piątek, 3 lutego 2017

LEPIEJ ZA PÓŹNO NIŻ WCALE!



Mam plan, że plamy nie dam / 
Mam plan i się go trzymam / Wiem, w co wierzę man, na siebie liczę sam / Od nowa zaczynam, na odwagę się zdobywam / Wywalam ziom spam, prosto wybaczam / Do przodu gnam, nad chmurami "run"... 

Słowa piosenki  Goorala, którą wykorzystałem parę lat temu w reportażu z pierwszego Biegu Ultra Granią Tatr, pasują jak ulał do mojej sportowej sytuacji. Jest niewesoła, bo brakuje zdrowia, znaczy trzeba naprawić kolana, a dokładnie szukam do nich chrząstek w dobrej cenie. Z nimi bowiem taki feler, że to struktury naturalnie nieodnawialne. Łykanie supernowoczesnych preparatów, czy ostrzykiwanie z hialuronów i innych cudownych kwasów, to bujdy na resorach. Przynajmniej tak stwierdziło czterech kolejnych niezależnych ortopedów, patrząc uważnie na moje wyniki rezonansu. Trzeba wstawiać membrany, albo stosować mikrozłamania.

Do rzeczy. Kolana działają jako tako. Więc wpadłem na genialny w swojej głupo..., tfu, prostocie plan - zrobię solidne przygotowania do biegu na 10 km, powalczę o życiówkę i spełniony położę się na stół operacyjny następnego dnia. Może nawet z medalem na szyi. Grunt, żeby zbudować formę pod kątem... powrotu do zdrowia. Pokrętna to teoria spisku, no i ryzykowna gra, bo może posypać się znacznie więcej, ale trenuję inaczej niż dotychczas. Mam już plan, który rozpisał mi Mariusz Giżyński i się go trzymam, ale... z lekkim liftingiem. Dlaczego? Bo zacząłem uważnie wsłuchiwać się w swój organizm i wychodzić poza strefy komfortu, ale... w tym w czym byłem po prostu słaby. Eureka! Do tego żadnych niekontrolowanych zmian butów, latam w grubaśnych, dobrze amortyzowanych, trailowych Hokach (model Rapa Nui 2S, drop 8 mm, zastąpił go Speedgoat). Trenuję tu i teraz, liczy się tylko ten jeden, jedyny trening, nie myślę o następnym tygodniu, o żadnym celu, łamaniu życiówki, choć pod nią dobieram i stosuję obciążenia. Trenuję z głową, choć bez głowy. Lepiej za późno, niż wcale...



Za mną pierwszy tydzień regularnego trenowania. Jakie to miłe! Ale nie podpalam się i trzymam swoją ułańską fantazję i sportową dzikość na kontrolowanej uwięzi. Zacząłem doceniać potencjał wypracowany sportem przez 30 minionych lat. I przez kilka miesięcy znikomej aktywności biegowej poprawiłem się na drążkach, wzmocniłem korpus, odkryłem mięśnie głębokie tu i tam. Okazało się, że sport rekreacyjny przynosi efekty. Trochę sobie nawet przytyłem na zimę, więc jest mi... cieplej. Do tego włączam rower, orbitrek, basen, żeby oszczędzać nogi. Czas na eksperyment. Dwa miesiące zasuwania i rachu ciachu. Zwyczajnie potrzebuję takiego impulsu do naprawy. Znów ta zadaniowość - jak zrobię to, to zasłużę na tamto. Poza tym to chyba forma bata i wewnętrznego układu - inaczej będę dalej odwlekał. W sumie moja operacja kolana urasta do rangi nagrody. I dobrze, hahaha.

Pierwszy tydzień to mikstura lekkiego biegania z dynamicznymi przebieżkami, obwodów na plenerowym workaucie, stretchingu, stabilizacji i wzmacniania mięśni przysiadami, wykrokami, skipami. Wczoraj mix tempowy, najszybszy kilometr w 4:15 (zapomniałem już, że można tak szybko biegać), ale potworna ślizgawka w lesie. Dziś dwa treningi, poranny - 8 km swobodnego biegu + ogólnorozwojówka + domowy stretching. Po pracy czeka mnie domowy gym break, six pack i leg&butt workout (z sieci, Kasia Kępka i Szymon Gaś), w sumie 45-50 minut z rozgrzewką i schłodzeniem. Chcę każdy trening zamknąć w 45-60 minut.

Nie wykluczam jednak, że rzucę to wszystko w diabły, albo to przekroczy moje zdrowotne możliwości. Dlatego wsłuchuję się w moje ciało i spieszę się powoli. Tu i teraz, czego zawsze mi brakowało. Hough!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz