fot. Alicja Niemiec
Całe zimowo – wiosenne przygotowania były nieposkładane,
poszatkowane wyjazdami i infekcjami. Sporo wirusów i bakterii przykleiło się do
mnie tej zimy. Jak już wskakiwałem na wyższe obroty, to musiałem zaciągać
hamulec ręczny. Przesuwałem start w maratonie palcem po mapie i w kalendarzu. Z
Dębna do Warszawy, a potem do Gdańska, gdzie opłaciłem wpisowe jako jeden z
pierwszych. Nadmorski bieg zaklepałem asekuracyjnie, a okazało się, że musiałem
nastawić się na niego jak na start docelowy. I tak się nastawiłem. Ale pokpiłem
pracę nad jakością. Bałem się, że zabraknie mi kilometrażu w nogach. Błąd.
Niedziela po niedzieli wyklepałem dwa dystanse królewskie z rzędu w Łodzi i
Warszawie, nieznacznie przyspieszając (3:28 Łódź, 3:22 Warszawa). O ile po
pierwszym czułem się dobrze i podtrzymałem regularność treningów, to drugi
maraton odbił się na formie. Musiałem zwolnić, odpocząć, uciekł tydzień, który
w założeniu miał być rzetelną pracą nad poprawą szybkości. Wiadomą rzeczą jest,
że nie trzeba przebiec na treningu dystansu maratonu, żeby w zawodach go
pokonać. Ja jednak podjąłem takie ryzyko, ale odczułem na własnej skórze, że
wybieganie powyżej 35 kilometrów w końcu wychodzą bokiem. Niby to tylko 7
kilometrów więcej, raptem kilkadziesiąt minut, a jednak ma wielkie znaczenie.
Do życiówki w 2013 roku popchnęły mnie wymagające biegi
zmienne, interwały, a w nich przede wszystkim sprawnie biegane dwójki, trójki i
czwórki, ponadto mocne biegi w drugim zakresie. Ratowałem się w tych przygotowaniach
podbiegami, zrywałem się do szybszego lotu raz po raz, przyspieszyłem w
ostatnich dwóch tygodniach, ale było za późno. O tym boleśnie przekonałem się w
pełnym biegu. Wystarczyło mi pary do półmetka. Do 30. kilometra miałem jeszcze
nikłe szanse na złamanie trzech godzin, ale z każdym krokiem oddalały się one ode
mnie. Aż uciekły na 7 minut i 3 sekundy. W Gdańsku nie mogłem przebić się dodatkowo
przez mocny wiatr, który był moim towarzyszem niedoli, ale zrzucanie winy na
pogodę mija się z prawdą. Gdybym był mocny i szybki to przetrwałbym, przecinał
ostre podmuchy i mknął dalej. A powstrzymywały mnie one jak dziecko.
Najważniejsze, że nie stanąłem ani razu, choć po 32.
kilometrze korciło, żeby przespacerować się kilkadziesiąt metrów. Morska bryza
na tym odcinku kusiła skręceniem na plażę i rzuceniem się na piasek. Szukałem
pretekstu, ale nie chciało mi się nawet siku, a to przecież jest alibi nie do
pogardzenia. Bolały nogi, ale co to za wymówka. Kogo nie bolą? Przecież o to w
tym biega. Przynajmniej od 25. kilometra dokręciłem materiału do programu „O co
biega?” z poręcznej kamerki, którą wcześniej porzuciłem u kolegi operatora.
Klęska to część pięknej biegowej historii każdego z nas, więc nie ma się czego
wstydzić. Nikt mi nogi nie podstawił. Zagrałem świadomie odważnie i nie dałem
rady. Łudziłem się, że dźwignę ten maraton wybieganymi kilometrami, chwilą
świeżości przed i dość mocną głową. Przeliczyłem się. Jedno wiem na pewno –
znów poznałem siebie trochę lepiej dzięki bieganiu.
fot. Mateusz Skuza
Trasa I PZU Maratonu Gdańskiego była bardzo ciekawa. Wiodła
przez Europejskie Centrum Solidarności i to dosłownie, potem Starówkę, pod
Fontanną Neptuna, przez długie gdańskie arterie, Park Nadmorski i wreszcie wokół głównego
boiska Lechii na PGE Arenie, gdzie dwa dni wcześniej komentowałem świetny mecz piłkarzy
Jerzego Brzęczka z Wisłą Kraków. Nim jednak dotarłem na zlokalizowany na
stadionie 41. kilometr, przeżywałem katusze mijając go w całej okazałości na
wiadukcie. A to było dopiero na 34 kilometrze. Czekała mnie i nas uczestników
nieznośna dokrętka, więc zanuciłem do kamerki z przekąsem popularny szlagier z
dzieciństwa: „Bursztynek, bursztynek, znalazłem go na plaży”. Ale stadion
przybliżył się w końcu. Przebieżka wokół boiska dodała skrzydeł, świeciło
słoneczko, nie wiało. Ale potem znów melodyjnie zaszumiały w głowie szanty i Klenczonowe
„10 w skali Beauforta”. Głowę trzeba czymś zajmować przez kilka godzin
przebierania nogami, zwłaszcza podczas zmagań z kryzysami. Naiwne to, ale
pomaga.
Finisz na Amber Expo to bardzo dobre rozwiązanie. Zresztą
podobnie jest w Łodzi. Meta w hali widowiskowej, wszystko pod ręką i co
najważniejsze pod dachem. Szatnie, prysznice, masaże, dekoracja, trybuny,
kibice, przyjaciele, stoiska sportowe, biegacze – wszędzie blisko, wszystko pod
ręką. Ciekawy, oryginalny medal z Neptunem ściskającym trójząb. Dobra zabawa
dla niemal 2 tysięcy uczestników. Warto dostrzec też amatorski wymiar tej
imprezy. Zabrakło na starcie wielkich nazwisk, konkurencyjnych grupek
zawodowców, czas zwycięzcy nie był z kosmosu, zakręcił się w okolicach 2:37.
Udana impreza w Gdańsku, zapraszam na relację do najbliższego odcinka „O co
biega?” już w środowy wieczór 27 maja.
Nie ma tego złego z tymi moimi maratonami, bowiem za
kilkanaście dni start w Rzeźniku Ultra. Piękna wyprawa przez Bieszczady, dystans
bagatela 135. kilometrów, czas na ukończenie biegu jedna doba. Klasyczny Bieg Rzeźnika
w parach na 80 kilometrów odbędzie się tradycyjnie po Bożym Ciele, czyli
niecały tydzień później. Start nowego rzeźnickiego ultra zaplanowany jest o
godzinie 22:00. Noc do przebiegnięcia i wspinaczki na dzień dobry i cały dzień
na do widzenia w drodze. Jednak na coś nadadzą się te trzy maratony, nawet bez
życiówki. Wytrzymałość będzie w górach w cenie, a prędkości znacznie niższe. Dlatego
leczę nogi, które wymagają naprawy. Wczoraj zrobiłem dodatkowo usg bolącego
kolana, łękotka uszkodzona przed laty, zaczęła dokuczać. Ponadto pojawiły się
jakieś niezidentyfikowane obiekty latające w jej okolicy, dlatego trzeba będzie
poprawić badanie rezonansem. Na razie myślę do przodu, choć chodzę do tyłu.
Niebawem bieszczadzka Rzeź. Hough! Rosół