Poprzedni tydzień rozłożył mnie na łopatki. Kolana nie dały
rady w Beskidzie Niskim i zmusiły mnie do karnego wypoczynku. Został basen i
spacery. Oczywiście została też siła ogólna i inne takie tam deski, gym breaki,
ogólnorozwojówki, ale ochota uciekła bezpowrotnie na wszystkie aktywności bez
wyjątku. Odpuściłem. Czy forma też dała dyla?
Nie umiem trenować podczas ferii i wakacji, co mnie
podwójnie spina i umęcza. Bo z walizki wysuwają się ciuszki biegowe, a ja nie
sięgam po nie tak często, jak planowałem. Miewam zrywy i stuprocentową pewność,
że jak nie ruszę o świcie, to potem umarł w butach, biegowych butach. I nawet
nie boli mnie w głębi duszy sam bezbieg, że odpuszczam treningi biegowe, ale że
zawalam wypracowaną gibkość i siłę ogólną. Bo choć bieganie trzeba było odłożyć
na później, to ćwiczenia przy kominku niekoniecznie.
W Beskidzie mało płaskich
tras, wszędzie podbiegi i zbiegi. Wybierałem te najbardziej łagodne, jednak na
zbiegach ustawiałem nogi nienaturalnie i tak oszczędzałem, że.... przeholowałem. Nawet
nie dlatego, że włączała mi się brawura, ale zwyczajnie z tego powodu, że to i
tak było za duże przeciążenie. W stawie znów zrobiło się gęsto od mazi,
pojawiło się nieznośne rozpieranie odśrodkowe, ograniczenie ruchomości. Dociągnięcie
stopy do pośladka i rozciągnięcie mięśnia czworogłowego uda znów było poza
zasięgiem. Było, bo kolana odpoczęły i znów są gotowe do miejskiego trailu.
Uff! Moja żona twierdzi, że jestem powalony… Powalony na kolana, hahaha!
Wczoraj były tylko drążki (mroźna fota z poprzedniego treningu przy Monte Kazurze), dziś trzeba odpalić plan z
minionego tygodnia, kartki się skleiły i tyle. Las jest bezśnieżny, ścieżki dość suche, nic tylko biegać.
Mam najświeższy meldunek, bo koło 5:30 spotkałem podczas spaceru z psiakiem
jednego z biegaczy starej gwardii. Tadziu Mika, bo o Nim mowa, to zaprawiony
biegacz z sukcesami w kategoriach oldboyów na koncie. Biega po tych samych
ścieżkach Lasu Kabackiego znacznie dłużej niż ja, pamiętam jak razem śmigaliśmy
wybiegania i gadaliśmy o moich przygotowaniach do kolejnego maratonu.
Powiedział, że wyniki przyjdą w piątym roku regularnego biegania. Trafił w
punkt! Doświadczenie, otwartość, rozwiany dłuższy włos na plecach, życiówka
maratońska na poziomi 2 h 30 min z małym hakiem, zawsze bez czapki. Tadziu
zaprosił do lasu, bo od soboty, gdy topił się brudny lód, nastąpiła
niespodziewana odmiana. Lekkie błotko, trzeba lecieć.
Bilans poprzedniego tygodnia na nomen omen kolana nie
powala. Raptem 3 treningi, więc trzeba zrozumieć, zapomnieć i nadrabiać
zaległości. Do dzieła! Na kabacki dukt do biegu, gotowy, start! Hough!