wtorek, 19 maja 2015

MARATOŃSKI MIESIĄC!



fot. Alicja Niemiec

Trzy maratony w ciągu miesiąca miały przynieść nową życiówkę. Nie przyniosły. Pierwsze dwa z założenia, bo biegłem treningowo, ale trzeci wieńczący dzieło wyścig z czasem również nie. To jednak nie moja droga. Wytrzymałości mam naturalnie pod dostatkiem, ale z szybkością jestem i zawsze byłem naturalnie na bakier. Jako wolnoobrotowy diesel potrzebuję doładowania. Nucenie pod nosem ukochanej piosenki mojej Córki: „Mam tę moc” to nie była na trasie maratonu w Gdańsku moja bajka. Mocy zabrakło.

Całe zimowo – wiosenne przygotowania były nieposkładane, poszatkowane wyjazdami i infekcjami. Sporo wirusów i bakterii przykleiło się do mnie tej zimy. Jak już wskakiwałem na wyższe obroty, to musiałem zaciągać hamulec ręczny. Przesuwałem start w maratonie palcem po mapie i w kalendarzu. Z Dębna do Warszawy, a potem do Gdańska, gdzie opłaciłem wpisowe jako jeden z pierwszych. Nadmorski bieg zaklepałem asekuracyjnie, a okazało się, że musiałem nastawić się na niego jak na start docelowy. I tak się nastawiłem. Ale pokpiłem pracę nad jakością. Bałem się, że zabraknie mi kilometrażu w nogach. Błąd. Niedziela po niedzieli wyklepałem dwa dystanse królewskie z rzędu w Łodzi i Warszawie, nieznacznie przyspieszając (3:28 Łódź, 3:22 Warszawa). O ile po pierwszym czułem się dobrze i podtrzymałem regularność treningów, to drugi maraton odbił się na formie. Musiałem zwolnić, odpocząć, uciekł tydzień, który w założeniu miał być rzetelną pracą nad poprawą szybkości. Wiadomą rzeczą jest, że nie trzeba przebiec na treningu dystansu maratonu, żeby w zawodach go pokonać. Ja jednak podjąłem takie ryzyko, ale odczułem na własnej skórze, że wybieganie powyżej 35 kilometrów w końcu wychodzą bokiem. Niby to tylko 7 kilometrów więcej, raptem kilkadziesiąt minut, a jednak ma wielkie znaczenie.

Do życiówki w 2013 roku popchnęły mnie wymagające biegi zmienne, interwały, a w nich przede wszystkim sprawnie biegane dwójki, trójki i czwórki, ponadto mocne biegi w drugim zakresie. Ratowałem się w tych przygotowaniach podbiegami, zrywałem się do szybszego lotu raz po raz, przyspieszyłem w ostatnich dwóch tygodniach, ale było za późno. O tym boleśnie przekonałem się w pełnym biegu. Wystarczyło mi pary do półmetka. Do 30. kilometra miałem jeszcze nikłe szanse na złamanie trzech godzin, ale z każdym krokiem oddalały się one ode mnie. Aż uciekły na 7 minut i 3 sekundy. W Gdańsku nie mogłem przebić się dodatkowo przez mocny wiatr, który był moim towarzyszem niedoli, ale zrzucanie winy na pogodę mija się z prawdą. Gdybym był mocny i szybki to przetrwałbym, przecinał ostre podmuchy i mknął dalej. A powstrzymywały mnie one jak dziecko.

Najważniejsze, że nie stanąłem ani razu, choć po 32. kilometrze korciło, żeby przespacerować się kilkadziesiąt metrów. Morska bryza na tym odcinku kusiła skręceniem na plażę i rzuceniem się na piasek. Szukałem pretekstu, ale nie chciało mi się nawet siku, a to przecież jest alibi nie do pogardzenia. Bolały nogi, ale co to za wymówka. Kogo nie bolą? Przecież o to w tym biega. Przynajmniej od 25. kilometra dokręciłem materiału do programu „O co biega?” z poręcznej kamerki, którą wcześniej porzuciłem u kolegi operatora. Klęska to część pięknej biegowej historii każdego z nas, więc nie ma się czego wstydzić. Nikt mi nogi nie podstawił. Zagrałem świadomie odważnie i nie dałem rady. Łudziłem się, że dźwignę ten maraton wybieganymi kilometrami, chwilą świeżości przed i dość mocną głową. Przeliczyłem się. Jedno wiem na pewno – znów poznałem siebie trochę lepiej dzięki bieganiu.

 fot. Mateusz Skuza

Trasa I PZU Maratonu Gdańskiego była bardzo ciekawa. Wiodła przez Europejskie Centrum Solidarności i to dosłownie, potem Starówkę, pod Fontanną Neptuna, przez długie gdańskie arterie,  Park Nadmorski i wreszcie wokół głównego boiska Lechii na PGE Arenie, gdzie dwa dni wcześniej komentowałem świetny mecz piłkarzy Jerzego Brzęczka z Wisłą Kraków. Nim jednak dotarłem na zlokalizowany na stadionie 41. kilometr, przeżywałem katusze mijając go w całej okazałości na wiadukcie. A to było dopiero na 34 kilometrze. Czekała mnie i nas uczestników nieznośna dokrętka, więc zanuciłem do kamerki z przekąsem popularny szlagier z dzieciństwa: „Bursztynek, bursztynek, znalazłem go na plaży”. Ale stadion przybliżył się w końcu. Przebieżka wokół boiska dodała skrzydeł, świeciło słoneczko, nie wiało. Ale potem znów melodyjnie zaszumiały w głowie szanty i Klenczonowe „10 w skali Beauforta”. Głowę trzeba czymś zajmować przez kilka godzin przebierania nogami, zwłaszcza podczas zmagań z kryzysami. Naiwne to, ale pomaga.

Finisz na Amber Expo to bardzo dobre rozwiązanie. Zresztą podobnie jest w Łodzi. Meta w hali widowiskowej, wszystko pod ręką i co najważniejsze pod dachem. Szatnie, prysznice, masaże, dekoracja, trybuny, kibice, przyjaciele, stoiska sportowe, biegacze – wszędzie blisko, wszystko pod ręką. Ciekawy, oryginalny medal z Neptunem ściskającym trójząb. Dobra zabawa dla niemal 2 tysięcy uczestników. Warto dostrzec też amatorski wymiar tej imprezy. Zabrakło na starcie wielkich nazwisk, konkurencyjnych grupek zawodowców, czas zwycięzcy nie był z kosmosu, zakręcił się w okolicach 2:37. Udana impreza w Gdańsku, zapraszam na relację do najbliższego odcinka „O co biega?” już w środowy wieczór 27 maja.

Nie ma tego złego z tymi moimi maratonami, bowiem za kilkanaście dni start w Rzeźniku Ultra. Piękna wyprawa przez Bieszczady, dystans bagatela 135. kilometrów, czas na ukończenie biegu jedna doba. Klasyczny Bieg Rzeźnika w parach na 80 kilometrów odbędzie się tradycyjnie po Bożym Ciele, czyli niecały tydzień później. Start nowego rzeźnickiego ultra zaplanowany jest o godzinie 22:00. Noc do przebiegnięcia i wspinaczki na dzień dobry i cały dzień na do widzenia w drodze. Jednak na coś nadadzą się te trzy maratony, nawet bez życiówki. Wytrzymałość będzie w górach w cenie, a prędkości znacznie niższe. Dlatego leczę nogi, które wymagają naprawy. Wczoraj zrobiłem dodatkowo usg bolącego kolana, łękotka uszkodzona przed laty, zaczęła dokuczać. Ponadto pojawiły się jakieś niezidentyfikowane obiekty latające w jej okolicy, dlatego trzeba będzie poprawić badanie rezonansem. Na razie myślę do przodu, choć chodzę do tyłu. Niebawem bieszczadzka Rzeź. Hough! Rosół

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz