niedziela, 5 lutego 2017

TRENING NA PIĄTKĘ!



A miało być tak pięknie. I dobrze, że nie było. Rozsądek zwyciężył z niezdrową ambicją i zamiast szybkiej dyszki po 4:20/km, nakazał stanowczo wykonanie tylko połowy zadania. Nic nie szło tak jak powinno. Nogi były przeciążone serią dziesięciu treningów z rzędu, fakt, krótkich, urozmaiconych, ale nawarstawiające się zmęczenie, odbiło się na możliwościach. Oddech był krótki, tętno za wysokie, kolana obolałe. Stąd kontrolowana odpustka.

Trening był jednak mimo wszystko bardzo udany. Najpierw 10' ogólnorozwojówki, potem 5 km szybko - między 4:28 a 4:13, 1 km truchtu, potem 3 serie siły biegowej: skip A, skip C, marsz dynamiczny, 1 km truchtu na schłodzenie. W sumie: 8 km. W domu 10' rozciągania. Mariusz Giżyński rozpisał mi plan w excelu, ale ja wolę uzupełniać ręcznie, potem dopiero naniosę w tabelki. Są dwie rubryczki ze skalą od 1 do 10: samopoczucie i warunki. Było bardzo ślisko, byłem bardzo słaby, więc wyceniam obie kategorie na 5. Trening na piątkę, przynajmniej brzmi dumnie! I to na czerwonym szlaku, hahaha!

Co czułem, gdy zwolniłem? Paradoksalnie wcale nie zawód, nie żadne rozczarowanie, po prostu zwyczajne zrozumienie. Nie byłem w stanie polecieć więcej w tym tempie na tym poziomie mojej formy. Za mało pary w płucach, niepewność na leśnym lodowisku, podmęczone nogi, nabita nadmiarem myśli głowa. Zwalniałbym na każdym następnym kilometrze, przeforsował kolano, pogubił nogi, wypluł płuca i efekt treningu byłby mizerny, wręcz opłakany w skutkach. A tak poczułem wyższą prędkość na dłuższym odcinku niż przebieżki i przede mną następny tydzień zasuwania. Na wolnych obrotach, bez pakowania się w trening wybiegający poza aktualne możliwości. Z dobrym nastawieniem. 

To był bardzo dobry tydzień, który zakończył się lekkim prztyczkiem w nos. Szybkie bieganie jednak dopiero przede mną. Najpierw czas na bazę. Dziś regeneracja, tego mi potrzeba. I ukochane drążki! Hough!

2 komentarze: