nie da, ale wstałem wypoczęty. Poranny spacer z Tulką zatrzymał mnie twarzą w twarz ze wstającym słońcem. Uwielbiam taką pogodę. Mroźne, rześkie powietrze i słoneczne ciepło. Najczystsza energia, doładowanie baterii.
W sobotę zasłużyłem na dzień wolny po dziewięciu jednostkach treningowych z rzędu (2 razy po 2 treningi). Pewnie też dlatego niedzielne wybieganie o brzasku zaczęło się od przebijania głową przez mur niemocy. Po 2km było już trochę lżej, a po pięciu całkiem miło. Dyszka w tempie 4:45 minęła nam błyskawicznie. Przyszedł, a właściwie przybiegł, czas na przyspieszenie. Kolejna dycha po 4:25. Niestety, spieszyło mi się, więc tempo kręciło się koło 4:15-4:20. Dobra, przyznam się - nawet szybciej. Zdjęcie Tulki, mojego psa-zająca robiłem w połowie szybkiej części biegu. Niewyraźne.
Mój świt kurczył się w okamgnieniu, dlatego skróciłem trening o 3km (miało być 24km). Po szybkiej 9-tce, dołożyłem 2km biegu po 4:45 i jako półmaratończyk wbiegłem pod prysznic. I dopiero wtedy zaczęła się prawdziwa robota. Tulka dostała dużą porcję jedzonka i mogła byczyć się do wieczora. Wyspała się też za mnie. Dziś czeka mnie, znaczy nas, wolne człapanie 15km. I tu jest problem, bo coraz częściej łapię się na tym, że pomijam tempo regeneracyjne. Biegnę za szybko. A tu naprawdę trzeba z nogi na nogę koło 4:50-5:10 min. na km. Celuję więc w piątkę!
W minionym tygodniu wyszła prawie stówka. Więcej nie potrzeba. Ważne były tempa treningowych biegów. Coraz większy komfort przy przyspieszaniu. Płuca, serducho i mięśnie radzą sobie z wyzwaniem coraz lepiej. Zaliczam postęp. Kolano pobolewa, Achillesy dają radę. Uwielbiam podwójne zajęcie dziennie. To taka namiastka wyjazdu na zgrupowanie, gdy dwa treningi były normą. Mam takie dwa dni w tym tygodniu. Ale też wyjazd do Manchesteru. Znów trzeba wszystko jakoś zgrabnie pogodzić.
Piątek, 11/03 - 17km i rozciąganie.
Sobota, 12/03 - wolne!
Niedziela, 13/03 - 10km po 4:45 + 9km po 4:15-4:20 + 2km po 4:45.
Hough! Rosół
czwartek, 10 marca 2016
PIES ZAJĄC!
Słowo nie dym. Wór butelek i szkieł zebrany. Pewnie pierwszy z setek, które trzeba będzie dźwignąć, ale cała akcja na Kazoorce trwała 5 minut. U podnóża Góry Trzech Szczytów ustawiony jest zasobnik na szkło, może uda się jakoś wychować śmiecących, żeby pofatygowali się ze szkłem na dół. Tak blisko, tak daleko. Dziś kolejny wyskok na szczyt, żeby zebrać następną partię syfu.
Ale bohaterką moich ostatnich dni, zwłaszcza czwartkowego treningu, została Tulka. Mój PIes-Zając. Z takim pacemakerem to można kręcić dobre czasy. Oto Tulka po szybkim treningu:
Nie wygląda na zmęczoną, raczej zawiedzioną, że tak krótko, skoro w środę było 20km (na raty). Tulka czuje bluesa i zazwyczaj leci przede mną. Idealnie, jakieś 10 metrów. Pozwala wbić wzrok w swój ogon i ciągnie mnie żwawo po leśnych, długich prostych. Mamy swój wypracowany schemat treningu. Najpierw rozgrzewka po okolicznych polach i otulinie lasu - jakieś 3km. Wtedy Tulka załatwia wszystkie swoje grubsze potrzeby, a w lesie tylko zaznacza teren i pilnuje założonego tempa. Wczoraj były momenty, że odrywała od ziemi cztery łapki, bo zazwyczaj drepce w konwersacyjnym tempie. No, bo trochę ze sobą gadamy podczas biegu.
Zaraz ruszamy na spokojne wybieganie. Celujemy w 17km po 4:45. A po nim jazda do Gliwic na mecz Piast - Podbeskidzie. Jutro albo dwunastka z przebieżkami, albo należne wolne. W niedzielę czeka mocne 24km. Ważne, że chce się biegać. Tulcia, gotowa? (puściła oko i macha ogonem).
Wybiła 6:30. Dziewczyny smacznie śpią, trzeba ruszać. Pada. Miłego treningu Wam życzymy!
Środa, 8 marca - I trening: 12km + rozciąganie, II trening: ok. 8km + pompki i rozciąganie. No i zbiórka butelek na Kazoorce.
Czwartek, 9 marca - 2km rozgrzewki + 10km po 4:05/km + 2km truchtu = 14km.
Hough! Rosół i Tulka
wtorek, 8 marca 2016
TRZY SZCZYTY CEBULACTWA!
W naszym magazynie "ULTRA. Dalej niż maraton" prowadzimy akcję Biegam ultra, nie śmiecę (#runultranotrash). Promujemy wśród biegaczy dbałość o szlak, trasę, las, które pokonują podczas zawodów. Gdy towarzysko przemierzałem w czerwcu ubiegłego roku tatrzański Bieg Marduły, zebrałem 3 plecaki plastikowych butelek, opakowań po żelach, papierków po wszelakim turbodoładowaniu. A wszystko w lekkim biegu i w oczekiwaniu na kolegów, bo przyjechałem w Tatry w nocy i chciałem zrobić im niespodziankę na szlaku. Zaskoczyło mnie to bałaganiarstwo, stąd walka o czystość podczas biegania. Budujemy świadomość, nikogo po łapach bić nie będziemy. Odzew jest bardzo pozytywny. Liczymy na to, że Ultrasi będą śmiało zwracać uwagę śmiecącym albo sami podniosą co trzeba, skoro innym brakuje kultury. Zmęczenie i zakup pakietu startowego nie dają prawa do śmiecenia.
Mieszkam w Warszawie, gdzie syf widać na każdym kroku. Łażę z psem i zbieram papierzyska albo butelki. Korona mi z głowy nie spada, bo jej nie mam. Obok mojego bloczyska wyrosła kilka dekad temu Górka Kazoorka (Trzech Szczytów), teren zmagań podczas zawodów Monte Kazury. Dziś znów zrezygnowałem z zabrania Tulki na wspólne bieganie po Kazoorce. Powód zawsze ten sam. Czy lato, czy zima, na grzbiecie i miniaturowych stokach wala się mnóstwo szkieł z pobitych butelek po piwie i winie. Szczyt cebulactwa polega na tym, że na dole wokół osiedlowego pasma górskiego rozstawionych jest kilkanaście śmietników. Ale rzucić za plecy i rozbić łatwiej. Szkoda mi opon freestyle'owych rowerów, które na szczycie mają swój muldowy tor. No i oczywiście dziecięcych dłoni i psich łap. Stąd mój trening był dzisiaj podzielony na rozgrzewkę w towarzystwie Tulki i samotną szarżę na cross po Kazoorce.
Maryśka chora, więc później pójdę z worem i pozbieram szkło. Raptem 200 metrów "obciachu". Pisałem kiedyś do Gminy o ustawienie koszy na szczycie góry albo wbicie tabliczek z przypomnieniem, żeby po sobie sprzątać, ale moja prośba przepadła widocznie w spamie. Shit happens, więc trzeba walczyć po swojemu.
Sam trening był bardzo wymagający. Wyspane nogi szybko weszły na wysokie obroty, mięśnie ostro paliły na stromych podbiegach i solidnie dostawały w kość na zbiegach. Niby tylko 25 minut roboty, niby jakieś 5km, ale serducho rześko podskakiwało na muldach. Na koniec dwukilometrowy masaż w truchcie i rzetelna seria wymachów nogami przy ogrodzeniu, przyniosły ukojenie. Zmęczenie zaczyna się nawarstwiać. A to znak, że praca wre. I tego się trzymam!
Wtorek, 8/03 - 5km rozgrzewki w tempie 4:45 + ogólnorozwojówka + 2x120m przebieżki + 25min. cross + 2km trucht. Suma = 12km.
Hough! Rosół
poniedziałek, 7 marca 2016
MARATON NA ZDROWIE!
Hahaha, tytuł wpadł mi w oko jak odkurzyłem login do mojego bloga. Ten z ostatniego wpisu pasuje jak ulał. Będzie maraton, może nawet zdrowia trochę się znajdzie. Na razie jest próba wbicia się w codzienny plan biegowy. Po cichutku, na paluszkach, przez uchylone drzwi. Ale oczywiście szykuje się gimnastyka logistyczna w połowie maja. Piłka i bieganie - trzeba będzie zgrabnie połączyć dwa żywioły. Na razie jednak chcę odszukać w sobie i wypielęgnować to bezcenne uczucie niewymuszonego "obowiązku" biegania. Realizowania codziennego planu w bezszelestnym lesie, który za chwilę wybuchnie wiosenną świeżością. Poddania się z uśmiechem tej myśli przed snem, że jutro o brzasku czas na określony trening. Tego w tej chwili szukam, bo rok temu zgubiłem.
Mam prawie wszystko - cel, plan, pękniętą łękotkę, która nadal się trzyma i dość prosto biega, Achillesy pod względną kontrolą, wytyczony cel. Mam świadomość i cierpliwość. Nic tylko powalczyć. Mam też świetnego kompana, moją Psinę, która dzielnie wspiera mnie od kilku tygodni w regularnych treningach. Prawdziwy Pies Zając, pozwala długimi fragmentami trasy, wbić wzrok w jej ogon i lecieć w założonym tempie. Mój trener-kumpel Mariusz Giżyński przysłał mi wraz z planem na poprzedni tydzień fajną słowa:
"Zasuwamy! Od tej pory aż do maratonu kolega to dla ciebie osoba, która wsiądzie na rower i poda ci wodę na trudnym treningu, osłoni cię od wiatru na długim, wyczerpującym wybieganiu."
Może nawet obejdzie się bez supportu, bo przecież zaraz zrobi się na tyle ciepło, że woda rzucona w krzaki, nie zrobi się od razu lodowata. Zamieniam się znów z radością w amatorskiego zawodowca. Ale czuję nadbagaż, który muszę rozpakować po drodze. Klawe jest to, że jedyną osobą, której muszą i chcę coś udowodnić, jest ten kędzior, którego widzę w lustrze. A jeśli mi się nie uda, bo wygra niemoc i brak chęci albo bóle nóg czy istnienia, to wrócę do swojej bardzo przyjemnej rekreacyjnej aktywności. Ale na razie czas na królewskie wyzwanie tej wiosny.
Odżywki nabyte. Waga lekko poleciała w dół. Dopiero przy szybkim bieganiu ta strata trzech kilogramów jest naprawdę odczuwalna. Wcześniej ten balast nie miał znaczenia. Zgłodniałem, przypuszczam kontrolowany szturm na lodówkę. Miłego tygodnia!
Sobota, 5/03 - pierwszy trening: 10km < 42:30 + 2km trucht. Drugi trening: 8km + 5x200m + 1km trucht. Mocno brzuch i deska klasyczna.
Niedziela, 6/03 - 17km po ok. 4:35. Długie rozciąganie.
Poniedziałek 7/03 - 15km po 4:50, swobodnie, regeneracyjnie. Po południu drążki i solanka.
Hough! Rosół
Mam prawie wszystko - cel, plan, pękniętą łękotkę, która nadal się trzyma i dość prosto biega, Achillesy pod względną kontrolą, wytyczony cel. Mam świadomość i cierpliwość. Nic tylko powalczyć. Mam też świetnego kompana, moją Psinę, która dzielnie wspiera mnie od kilku tygodni w regularnych treningach. Prawdziwy Pies Zając, pozwala długimi fragmentami trasy, wbić wzrok w jej ogon i lecieć w założonym tempie. Mój trener-kumpel Mariusz Giżyński przysłał mi wraz z planem na poprzedni tydzień fajną słowa:
"Zasuwamy! Od tej pory aż do maratonu kolega to dla ciebie osoba, która wsiądzie na rower i poda ci wodę na trudnym treningu, osłoni cię od wiatru na długim, wyczerpującym wybieganiu."
Może nawet obejdzie się bez supportu, bo przecież zaraz zrobi się na tyle ciepło, że woda rzucona w krzaki, nie zrobi się od razu lodowata. Zamieniam się znów z radością w amatorskiego zawodowca. Ale czuję nadbagaż, który muszę rozpakować po drodze. Klawe jest to, że jedyną osobą, której muszą i chcę coś udowodnić, jest ten kędzior, którego widzę w lustrze. A jeśli mi się nie uda, bo wygra niemoc i brak chęci albo bóle nóg czy istnienia, to wrócę do swojej bardzo przyjemnej rekreacyjnej aktywności. Ale na razie czas na królewskie wyzwanie tej wiosny.
Odżywki nabyte. Waga lekko poleciała w dół. Dopiero przy szybkim bieganiu ta strata trzech kilogramów jest naprawdę odczuwalna. Wcześniej ten balast nie miał znaczenia. Zgłodniałem, przypuszczam kontrolowany szturm na lodówkę. Miłego tygodnia!
Sobota, 5/03 - pierwszy trening: 10km < 42:30 + 2km trucht. Drugi trening: 8km + 5x200m + 1km trucht. Mocno brzuch i deska klasyczna.
Niedziela, 6/03 - 17km po ok. 4:35. Długie rozciąganie.
Poniedziałek 7/03 - 15km po 4:50, swobodnie, regeneracyjnie. Po południu drążki i solanka.
Hough! Rosół
Subskrybuj:
Posty (Atom)