środa, 29 sierpnia 2012

POZNAWANIE SIEBIE!

Wiem, wiem, znowu dałem ciała i się nie odzywałem. Po Chudym Wawrzyńcu w Beskidzie Żywieckim wrzuciłem na względny luz, oszczędzałem lewego Achillesa, włączyłem rower, krótkie intensywne treningi, sporo PBG (pompek, brzuszków, grzbietów), ograniczyłem wieczorne biesiady, czasem do dwóch jabłek i kubasa zielonej herbatki. Właśnie pakuję się na Ultra Trail du Mont Blanc. Niby naskrobałem na kartce dziesiątki punktów, ale i tak na pewno czegoś zapomnę. Byle nie butów biegowych i sprzętu obligatoryjnego. A zresztą na miejscu w Chamonix wszystko mogę dokupić.
Chamonix będzie opanowane przez uczestników festiwalu biegowego. Koniec sierpnia to jedyny chyba termin w tym miejscu w Alpach, gdy wspinacze i alpiniści czują się trochę nieswojo. Około 6000 ultrasów górskich wiedzie prym w okolicy. Przynajmniej do niedzielnego wieczora, gdy zakończy się jubileuszowy X TNF UTMB. Razem ze mną w składzie.
Wylatuję już dziś, razem z ekipą i kamerą. A nawet z kilkoma kamerami, bo ta duża będzie nagrywać wywiady, widoki i wszystko co się uda w trakcie zawodów, a ja standardowo ruszę na 168 – kilometrową eskapadę z kamerką w dłoni. Na grzbiecie plecak wyładowany sprzętem obligatoryjnym, na nogach trailówki, czołówka na glacę i w drogę. Start jest w piątek o 18:30, więc wpada się niemal od razu w alpejski mrok. A pogoda się buntuje, organizatorzy wczoraj smskiem postraszyli deszczem, śniegiem, chłodem i kazali nie zapomnieć o „winter clothes”. Szykuje się ostra walka.
Obligatoryjny sprzęt wymagany przez organizatorów UTMB wygląda tak:
·         mobile phone with option enabling its use in the three countries
(put in one’s repertoire the security numbers of the organisation, keep it switched on, do not hide one’s number and do not forget to set off with recharged batteries)
·         personal cup or tumbler 15cl minimum (water bottle not acceptable)
·         stock of water minimum 1 litre,
·         two torches in good working condition with replacement batteries,
·         survival blanket 1.40m x 2m minimum
·         whistle,
·         adhesive elastic band enable making a bandage or a strapping (mini 100cm x 6 cm),
·         food reserve,
·         jacket with hood and made with a waterproof (recommendation: minimum 10,000 Schmerber) and breathable (recommendation: RET lower than 13) membrane (Gore-Tex or similar) which will withstand the bad weather in the mountains.
·         long running trousers or leggings or a combination of leggings and long socks which cover the legs completely,
·         Additional warm midlayer top: One single midlayer long sleeve top for warmth (cotton excluded) with a minimum weight of 180g (Men, size M)
OR a two piece clothing combination of a long sleeve baselayer/midlayer for warmth (cotton excluded) with a minimum weight of 110g (Men, size M) and a windproof jacket* with DWR (Durable Water Repellent) protection
·         cap or bandana
·         warm hat
·         warm and waterproof gloves
·         waterproof over-trousers
* The windproof jacket does not replace the mandatory waterproof jacket with hood
Do tego rekomendowany jest scyzoryk, kije trekkingowe, 20 euro na niespodziewane wydatki, dokument ze zdjęciem, ciepłe zimowe ciuchy z smsa. Jest tego trochę, ale wiadomo, że im lepszej jakości materiały tym lepiej się złożą i gabarytowo skompresują. W biurze zawodów jest kontrola, dość dokładna, chociaż jak patrzę na mini plecaczki Kiliana Jorneta czy Sebastiena Chaigneau to mam wątpliwości czy mają ze sobą wszystko co wymagane. Nie moja w tym głowa, ja mam się czuć komfortowo, chociaż nie da się ukryć, że im lżej tym łatwiej.
Mam w głowie multum pytań do samego siebie. Wartościowe są tylko szczere autoodpowiedzi. Każde drobne kłamstewko i tak wylezie bokiem na trasie. Znajomi pytają mnie o spanie, czas, formułę zawodów? Śpi się z założenia przed i po biegu, limit czasu to wprawdzie 46 godzin, na punktach kontrolnych będę miał zapas, ale nie po to, żeby kimać, tylko lecieć jak najszybciej w swoim tempie dalej. Kiedyś przed debiutem w Biegu Rzeźnika na 80 km przez Bieszczady czytałem relację mieszanej pary, gdy kilkanaście kilometrów przed metą ona zapytała jego czy mogą zwolnić, bo ani nikogo nie wyprzedzą, ani nikt ich nie dogoni, on twardo odpowiedział: „napieramy dalej, krócej będzie bolało”.
Nie mierzę w żaden czas, chcę przesuwać granice swoich możliwości, swojego certolenia i pieszczenia się ze sobą, swojego pułapu zmęczenia. To właśnie ma zagwarantować mi jak najlepszy czas. Chcę poznać reakcje na ból i sposoby radzenia sobie z biegiem po zarwanej nocy, gdy przede mną będzie cały dzień i następny zmierzch. To wyścig mój ze mną. Wokół będą inni biegacze i dobrze, że będą. Ale każdy z nich toczy swoją walkę.
UTMB to bieg po trasie oznaczonej, załączam mapkę:
3 kraje, świetnie zaopatrzone punktu żywieniowe, znakomicie oznakowane szlaki, we włoskim Courameyeur przepak na ostatnie 50 kilometrów. Suma pozytywnego przewyższenia to około 10000 metrów. Mordęga, udręka, masakra? Wcale nie. Twarde warunki w granicach możliwości człowieka. Tylko jaki są te moje granice? Wylatuję dziś, by ich szukać i je przesuwać podczas Ultra Trail du Mont Blanc. Będę nadawał z Chamonix!
Hough!
Rosół

niedziela, 12 sierpnia 2012

CHUDY WAWRZYNIEC!

Do Ujsołów w Beskidzie Żywieckim dotarliśmy z Majkiem i moją dzielną ekipą TV – Dudim i Jurasem – chwilę po 21-ej. DJ team wysadził nas pod gimnazjum, naszą zawodową bazą, a sam udał się na nocleg w warunkach bardziej cywilizowanych do pobliskiej Milówki. Nas czekała wygodna szkolna podłoga. Po krótkiej i sprawnej rejestracji poszliśmy z naszym bagażem na poszukiwania legowiska. Zawsze urzeka mnie oddanie i zaangażowanie lokalnej młodzieży, te uśmiechy na twarzach wolontariuszy zmiatające precz zmęczenie, to beztroskie i bezinteresowne oddanie w poczuciu współtworzenia czegoś większego. Im mniejszy bieg, a może inaczej - im bardziej kameralny, tym te uśmiechy bardziej szczere. Przepadam.
W szkole nie sposób było się zgubić, ale przekonaliśmy się chwilę potem, że śmiało można. Kierunkowskazy naścienne – NOCLEGOWNIA – prowadziły do wielkiej sali gimnastycznej – niejedna stołeczna podstawówka mogłaby pozazdrościć. Tam rozpalone światła i pobojowisko, karimat, śpiworów, toreb i ludzi. Niezły galimatias i mikstura śpiących, gadających, kąpiących się i rozpakowujących. Obok grzecznie przygotowane stroje na jutro. A to jutro już za chwilę, na zegarku wybiła 22. Start o 4 nad ranem, zostało 6 godzin. A właściwie to nie więcej niż 5, bo z Majkiem trafiliśmy bilety autobusowe na linię startu w Rajczy na 3:15. Pobudka o 3 max. Dość niepewnie przemaszerowaliśmy halą, wreszcie cisnęliśmy toboły na parkiet i zaczęliśmy rozwijać karimaty. Ja nie czułem się jakoś wybitnie komfortowo. Nie żeby przeszkadzało mi jakoś nadmiernie cokolwiek, ale obaj z Majkiem czuliśmy, że nas w tej szkole stać na więcejJ Ruszyłem na poszukiwania. Pierwsze piętro i zawalone korytarze, ale już fajniej, intymniej, ciszej, ciemniej, luźniej. Drugie piętro podobnie, ale z niższą frekwencją. Razem postanowiliśmy jeszcze wskoczyć na wyższy poziom i to był strzał w dziesiątkę. Klasa IIIb stanowiła wymarzone miejsce do spoczynku. Obok łazienka z lekko przeciekającym zlewem i kibelek z zapasem papieru tylko do naszej dyspozycji. Chwilę martwiłem się czy nas ktoś nie przepędzi z Sali, ale biegacze opanowali gimla bez reszty.
Szybka kolacyjka w ławce szkolnej, bułka z serkiem topionym typu gouda, popijana sokiem pomidorowym, a na deser Laskowce w czekoladzie to było idealne menu. Najlepsze w tych warunkach. Karimaty pod tablicą, ciuchy na bieg na ławkach, buty pod krzesłem, numery startowe przypięte, czas na krótkie kimanko. Warunki bezsprzecznie w porównaniu z halą komfortowe.
Majki odebrał kilka smsów o irytującym dźwięku powiadomienia, ale i tak odpłynąłem. Próbowałem w czołówce poczytać jeszcze kryminał Zygmunta Miłoszewskiego „Uwikłanie”, ale odpłynąłem, żeby we śnie zaliczyć swój przedbieg Chudego Wawrzyńca. Rany, ale mi się nałożyło dziwactw, wszystko parę godzin później pamiętałem, choć obrazy się nakładały na siebie. W moim śnie pojawił się Kulawy Pies – Majki myślał, gdy opowiadałem, że naprawdę jakiś kundel z kulawą nogą, ale ja biegłem ramię w ramię z Piotrem Karolczakiem, który taki pseudonim nosi. Kulawy Pies to nietypowy biegacz, pasjonat gór, ale traktuje to jako wyzwanie i zabawę jednocześnie. Przed dwoma laty wygrał pierwszą edycję Maratonu Gór Stołowych. Pamiętam jak na leśnym zbiegu mijał mnie na wariata, pędząc na łeb na szyję, klient bez koszulki z długim warkoczykiem. Pomyślałem sobie, że po pierwsze nieźle zjara plecy, był upał 35 stopni, a po drugie, że przeszarżuje. A On wygrał! To był właśnie Piotrek Karolczak. W moim śnie odgrywał niepoślednią rolę. Ale były tam również inne postaci, także Majki, przewinęła się moja Żona, a w nocy na klatce schodowej szkoły oświetliłem czołówką twarz samego Wayne’a Rooney’a. Zamieniliśmy dwa zdania, Roon powiedział, że nie leci, bo mu się nie chce, kiwnął pojednawczo, przybił piątkę i został na półpiętrze. A my polecieliśmy w dół, przez las, miasto, byliśmy na chwilę pod moim balkonem z lat dziecięcych, usypywaliśmy jakąś górkę, a może zasypywaliśmy jakąś dziurę. Wreszcie Kulawy Pies się wykruszył i stwierdził, że musi chwilę przekimać. Ja pobiegłem ze swoimi przygodami i sennymi wariacjami dalej. Na jawie Kulawy Pies nie zdrzemnął się na trasie Chudego Wawrzyńca ani razu, bo zajął 3.miejsce za Piotrem Hercogiem (zwycięzca) i Marcinem Świercem. Wszyscy wybrali krótszą trasę 50+, nieliczni zdecydowali się polecieć 80-tkę. Na 40. kilometrze Organizatorzy Magda i Krzysiek Dołęgowscy dali biegaczom szansę na weryfikację planów. Na rozstaju dróg można było wycenić samego siebie. Ja z ambitnego planu 80+ zrezygnowałem zaraz po starcie, Achilles lewej nogi nie pozwalał mi o sobie zapomnieć w żadnym z kroków, a tych postawiłem sporo.
Na trasie spędziłem 6h17m, zakręciłem się koło 20.miejsca, Majki przybiegł kilkadziesiąt minut później. Dla Niego to wyczyn, najdłuższy bieg w życiu. I to bardzo trudny, choć na początku złudnie dający nadzieję, że będzie dość łatwo. Nie było. Zdarzyła nam się wpadka ze złym skrętem na szlaku, na szczęście ktoś spojrzał na mapkę i nadrobiliśmy niecałe 2 kaemy. Poza tym nasza współpraca układała się wzorowo. Zmienność na prowadzeniu, trochę rozmów, raczej wyprzedzanie niż ustępowanie miejsca. A wszystko przy padającym, a właściwie lejącym jak z cebra deszczu. Przed punktem odżywczym na mniej więcej, raczej więcej, 40.km, oderwałem się od Majka i małej grupki, żeby szybciej dolecieć po wodę. Braki w bukłaku miałem już od godziny, zaczynałem odczuwać pragnienie i osłabienie. Niestety na punkt nie trafiłem, dopiero na rozstaju dróg wyrwałem organizatorom dwa łyki, a przy Bacówce chwaliłem niebiosa za ulewę. Zimna deszczówka prosto z rynny nigdy nie smakowała tak wybornie. Wypiłem sporo łapczywie, zimna i z minerałami, ale bukłaka nie miałem odwagi nią napełnić, haha.
Chudy Wawrzyniec spisał się na medal – sam medal jest prosty, ale wartościowy, bo robiony przez lokalsów. Drożdżówki na mecie pyszne, kanapek nie próbowałem, z posiłku nie skorzystałem – kupon gwarantował kaszę i gulasz - piwko lemoniadowe 2% i bezalkoholowe idealne, żeby uzupełnić pragnienie i braki. Do tego herbata, w sam raz, bo było 8-10 stopni, a wszyscy przemoczeni do suchej nitki. Nie pamiętam, żebym z taką ochotą leciał do szkoły, jak wczoraj. Czekał w miarę ciepły prysznic, po którym wracało się błyskawicznie do życia. Sam bieg oceniam pozytywnie, zdarzyły się małe wpadki z oznaczeniem trasy, które przeklinałem przy zgubieniu punktu odżywczego, ale reszta wraz z pogodą super, haha. Wyszło około 53 kaemów, w sumie pewnie z naszą nawrotką na szlak 55. Miało być 50+ i jestJ
Achilles bolał, ale zadbałem o niego i o siebie jak nie jaJ Zimny prysznic na oba, potem dwie aspirynki, wita C1000mg, skoncentrowany magnez z fiolki, nawet rutinoscorbin, BCAA – aminokwasy rozgałęzione, wreszcie wcierka z przeciwzapalnego spray’u w ścięgna. Podróż na tylnym siedzeniu auta z kulasami w górze, po przekątnej na zagłówku kierowcy, wiadomo, że bez butów. Dobrze zjadłem, zaliczyłem drzemkę, ale głównie czytałem „Uwikłanie”. Wciągające. I bieganie, i czytanieJ
Rano obudziłem się bez zgrzytu w ścięgnach, bez sztywnych nóg, z poczuciem i uczuciem, że wczoraj biegałem po górach, ale bez katastrofy. Ruszam zaraz na odnowę. Czas szykować się do UTMB! Teraz tydzień na bajku i basenie. Plus PBG i drążek. No i włączam EM ŻET. Dwa kilo w dół i będzie lżejJ
 Hough!
Rosół

wtorek, 7 sierpnia 2012

PÓKI NA TO CZAS!

Właśnie wróciłem z leśnej piętnastki. Skwar ustąpił, od rana siąpił, a momentami padał deszcz, ciężkie powietrze zastąpił dość ożywczy powiew chłodniejszego letniego wiatru. Na ścieżkach sporo kałuż, delikatne błotko, pustka i cisza. Biegacze pewnie w pracy albo jeszcze w domu wyczekując na lepszą  pogodę. Uwielbiam taki las, czuję jakby cały był mój, jakbym był u siebie. Leciałem dość swobodnie, w tempie 4:40 per kilo. Przez pierwsze 3  kaemy musiałem rozruszać Achillesy. Głównie ten lewy daje mi się we znaki. A wszystko zaczęło się od bólu biodra parę miesięcy temu.
Naderwałem jakiś przyczep po Półmaratonie Warszawskim, najprawdopodobniej podczas testu sędziów piłkarskich, w którym uczestniczyłem i nagrywałem z tego materiał do C+, gdy po kiepskiej rozgrzewce zabrałem się za 40-metrowe starty. Moje nierozgrzane mięśnie, głównie te z okolic biodra, nie wytrzymały gwałtownego przyspieszania, zresztą zapomnianego przeze mnie wskutek ultramaratońskiego treningu. No i się dorobiłem. A potem poszło standardowo łańcuchowo: oszczędzając w biegu podświadomie i świadomie lewe biodro, przeciążyłem prawe kolano. Lekko opuchło, trwało to kilka dni, jakoś przeszło. Potem przyszedł czas na lewą łydkę, a po niej na Achillesa. Od paru tygodni biodro czasem coś zasygnalizuje, ale to już teraz pieszczoty, natomiast ścięgno Achillesa trochę straszy. Poranki bywają trudne, maszeruję jak robot na prostych nogach. W biegu potrzebuję paru kilometrów, żeby zapomnieć o bólu. Nie jest on znowu taki mocny, żeby nie dało się z nim żyć, ale przy Achillesach raczej nie ma żartów. I nie wiem tylko z czego to wynika. Czy z przeciążenia czy może z nieodpowiednich butów?
Skora mowa o przeciążeniu, to akurat ostatnio narosło solidnie. 7 mocnych treningów w Beskidzie Niskim, wcześniej tatrzańska Marduła, pilicki cross, mazurski maraton, nadmorskie bieganie, a w piątek i sobotę kumulacja – 74 kilometry w dwa dni. Najpierw 75 kółek po bieżni razy 400 metrów to 30 kaemów, przy okazji ostatniego z 42-óch maratonów Augusta Jakubika (rekordzista Polski w biegu 48h) i Mariusza Szostaka w 42 dni. 30 kilometrów - zdecydowałem, że taki rozruch przed sobotnim Maratonem Karkonoskim wystarczy. Było upalnie, bieżnia nużąca, a mój Kumpel Pedro nie odpuścił ani metra i zrobił cały maraton – 105,5 kółka. Wieczorem już w Szklarskiej Porębie naładowaliśmy się karbolołdingowo pizzą i lampką czerwonego wina, Pedro wciągnął na deser sam całą czekoladę orzechową z okienkiem i walnęliśmy w kimę. A nad ranem stanęliśmy na starcie karkonoskich 44 kilometrów. Przed rokiem umierałem na trasie z gorączką i anginą. Tym razem obawiałem się tylko piątkowych 30 kaemów w nogach. Dałem radę !
Mój czas i miejsce nie są jakieś okazałe – 58 miejsce, 5h 10m w trasie, ale najważniejsze było co innego. Udało mi się przełamać w głowie miksturę samozadowolenia ze zmęczeniem w drugiej części dystansu. A kiedy na 40 kilometrze na Śnieżnych Kotłach uzupełniłem bidon mocno rozcieńczonym izotonikiem, pobiegłem relatywnie mocno ku Szrenicy, zresztą na jednym łyku płynu. A podbieg do schroniska pokonałem równym biegiem. W myślach powtarzałem sobie, że to za Kalatówki, czyli ośmiuset metrowy finiszowy podbieg do mety w Biegu im. Druha Marduły, który przemaszerowałem. Cały bieg starałem się zwalniać tylko przy wspinaczce. Tam szedłem mocno pod górę, na przykład na Śnieżkę wspinałem się z Bartkiem z Poznania w koszulce z Biegu Rzeźnika. To On mnie pociągnął za sobą, potem razem zbiegaliśmy w dół, skończył na pewno przede mną, miał więcej pary. Poza tym ja zacząłem się trochę asekurować, obawiając się, że trening z poprzedniego dnia mnie wykończy bez ostrzeżenia. Nie wykończył.
Najważniejsze, że na zbiegach i wypłaszczeniach poruszałem się żwawym biegiem. No i dość mocny finisz. To dwa wielkie dla mnie pozytywy wyjazdu w Karkonosze. A na Szrenicy czekał Pedro z butlą coli – brakuje mi jej na polskich biegach górskich – a po zimnej kąpieli wciągnęliśmy pysznego naleśnika z sosem jagodowym i śmietaną. Zjazd wyciągiem w dół przy pięknej pogodzie z cudnym widokiem na Szklarską Porębę był przemiłym doświadczeniem. Pedro to cyborg! W piątek machnął cały maraton, a w sobotę zajął 13 miejsce z czasem lepszym od mojego o około 47 minut. Mocarz! Przygotowuje się do Mistrzostw Świata we wrześniowym biegu 24h.
Medale są bardzo ładne, cała impreza udana pod każdym względem, materiał do „O co biega?” nagrany. Leciałem z kamerką GO PRO HD w dłoni, w drugiej miałem bidon, a w myślach nadzieję, że się nie wyłożę jak długi na jakiejś zdradliwej skałce. Gęba była zagrożona. Przetrwałem w jednym kawałku. Teraz regeneruję się, bo w sobotę 11 sierpnia o 4 nad ranem ruszę na szlaki Beskidu Żywieckiego. Nigdy tam nie byłem, więc chętnie poznam. Liczę na masę fajnych emocji, pięknych widoków, brak burz i dużo nauki techniki w pofałdowanym terenie. A wszystko pod UTMB!
Czas pomasować i wysmarować Achillesy. Muszę o nie zadbać póki nie jest za późno. Bo chyba jeszcze nie jestJ
Hough!
Rosół

środa, 1 sierpnia 2012

OBOK SIEBIE!

Coś we mnie siedzi, dziwnie kręci w piersiach i gardle, nadal mam wrażenie, że nie jestem w pełni zdrowy. Przedwczoraj wybiegłem na warszawskie ulice koło 15-ej, miałem w nogach i w płucach prawie 10 godzin wielkomiejskiego upalnego życia, bo wstałem 5:21. Planowałem wybiec w las rankiem, jednak pisanie blogów przytrzymało mnie do śniadania w domu. Potem kursowaliśmy z Maryśką na rowerze tu i tam, ogarnęliśmy masę ważnych spraw domowych, więc ruszyłem na spotkanie wracającego biegusiem z pracy Pedra dopiero w porze obiadowej. Z żalem zostawiłem przygotowany dla moich Dziewczyn posiłek – pstrąg z grilla i zielona fasolka szparagowa – i ruszyłem przed siebie. Pierwsze pół godziny to była katastrofa. Nawet niekoniecznie fizyczna, ale psychiczna na pewno. Pierwszy raz miałem w sobie i obok siebie taki stan.
Nie czułem swojego kroku. Nie męczyłem się zanadto, miałem parę w mięśniach, tempo w granicach 4:45, więc nie jakieś ślimacze, ale za nic w świecie nie mogłem wczuć się w swój trening, wejść w siebie. To było najpierw zaskakujące, potem trochę przerażające, wreszcie koszmarnie irytujące. Gdyby nie miting z Pedro, pewnie zawinąłbym się na pięcie i wrócił metrem albo spacerem do domu. Czułem się momentami jak ktoś na solidnym rauszu, zastanawiałem się czy nie biegnę wężykiem, czy czasem się nie zataczam na zakrętach. Postanowiłem powalczyć i sprawdzić co będzie dalej.
Kulminacja mojego przedziwnego stanu nieważkości nadeszła przy przejściu podziemnym. Nie czułem pod stopami żadnego schodka. Musiałem iść po jednym, zamiast skakać po trzy naraz. Zero pewności, kontaktu z podłożem, odczuwalnego odbicia. Chyba mi odbiło. W płucach raczej czysto, serducho pracowało zgodnie z tempem, zawirowanie dotyczyło tylko odbierania bodźców biegowych przez moje ciało. Nagle na 7-ym kilometrze przyszedł przełom. Coś się przełączyło i zadziwiające uczucia, odczucia i myśli odeszły. Rytm biegu, jego tempo pozostały bez zmian, nie przyspieszyłem, nie o to przecież chodziło. Natomiast bezsprzecznie wróciłem do swojego ciała. Wcześniej miałem wrażenie, że myślami jestem obok, że ciało bez czucia leci samo. Gdy wpadłem na Pedro wszystko już było w porządku, czułem się mocno, pewnie, podkręcaliśmy tempo przy gadce szmatce z każdym kilometrem. W domu zrobiłem mocne, szybkie PBG i poleciałem do Dziewczyn na plac zabaw. Na szczęście zostało w garnku sporo fasolki, więc zapakowałem sobie na wynosJ
Wczoraj nie czułem się zbyt komfortowo. Jakieś osłabienie, ale falowo, nie w trybie ciągłym. Lekkie drapanie w gardle, znów trudniejszy momentami oddech, więc odpuściłem popołudniowe bieganie i postawiłem na domowe kuracje lecznicze, typu super witamina C – koktajl: cytryna, banan, natka, miód – kupiony, sam bym na to nie wpadłJ, a wieczorem mleko ciepłe z masełkiem i miodem. Nie wiem czy pomoże, bo od rana czuję się… dziwnie. A w sobotę o świcie start Maratonu Karkonoskiego. Poza tym Pedro ma szaleńczy plan, żeby jechać do Szklarskiej Poręby via Katowice i w piątek o 11-ej zaliczyć ostatni, bo 42 w 42 dni, maraton z Mariuszem Szostakiem i Augustem Jakubikiem. Maraton po bieżni przed maratonem górskim. Niezły rozruch, nie?!
Hough!
Rosół