Ostatnio więcej zrywów w moim treningu niż regularności. Przypływy
miłości do biegania i odpływy chęci mocują się ze sobą, przeciągają linę, w
minionym tygodniu układają się w wynik 4:3. Niby wciąż wygrywam, ale jak nastąpi
sztorm, a po nim mocny odpływ, remisu nie będzie.
Dziś znów była radość, krótki, ale pełny trening. Rozgrzewka,
6 km w narastającym tempie, 5 mocnych przebieżek, schłodzenie w swobodnym biegu,
21 minut ćwiczeń obwodowych na plenerowej siłowni i kwadrans rozciągania po
kąpieli. Waham się, czy atakować bieg na 10 km, czy jednak trenować dla
przyjemności i ewentualnie w formie typu „jaka będzie”, stanąć na starcie. Albo
nie biec w ogóle, ale sumiennie trenować. Próbuję wdrożyć moje „codziennie coś”,
ale łapię się na tym, że jak zrobię cokolwiek, to i tak mnie nie
satysfakcjonuje, czuję niedosyt, lekką irytację. Błędne koło.
Wczoraj był drugi z rzędu dzień bezruchu. Dzień, który rozpoczął
się od samych małych niepowodzeń, taki, gdy już na starcie wiem, że byle
drobiazg potrafi rozwalić system (nerwowy). Zmęczenie po dobrym śnie, brak
mleka do kawy, niedoczas, psy ciągnące w złe strony, zawieszka komórki, córka
ubierająca się w ślimaczym tempie, znów nadmiar zadań zapisanych w notesiku,
których nie uda się zrealizować, paradowanie w stroju biegowym dla ozdoby. Ale zmieniło się jedno i od razu było lepiej.
Ustąpił ból w kolanie, który męczył po wykonaniu ćwiczeń poza zasięgiem moich
aktualnych możliwości. Pojawiła się wizja treningu o brzasku następnego dnia,
czyli dziś. W lesie było cichutko, tylko dzięcioł znów wystukiwał rytm na 3. kilometrze.
Spryciula, zawsze chowa się za pniem, gdy próbuję go namierzyć. Na moment zastyga, zmyka i znów narzuca swoje tempo. Moje było średnie.
Jutro ruszam najwcześniej, jak tylko się da. Bo weekendowy
brzask w moim lesie jest najpiękniejszy na świecie. A na śniadanie jak co
sobotę kaszanka z jabłkiem i cebulką. Hough!