poniedziałek, 11 maja 2015
POGODA DUCHA!
Został tylko tydzień. Zwariowane to były przygotowania do maratonu, którego termin przesuwałem na mapie i w kalendarzu. Życiówka miała zostać zaatakowana moimi nogami najpierw w Dębnie, potem w Warszawie, wreszcie czas na Gdańsk. Gdy spotkałem podczas OWM Jerzego Skarżyńskiego i chwilę pogadaliśmy, pierwsza jego reakcja na wiadomość o zawodach nad Bałtykiem: "Cholera, ciepło będzie."
Uwielbiam te biegowe dyskusje i obawy. Ale jakoś ten potencjalny skwar mam gdzieś. Pogoda to przygoda. Przebiegłem dwa maratony w tydzień - w Łodzi i Warszawie w tempie dla mnie konwersacyjnym. Przygotowałem głowę, której nie chcę zaprzątać sprawami ode mnie niezależnymi. Dystans królewski rozłożyłem na czynniki pierwsze. Jadę do Gdańska w piątek, komentuję mecz, sobotę spędzam na miejscu, w niedzielę lecę i nagrywam materiał do biegowego programu. Strategicznie i logistycznie jestem przygotowany. Ale czy fizycznie? Tego właśnie kruca bomba nie wiem. Paradoks. Gdy byłem świetnie wytrenowany, brakowało planowania i czasu. Wszystko wtedy robiłem po łebkach. Teraz wszystko jest poukładane, ale forma wielką niewiadomą.
Listopad i grudzień po kilku miesiącach wewnętrznej szarpaniny miałem mocne. Wbrew maratońskiej logice, ale co poradzę na to, że wtedy właśnie ustąpił kryzys. Styczeń mieszany, oparty raczej na dłuższym, wolniejszym bieganiu i domowych ćwiczeniach siły ogólnej. Luty poszatkowany chorobami. Marzec też pod znakiem wiernej i wrednej zarazem infekcji, która wyhamowywała mój impet. Wreszcie decyzje o przesunięciach z pierwszego akapitu. Maratony w Łodzi i Warszawie zaliczyłem z kamerką w dłoni, w czasie 3:28 i 3:22. Na starcie drugiego przy Stadionie Narodowym miałem zmęczone nogi, dlatego, że przed Łodzią i Warszawą naprawdę solidnie trenowałem. Jednak start w dwóch maratonach traktowanych przeze mnie jako bardzo długie wybiegania, odbił się na samopoczuciu. Za długie były to jednak treningi, żeby nie odczuć ich w kolejnym tygodniu na własnej skórze. Jeszcze w czwartek niosło mnie zgrabnie i lekko, ale od piątku zaczął się kryzys. W sobotę trochę biegania na siłę po górce Kazoorce i rower, ale w niedzielę znów dół. W poniedziałek dodatkowo zarwana noc z kaszlącą Córeczką u boku. Wreszcie we wtorek powrót do działania. Znienacka,
Test możliwości wypadł zaskakująco dobrze. Bieg w tempie 3:55 na kilometr nie bolał tak mocno. Wróciły moce i chęci. W czwartek wybieganie i podbiegi, żeby złapać więcej mocy. W niedzielę ostatni mocny akcent. Rozgrzewka 3km, ogólnorozwojówka, 4 x 1000m po 3:40, 2 x 2km po 7:30 i na koniec 1200 metrów w 4:00. Pomiędzy interwałami bieg w czasie 4:50. Na koniec 2km schłodzenia. Pękły dwie dyszki. Nogi były lekkie, musiałem się hamować, bo kusiło, żeby docisnąć mocniej. Rozsądek zwyciężył. To też nowe doświadczenie i odczucie. Postanowiłem zostać mistrzem w zawodach, nie na treningu.
Od rana zastanawiam się jak rozegrać ten tydzień treningowo. Plan podróży wytyczony. Dietę tym razem odstawiam. Wcześniej przed startami odcinałem węglowodany do środy włącznie, nawet do czwartkowego świtu, a dopiero po lekkich 10 km rano, wcinałem z apetytem maratońskie śniadanie ładowałem węglowodany. Przez cztery dni codziennie na śniadanie zjadam dwie bułeczki z masłem i dżemem / miodem, kawa, herbata, banan. Organizm przyzwyczaja się do smaków i produktów, żeby uniknąć rewolucji. Zmiana proporcji z tłuszczów na węgle napycha mięśnie glikogenem. Ta dieta nie działała na mnie źle, więc uważałem, że warto ją stosować. Tym razem zwiększę po prostu od czwartku spożycie makaronów, kasz i naleśników, ale z umiarem, żeby za mocno nie przybrać na wadze. Lżejszy biegacz, szybszy biegacz. Niby kawał drogi do pokonania, a tyle drobiazgów do sprzężenia.
Rozpisuję przede wszystkim treningi na ten tydzień. Chyba tym razem zaufam z małymi korektami Jackowi Danielsowi (temu biegowemu:). Dziś 15km rozbiegania i PBG (pompki, brzuszki, grzbiety). Rozciąganie. Jutro lub w środę 5km w tempie maratonu, żeby poczuć co mnie czeka i jak reaguję na bieg z taką prędkością. Utwierdzenie się w przekonaniu, że mogę. Porządna rozgrzewka i schłodzenie. Potem już lekkie, coraz krótsze biegi z przebieżki. Codzienne drzemki, jeśli uda się znaleźć godzinkę w ciągu dnia. Piątek wolny, piłkarski wieczór. Sobota rozruch, odbiór pakietu, wizualizacja, odpoczynek, magazynowanie energii. Niedziela ogień. Na pewno dobry sen w pakiecie oraz jedzenie zdrowe i z umiarem przez cały tydzień. Zasypianie z Córką zawsze jest takie przyjemne w tym ostatnim maratońskim tygodniu. Zero wyrzutów sumienia, że coś w życiu ucieka, że kimanie od 20:30 to obciach. Przyjemność i biegowe spełnienie ma nadejść przecież dopiero w niedzielne południe. Strój przygotowany, sprawdzony. Zdrowie pod kontrolą, choć pogoda zdradliwa. O, znów o pogodzie. Ech, te biegowe obawy. Hough! Rosół
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Fajnie, że wróciłeś na "stare śmieci" :) Powodzenia w niedzielę i oczywiście trzymamy kciuki za nową życiówkę ;)! Pozdrawiamy :)
OdpowiedzUsuń